O takich książkach, jak „Świat Rocannona” Andrzej Sapkowski pisał, że to science fiction o poetyce fantasy. Bo mamy tu obcą planetę, statki kosmiczne, lasery i podróże z prędkością nadświetlną czy świetlną, mamy Ligę. A jednocześnie mamy człowieka, który musi podjąć niebezpieczną wyprawę, aby ocalić obcy sobie świat. A poza tym możemy popatrzeć, jak tworzą się mity.
„Jak odróżnić legendę od prawdy na tych światach oddalonych o tyle lat? – na bezimiennych planetach, (…) gdzie powracający badacz stwierdza, że jego własne czyny sprzed kilku lat stały się gestem boga.”[5]
Był sobie mały, bezimienny świat. Potem odkryła go Liga Wszystkich Światów, nadała robocze miano Fomalhaut II i zaczęła zbierać podatki na wojnę, która dopiero miała nadejść. (Nie, skojarzenia z „Avatarem” nie są właściwe.) Liga w czasie odkrywania nie była zbyt dokładna, wszak podobnych światów było wiele a podatki same się nie zbiorą, toteż nawiązała kontakt z dwiema rozumnymi rasami, z których jedną postanowiła wesprzeć w rozwoju. To jest opowieść o tej drugiej rasie.
Z tej drugiej rasy, ciemnoskórych i złotowłosych Angyarów, pochodziła piękna Semley, która postanowiła przebyć noc, aby odzyskać swoje dziedzictwo. To także nie jest jej historia.
„Mam czasami uczucie… (…) że natknąłem się na strzęp legendy albo tragicznego mitu, którego nie rozumiem…”[25]
Gaveral Rocannon, etnograf Ligi, również się natknął. Zafascynowało go to tak bardzo, że postanowił wymusić na organizacji zaprzestanie wszelkich działań, poza misjami badawczymi. Następnie sam wziął w takiej udział. Misja zakończyła się tragicznie, a sam Rocannon musiał ratować ten mały, obcy świat przed czymś, co pochodziło z jego uniwersum, wypełnionego statkami kosmicznymi i rebeliami. A jak ta misja ratunkowa mogła wyglądać w oczach rdzennych mieszkańców, których cywilizacja była na poziomie epoki brązu?
Semley na wiatrogonie. Na żywo wygląda lepiej... |
Pani Le Guin znowu czaruje słowem. Tka gobelin opowieści z wielu delikatnych nici, często całe historie tworząc z niedomówień. Jednocześnie jej powieść jest kwintesencją prostoty, dowodem na to, że epicką wyprawę można bez uszczerbku opisać na ledwie ponad stu stronach, że minimalizm to coś, co świetnie współgra z konwencją fantastyczną. Za to cenię tę pisarkę – kilkoma słowami potrafi mnie całkowicie uwieść.
Jednocześnie jest to opowieść o nazwach i mitach. O tym, do czego są nam potrzebne nazwy i miana, i czy przypadkiem nie od nich zaczynają się podziały. O tym, jak z rzeczy błahych tworzy się mit i legenda, jak coś przypadkowego (czy aby na pewno?) można dopasować do przepowiedni i wreszcie jak (i czy w ogóle) można oddzielić opowieść od suchych faktów. A przede wszystkim: czy jest to konieczne?
„Świat Rocannona” to kolejna niezwykła opowieść. Klimatem łudząco podobna do „Ziemiomorza”, tematyką mniej, a już zupełnie różna w realiach. Mimo że to fantastyka naukowa, pełno w niej swoistej magii, ale nie tej którą władają czarodzieje. To magia języka, pochodząca tylko od tych jego władców, którzy potrafią nadać właściwe imię każdej rzeczy. Pani Le Guin niewątpliwie jest jedną z nich. Przekonajcie się sami.
Tytuł: Świat Rocannona
Autor: Ursula K. Le Guin
Tytuł oryginalny: Rocannon’s world
Tłumacz: Danuta Górska, Lech Jęczmyk
Cykl: Ekumena (Hain)
Wydawnictwo: Amber
Rok: 1990
Stron: 142
PS. Znajdzie się jakaś dobra dusza, która pożyczy drugi tom "Ekumeny", czyli "Planetę wygnania"?
PS. Znajdzie się jakaś dobra dusza, która pożyczy drugi tom "Ekumeny", czyli "Planetę wygnania"?
PPS. Czy ktoś wie, jak w oryginale nazywały się wiatrogony?