Strony

wtorek, 30 sierpnia 2016

"Stanie się czas" Poul Anderson

Tak sobie ostatnio chodzę po internetach i zaglądając w niektóre miejsca oraz czytając niektóre dyskusje można dojść do wniosku, że Dobra Fantastyka to była pisana najpóźniej trzydzieści lat temu, a od tamtego czasu to już tylko postępująca degrengolada. Czytając to wszystko można czasem odnieść wrażenie, że absolutnie wszystko, co fantaści pisywali kiedyś to literatura najwyższych lotów i, prawdaż, książki przeciętne czy wręcz kiepskie nie zdarzały się wcale, więc po wszystko, co ma datę wydania starszą niż trzydzieści lat można sięgać bez obawy i szykować się na intelektualną ucztę. Oczywiście jest to nieprawda, ale szczerze mówiąc i na mnie ta aura rzekomej wspaniałości czasów minionych wywarła pewien wpływ – podświadomie oczekuję od książek starszych więcej. I czasem się zawodzę.

„Stanie się czas” jest właśnie jedną z takich książek, od których oczekiwałam więcej – bo i wiek odpowiedni, i nazwisko autora „z dorobkiem”. Tymczasem mamy tutaj dość klasyczną opowieść o podróżowaniu w czasie, narrator relacjonuje nam swoją znajomość z „naturalnym” podróżnikiem w czasie – Jackiem Havingiem. Jack urodził się z taką umiejętnością i na przestrzeni lat starał się poznać innych obdarzonych nią ludzi (oraz jakoś sobie radzić w życiu codziennym). Nawet mu się udało, jednak nie wszyscy podróżnicy okazali się być takimi, jakimi by sobie życzył.

No i teraz tak: z jednej strony to nie jest zła książka. Opowieść jest rozplanowana wzorowo, czytelnik raczej się nie nudzi, przejmuje się losem bohaterów. Ale z drugiej, no jednak spodziewałam się czegoś więcej niż mocnej czwórki, a właśnie na tyle w szkolnej skali ocen oceniłabym „Stanie się czas”. Bo powieść (umówmy się, że powieść, bo tak naprawdę to raczej duże opowiadanie jest) niczym nie zaskakuje, odgrzewa w mało nowatorski sposób znane motywy i właściwie cały czas miałam wrażenie, że to już było i zrobione lepiej (choć być może kiedy książka powstawała, było w niej jakieś nowatorstwo – w końcu to już ponad czterdzieści lat). Literacko też dość przeciętnie wypada – język prosty, powiedziałabym nawet, że nudny. Co prawa forma narracji rzadka i mająca pewien urok (pierwszoosobowa relacja z drugiej ręki), ale to tyle.

Za to postacie wyszły autorowi ciekawie. Jack Having to, można powiedzieć, uosobienie ufnego humanitaryzmu z lat siedemdziesiątych (ogólnie z powieści promieniuje pełne dobrych chęci przeświadczenie, że chociaż najpierw jako ludzkość wszystko spieprzymy, to potem jest dla nas nadzieja na dokonanie rzeczy wielkich. W obecnych czasach bardzo niemodne). Patrzy, podziwia, poznaje inne epoki i stara się chłonąć z nich to, co najlepsze. Podróżnicy w czasie z innych epok nie mają już tak otwartych umysłów. Autor, mam wrażenie, na ich przykładzie pragnął pokazać, że człowiek jest w dużej mierze wypadkową czasów w jakich żyje i choćby mu dać szansę na zbudowanie czegoś od podstaw, poza swoje doświadczenia nie wyjdzie (a wielu znajdzie się i takich, którzy będą wszystko zrównywać do poziomu swoich doświadczeń).

I tak oto okazało się, że mamy tutaj (mikro)powieść całkiem sympatyczną, ale ostatecznie dość przeciętną. Nie, żebym się poczuła zniechęcona do autora, ale jednak spodziewałam się odrobinę więcej.
 
Tytuł: Stanie się czas
Autor: Poul Anderson
Tytuł oryginalny: There Will Be Time
Tłumacz: Tadeusz Markowski
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2010
Stron: 232

wtorek, 23 sierpnia 2016

Nieregularny Karnawał Blogowy #14

Dawno nie było tu żadnego karnawału blogowego. , a troszkę linków mi się nazbierało (no i kilka zgubiłam niestety...). Nie przedłużam więc, czytajcie.:)


Nie z bloga, ale bardzo fajny wywiad z tłumaczem, Marcinem Wróblem.

Szczegółowy wpis o tym, dlaczego polski przekład "Marsjanina" Andy'ego Weira jest totalną kichą.

Przecudnej urody notka o Wonder Women:)

A tutaj wpis Pyzy o tłumaczeniach "Wolnych Ciutludzi" i drugi, o tłumaczeniu "Wiedźmina" na czeski.

Cudowny wpis Gryzipióra o trudnej miłości do Tolkiena.

Jeszcze trochę o cudownie bzdurnej teorii Lechitów w dwóch częściach: raz i dwa. (Osobiście ją uwielbiam. Serio, niech mi ktoś napisze takie fantasy).

A ostatnio wybuchła awantura o recenzowaniu Lema przez pryzmat obecności Lub jej braku) kobiet w jego twórczości. I mam tu trzy spojrzenia na kwestię: Silaqui, Misiaela i Qubusia.

Serenity trochę o tym, dlaczego nie należy zbyt dosłownie odczytywać "Władcy pierścieni".

piątek, 19 sierpnia 2016

"Podróż różowych delfinów" Sy Montgomery

Serią ECO zainteresowałam się, od kiedy właściwie o niej usłyszałam, czyli od trzeciego tomu (co ogólnie jest do mnie niepodobne, bo tego typu serie „ozwierzęce” uwielbiam i zwykle śledzę je od pierwszych zapowiedzi). Trzecim tomem była właśnie „Podróż różowych delfinów”. Przyznam, że od razu wpadła mi w oko, bo w tej kategorii już sam fakt napisania książki o zwierzętach innych niż domowe jest wyróżnikiem. A żeby ktoś pisał o słodkowodnych delfinach, to jeszcze nie słyszałam.

„Podróż różowych delfinów” to opis wyprawy do Amazonii, jaką autorka odbyła w celu zgłębienia tajemnicy inii – tytułowych słodkowodnych delfinów, zamieszkujących Amazonkę. Mamy więc odwiedziny w ośrodku zajmującym się propagowaniem ochrony tego gatunku, rozmowy z naukowcami, zajmującymi się badaniem tych delfinów i tak dalej. Ale najciekawszym aspektem książki są rozmowy z tubylcami – ponieważ różowe ssaki zajmują wiele miejsca w tamtejszym folklorze.

To jest, paradoksalnie, bardziej książka podróżnicza niż przyrodnicza. Autorka skupia się na opisywaniu piękna i historii Amazonii (zresztą, już w przedmowie pisze wprost, że to wszystko jest wyrazem jej uczucia do miejsca, mniej do gatunku, który pojechała oglądać), na poznawaniu życia codziennego jej mieszkańców (którego nieodzowną częścią, a jakże, są niestworzone opowieści o delfinach. Taki ichni folklor, przy czym obserwowanie za pośrednictwem pani Montgomery stosunku tubylców do dzikiej przyrody jest zaiste ciekawe. Oraz potwierdza tezę, że bez woli lokalnych społeczności żadna ochrona przyrody nie może na dłuższą metę się udać) i własnych wędrówek oraz przygód. Czyli oferuje nam wszystko to, co zwykle podróżnicy określający się mianem pisarzy umieszczają w swoich książkach (a nawet więcej). Niemniej widać dokładnie, że ta podróż jest celowa, nie służy li tylko zwiedzaniu. Ale autorka najwyraźniej słusznie uznała, że skoro otacza ją tyle cudowności, marnotrawstwem byłoby pisanie o samych delfinach.

I wiecie co? To idealnie pasowało. Nawet mimo tego, że oczekiwałam więcej zwierząt w tej opowieści, koncepcja podróżnicza zdawała się znacznie bardziej do niej pasować. Przy tym opowieści Sy są napisane bardzo ładnym językiem (autorkę na okładce wydawca nazywa poetką i te skłonności do poetyzowania często widać w tekście. Niestety, czasem efekt jest odwrotny do zamierzonego. Na szczęście rzadko). Widzicie, w pisaniu o zwierzętach i podróżach charakterystyczne jest to, że często autor ma nam tyle ciekawych rzeczy do opowiedzenia, że sposób, w jaki to robi schodzi na dalszy plan i nawet jeśli trochę kuleje, czytelnicy wybaczają. „Podróż różowych delfinów” natomiast ma pewne pretensje do literackości. Może nie jest to poziom Woolfson z „Corvusa”, ale zdecydowanie powyżej przeciętnej.

Na koniec może jeszcze kilka słów o technikaliach wydania. Obecnie seria ECO ma dwa formaty: większy, w którym wyszły dwie najnowsze pozycje i mniejszy, w którym wyszły trzy pierwsze. „Podróż…” ma mniejszy format i jest on bardzo poręczny. Okładka jest bardzo miękka, ale dzięki temu, że strony są dość sztywne (osobiście takich nie lubię, ale doceniam walor praktyczny), grzbiet się nie łamie. A w środku mamy bardzo przyjazną czcionkę i mnóstwo ilustracji (jestem bardzo ciekawa, czy wszystkie pochodzą z oryginalnego wydania, czy też polski wydawca dodał coś od siebie). Żeby nie było tak słodko dodam, że tłumacz albo redakcja w pewnym momencie przysnęli i pomylili miliardy z bilionami. Ale tylko w jednym miejscu.

„Podróż różowych delfinów” jest z pewnością książką, którą mogę polecić zarówno miłośnikom literatury podróżniczej, jak i „ekologicznej”. Ani jedni, ani drudzy nie powinni czuć się zawiedzeni. Ja w każdym razie się nie zawiodłam i przeczytam z pewnością inne książki autorki.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Marginesy.


Tytuł: Podróż różowych delfinów. Wyprawa do Amazonii
Autor: Sy Montgomery
Tytuł oryginalny: Jurnay of the Pink Dolphins
Tłumacz: Adam Pluszka
Wydawnictwo: Marginesy
Rok: 2016
Stron: 378

wtorek, 16 sierpnia 2016

Film ostatnio widziałam #12 - Monster musume (anime)

Myślałam, że jak odpowiednio długo posiedzę i poczekam, aż mi przejdzie, to rzeczywiście mi przejdzie i nie będę musiała pisać tej notki. Jednak niektóre rzeczy zostawiają ślad i trzeba podjąć konkretne działania, aby tego śladu się pozbyć. Więc w tym przypadku takim działaniem będzie napisanie notki. I ja wiem, że sama to sobie zrobiłam (dwanaście razy pod rząd, bo tyle było odcinków), nikt mnie nie zmuszał (no dobra, może nie do końca nikt, ale zawsze przecież mogłam wyjść z domu, nie?) i mogłam przerwać w każdej chwili, ale sami wiecie jak to jest. Czasami ogląda się coś tak złego, że człowiek nie wierzy, że tak można. Więc ogląda dalej. I dalej jest tak źle, albo i gorzej, ale człowiek ciągle nie wierzy więc ogląda do końca. I nawet po zakończeniu nie dalej wierzy. Albo po prostu jestem niekompatybilna z wytworami japońskiej popkultury.

W tym miejscu chciałabym napisać, że mimo iż nie jestem jakimś tam znawcą mangi&anime, to jednak podstawowe pojęcia znam i zdarzało mi się oglądać różne rzeczy w temacie, choć jakimś weteranem nie jestem. I to nie jest tak, że uważam wszystkie „chińskie bajki” za infantylne, dziwne czy jakieś nie teges. Wiem, że są wśród nich serie wybitne, artystyczne nawet, całkiem sporo to po prostu ciekawe seriale, profilowane pod różne grupy odbiorców (nie tylko do dzieci). Ale czasem człowiek trafia na coś, czego nie ogarnia. 

Nie, żeby mnie ktoś zmuszał, prawdaż...
Monster Mutsume według wiki jest katalogowane jako tak zwana haremówka*. Dla nieobeznanych wyjaśniam w skrócie, że jest to cały gatunek anime (i mangi, ale umówmy się, że tutaj piszę o anime i tylko do tego będę się odnosić), w którym fabuła skupia się na relacjach jedynego bohatera płci męskiej z licznymi, najczęściej mieszkającymi razem z nim, bohaterkami płci żeńskiej, z którymi, żeby było zabawniej (bo haremówki mają najczęściej zabarwienie komediowe), zwykle nie łączą go żadne relacje intymne. Akurat w tym przypadku mamy do czynienia ze światem, który właśnie otworzył się na nieludzkie (lub półludzkie, chyba bardziej trafnie) formy życia, takie jak centaury, lamie, syreny itp. Aby zaaklimatyzować je w naszej rzeczywistości, specjalnie powołana agencja rządowa przydziela im opiekunów. Główny bohater, Kimihito Kurusu, jest takim właśnie opiekunem. A cała fabuła pierwszego (i jedynego jak dotąd) sezonu opiera się na stopniowym zwiększaniu zagęszczenia dziewczyn-potworów na jego kwadracie.

I wiecie, to jest nawet fajny pomysł. I nawet nie wymagałam od twórców jakichś głębokich analiz społecznych, bo to nie ten gatunek (choć trzeba im przyznać, że tematykę społeczna w pewnym sensie podjęli. Poniekąd). Ale na przykład wymagałam odcinków ze scenariuszami czy jakoś tam zarysowanych charakterystyk bohaterek, bo oglądane dotąd nieliczne haremówki do tego mnie przyzwyczaiły, plus jakiegoś tam może nie inteligentnego, ale przynajmniej zabawnego żartu. O ja naiwna.

Monster Mutsume przez bitych dwanaście odcinków składa się głównie z fanserwisu i to takiego w bardzo japońskim stylu. Czyli błyskania majtami i cyckami bohaterek oraz kiepsko ukrytymi seksualnymi aluzjami. I ja wiem, że to jest w sumie charakterystyczne dla wszystkich ichnich produkcji (jak ktoś będzie mi w stanie wskazać animca wyprodukowanego po 2000 roku, w którym nie ma charakterystycznej sceny z majtkami, biustem lub jedzeniem cieknącego przysmaku na patyku, to ja bardzo chętnie taki tytuł obejrzę), ale znajmy umiar… Mnie naprawdę nie przeszkadza, że od czasu do czasu kamera jakąś bohaterkę sfilmuje spod spódniczki. Ale jeśli mamy już odcinki ze scenariuszami (ha ha, scenariuszami, dobry żart) pisanymi z misją li tylko wciśnięcia jak największej liczby ujęć tyłków i biustów jako jedynym elementem fabuły, to coś jest głęboko nie tak. A w Monster Mutsume jest więcej niż jeden taki odcinek (oraz, niech sam za siebie mówi fakt, że najciekawszym i najbardziej fabularnie trzymającym się kupy był odcinek o tym, jak cała ekipa próbowała zrobić oszczędnościowe zakupy, bo im się budżet nie spinał). 

Mnie tam boli, jak na to patrzę.
Same bohaterki (o bohaterze wspominać nie będę, bo to typowy everyman, skrojony tak, aby jak największa liczba męskich widzów mogła się bezboleśnie w niego wcielić. Co też jest w sumie charakterystyczne dla gatunku) charakteryzują trzy cechy. Pierwszą jest cecha charakterystyczna: syrena lubi dramaty, centaur jest bardzo honorowa, lamia marzy o romantycznej miłości i tak dalej w tym guście. Druga cecha to wspólna dla wszystkich chęć romantycznego i/lub erotycznego wykorzystania głównego bohatera, do czego dojść nie może, bo za takie rzeczy z nieludźmi czekają srogie kary (ale dziewczyny próbują, co jest, ha ha, bardzo zabawne. Tyle, że nie). Trzecią jest, mam wrażenie, fetysz, który ma dana dziewczyna uosabiać. Mamy więc Miię, która jest lamią, ale poza tym uosabia statystyczną, średiobiustową nastolatkę z anime. Mamy też centaurzycę Centroreę o rozmiarze biustu takim, że mnie boli, kiedy patrzę na jej galop bez stanika (a że bez stanika, to wiemy, albowiem był to temat wielokrotnie poruszany w ścieżce dialogowej). Ona uosabia fantazję o monstrualych biustach a także służy jako niezbędny rekwizyt do żartów z mimowolnego miętoszenia tychże. Mamy też harpię Papi, o wyglądzie dwunastolatki i umysłowości czterolatki. Ona z kolei jest przykładem trendu lolicon, w tej najbardziej znienawidzonej przeze mnie formie. Bo widzicie, Papi jest dorosłą, zdolną już do rozrodu przedstawicielką swojego gatunku. I o ile takie wizualne odmładzanie dorosłych bohaterek jakoś mnie nie rusza, to w momencie, kiedy fabuła skupia się na tworzeniu z nich obiektu erotycznego fanserwisu, sprawa śmierdzi pedofilią (zwłaszcza, że Papi w anime jest niedojrzała też umysłowo). 

Ale, jak twierdzą fani konwencji, lolicon nigdy nie ma nic wspólnego z pedofilią, prawdaż...
Przy tym reszta to już lajcik. Syrenka teoretycznie jest niby gothic lolitką, ale szczerze mówiąc, cały jej strój bardziej się kojarzy raczej z fantazjami o skąpo ubranych pokojówkach. Suu jest zmiennokształtnym glutem, który w zależności od sytuacji można podczepić albo do fantazji o wielkim biuście albo pod lolicon (tutaj tyle dobrego, że akurat Suu jest rzeczywiście traktowana i przez bohatera, i przez scenarzystów jak czyjakolwiek młodsza siostra. Przynajmniej, dopóki wygląda na dwanaście lat). Na tym tle Rachnera, należąca do gatunku arachne i będąca półpająkiem się wyróżnia, bo reprezentuje fantazje sadomasochistyczne. Ale i tak akurat ją najbardziej lubię, bo ze wszystkich bohaterek najwyraźniej tylko ona posiada mózg. I czasem nawet go używa.

(Jako smaczek dodam fakt, że chociaż dziewczyny mają zwierzęce dolne połowy ciała, to zawsze jednak akurat w ten sposób, żeby pośladki zostały ludzkie. Co w przypadku pajęczycy wywołuje niewygodne zapytania o sposób, jak ona właściwie wydala. I bardzo zabawną odpowiedź twórców mangi, że wydala jak pająk, a ludzkie pośladki ma li tylko dla wrażeń estetycznych). 

A to akurat fragment autentycznie zabawnego wątku, żeby nie było, że tylko marudzę. Ale jednego z nielicznych.
To właściwie nie jest całość obsady. Z głównego haremu pominęłam na przykład Lalę, która pojawia się w ostatnich odcinkach serii i niewiele o niej wiadomo. Pominęłam też jednostkę specjalną (oczywiście żeńską) do spraw rozwiązywania potwornych problemów, a składającą się z ogrzycy, zombie, dżina i cyklopa, bo ekipa pełni istotną rolę w jakichś dwóch odcinkach i w sumie niewiele o nich da się powiedzieć. Jest za to agentka Smith, będąca zwierzchniczką Kimihito w kwestii opieki nad nieludźmi i zdająca się czerpać sadystyczną przyjemność z dręczenia chłopaka. Co ma być bardzo zabawne, ale dla europejskiego odbiorcy w miażdżącej większości przypadków nie jest.

Ja nie wiem, może po prostu jestem zbyt mało otwarta na inne kultury, albo po prostu niekompatybilna z tą japońską, ale tan zalew półdupków i biustów trochę mnie przerósł. Niemniej, wrażenie wygładzania się fałdów na mózgu bywa odświeżające. A ponieważ ciągle nie jestem w stanie uwierzyć, że jakakolwiek produkcja może być aż tak zła/dziwaczna/porypana (niepotrzebne skreślić), pewnie i drugi sezon obejrzę. A może po prostu jestem masochistką…

*dla ścisłości trzeba przyznać, że portale branżowe klasyfikują to anime też jako ecchi, czyli kastrowane porno. Co sporo wyjaśnia, ale niczego nie usprawiedliwia, bo nawet ecchi widywałam z lepszymi scenariuszami.

Rok: 2015
Studio: Lerche
Odcinków: 12

piątek, 12 sierpnia 2016

"Wiatrogon aeronauty" Jim Butcher

Jim Butcher jest u nas znany głównie (a właściwie wyłącznie, bo jak dotąd nikt nie chciał wydać „Kodeksu Alera”, nad czym nieustannie ubolewam) z cyklu „Akta Dresdena”. Niemniej, ostatnio postanowił na chwilę porzucić chicagowskiego maga (ku ogromnemu oburzeniu zamorskich fanów serii, którzy już dość długo czekają na kolejny tom) i spróbować z czymś zupełnie nowym. Tym czymś jest cykl fantasy „Podniebne kasztele”, którego tom pierwszy – „Wiatrogon aeronauty” niedawno ukazał się również na polskim rynku.

Kasztele to monumentalne, wysokie na wiele mil budowle, które oddzielają mieszkających w nich ludzi od toksycznych mgieł i zabójczej fauny zamieszkującej powierzchnię planety. Każdy z nich jest osobnym państwem i ostatnio narastają między nimi niepokoje. I tak oto między kasztelami Albion i Aurora wojna co prawda jeszcze nie wybuchła, ale potyczki między statkami flot już się zdarzały. Kapitanowi Grimmowi, dowódcy „Drapieżcy”, zdarzają się dość często nawet. Ot, uroki bycia licencjonowanym korsarzem. Niestety, w ostatniej potyczce zabrakło mu szczęścia i jego statek właściwie ledwie zdołał wrócić do portu, a koszta naprawy znacznie przewyższają możliwości finansowe kapitana. I właśnie w takim momencie Grimm otrzymuje propozycję współpracy od samego kasztelana. Niby nic, wystarczy tylko dostarczyć kilku ludzi w wyznaczone miejsce, a potem odstawić ich spowrotem. Czytelnicy, nauczeni znajomością wielu podobnych historii wiedzą, że takie zadanie po prostu misi się skomplikować po drodze.

Porównywanie „Podniebnych kaszteli” do „Akt Dresdena” właściwie nie ma sensu, bo za mało mają punktów stycznych. Autor porzucił konwencję kryminału na rzecz przygodowego fantasy (acz jest to fantasy estetyką bliższa steampunkowi niż czemukolwiek innemu), metodę światotwórczą zmienił z dobudowywania do naszej rzeczywistości magicznej otoczki na tworzenie neverlandu od podstaw a koncepcję perspektywy jednego bohatera, z której poznajemy wydarzenia zastąpił klasyczną narracją z różnych punktów widzenia. Nawet narracja jest teraz trzecioosobowa, a nie pierwszoosobowa. Pozostał chyba tylko butcherowski styl.

Wygląda jednak na to, że taka drastyczna zmiana dekoracji wyszła autorowi na dobre. Widać w sposobie narracji więcej wigoru i takiego pisarskiego entuzjazmu, jakie daje tylko budowanie rzeczy nowych. Daje się to odczuć w płynności tekstu. W ostatnio wydanych u nas tomach „Akt Dresdena” (będących przecież daleko w tyle za wydaniami oryginalnymi) widać już pewne zmęczenie materiału, czytelnik nieco się z tekstem siłuje – wcześniej tego nie było. W „Wiatrogonie aeronauty” natomiast jest pod tym względem lepiej, niż w „Aktach Dresdena” było kiedykolwiek (choć należałoby uczciwie nadmienić, że może to być kwestia przekładu). Najwyraźniej autor kipi wręcz entuzjazmem, aby oprowadzić czytelników po swoim nowym dziele. I oprowadza wielce ochoczo, a czytelnik podążą za nim chętnie.

Ale co właściwie Butcher tym razem nam oferuje? No świat, całkiem niezależny i budowany od podstaw. Świat nieprzyjazny ludziom do tego stopnia, że nie mogą żyć na jego powierzchni (choć od lokalnego i bardzo jadowitego życia powierzchnia się roi) i muszą się chronić w tytułowych kasztelach. Kto i jak zbudował kasztele? Nie wiadomo. Boduwniczowie to w zasadzie mitologiczne postacie, bliższe bogom niż fizycznym bytom, a sama technologia produkcji kasztelowego kamienia (specjalny materiał do budowy kaszteli) została już dawno stracona. Niemniej, nie znaczy to, że mieszkańcy kaszteli nie znają technologii. Mają na przykład statki, które za pomocą przeróżnych magicznych (choć oni nazywają to technologią, mają nawet od tego inżynierów) kryształów poruszają się w powietrzu. Mają kadzie, w których hodują mięso, mają technologie bojowe. No i mają koty, a koty mają swoją kulturę. Dość izolacjonistyczną co prawda, ale jednak.

Butcher oferuje też nam ciekawych bohaterów w całkiem sporej liczbie. Mamy więc Gwen, córkę bardzo znamienitego rodu, która postanawia rozpocząć karierę w Gwardii Kasztelu. Gwen to dobra dziewczyna, ale zapalczywa i często nieumiejąca spojrzeć na pewne rzeczy z szerszej perspektywy. Dużo ciekawsza jest moim zdaniem Bridget, też szlachcianka, choć uboga. Bridget ma co prawda znamienite nazwisko, ale z majątku poza tym nazwiskiem niewiele jej rodzinie zostało – jedynie kadziownia, czyli zakład produkujący w tym wypadku akurat mięso. Bridget lubi pracę fizyczną i ma do niej warunku, więc posturę ma raczej radzieckiej sportsmenki niż seksownej bohaterki fantasy. Ale co najciekawsze – Bridget ma charakter flegmatyczny. Przy tym jest bardzo inteligentna, więc każdą sytuację potrafi przemyśleć z każdej perspektywy i zawsze to robi, zanim zacznie działać. Dzięki temu jest też bardzo empatyczna i potrafi nawiązać kontakt z osobami, dla których innym brakuje cierpliwości i zrozumienia. Zdecydowanie moja ulubiona bohaterka. No i jest z nią kot, niebylejaki zresztą.

Z męskiej obsady główne role grają oczywiście sam kapitan Grimm oraz pewien młody wojownik gwardii, kuzyn Gwen. Jakkolwiek obaj są bardzo sympatyczni i bez problemu ich polubiłam, tak żaden nie wychodzi poza wyznaczone dla swojej postaci ramy. Grimm jest po prostu takim typowym „chaotycznym dobrym” bohaterem – oddanym sprawie, z mrocznym sekretem w przeszłości, nie bojącym się ubrudzić rąk, ale za to utalentowanym i dbającym o najbliższych. Młody gwardzista zaś… cóż, przyznam szczerze, że pełni rolę fanserwisu (choć nienahalnego, trzeba uczciwie przyznać), przynajmniej poza byciem wsparciem bojowym i dialogowym dla dwóch wyżej wymienionych dziewczyn. I jak za samym fanserwisem nie przepadam, tak Benedicta jako postać lubię, choć niczym się nie wyróżnia. No i ciekawym doświadczeniem był fanserwis skierowany do czytelniczek. Rzecz w polskiej fantastyce nie do pomyślenia.

„Wiatrogon aeronauty” to nie jest wybitna literatura problemowa. To po prostu bardzo solidna powieść rozrywkowa, bez pretensji do bycia czymkolwiek innym. Ale śmiem twierdzić, że w swojej kategorii jest jedną z lepiej wykonanych książek, jakie miałam okazję czytać. Dlatego po kolejny tom z pewnością sięgnę.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Wiatrogon aeronauty
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: The Aeronaut's Windlass
Tłumacz: Michał Jakuszewski
Cykl: Podnieben kasztele
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 580

wtorek, 9 sierpnia 2016

"Dusza cesarza" Brandon Sanderson

Brandon Sanderson jest znany z płodzenia opasłych (często ponad miarę i wyobrażenie) tomiszczy. Ale okazuje się, że czasem pisuje też krótsze formy. I tak oto stanęłam przed wyzwaniem zrecenzowania opowiadania, co wcześniej mi się nie zdarzało (antologia to jednak co innego). Albowiem „Dusza cesarza” to opowiadanie spełniające wszystkie wymogi gatunku (może poza liczbą znaków, których ma nieco więcej. Ale szczerze mówiąc, nigdy nie przekonywała mnie nomenklatura anglosaska, wyróżniająca poniżej powieści kilka kategorii różniących się wyłącznie liczbą znaków).

Shai jest oszustką – ale nie byle jaką. Jest prawdziwym Fałszerzem, posiadającym moc tworzenia idealnych, często lepszych od pierwowzoru, imitacji. Niestety, przy ostatnim zadaniu zabrakło jej szczęścia i dała się złapać, a że Fałszerstwo jest uważane za sztukę plugawą, czeka ją śmierć. Chyba że będzie w stanie dokonać niemożliwego: sfałszuje ludzką duszę. Duszę cesarza konkretnie, bo w wyniku zamachu została z niego pusta skorupa ciała. Czy Shai zdoła ocalić życie?

„Dusza cesarza” jak na opowiadanie przystało, ma tylko jeden główny wątek – próby przetrwania Shai. Z tym, że szczerze mówiąc, nie cuć tu napięcia znanego z filmów akcji. Bohaterka próbuje wykonać zadanie i jednocześnie ocalić przy tym własną skórę, a że jej praca polega głównie na poznawaniu cudzych charakterów, to i o tym jest większość opowieści. Poza cesarzem, którego musi poznać i zrozumieć, aby wiarygodnie go odtworzyć (a o którym jest ostatecznie zadziwiająco mało powiedziane) Shai stara się dowiedzieć jak najwięcej nie tylko o kontrolujących ją cesarskich doradcach, od których dostała swoje zadanie, ale też strażnikach czy służbie. Jeden z doradców odwzajemnia się jej tym samym – fascynuje go motywacja Fałszerki i stara się ją odkryć. Ten ich pojedynek na zrozumienie właściwie stanowi najciekawszą część historii.

Ale bohaterowie bohaterami - jak to w opowiadaniu, jest ich niewielu i mimo że są dobrze zarysowani, to nie mogę o nich za wiele napisać, jeśli nie chcę spoilerować. Sanderson, co u niego charakterystyczne, znacznie ciekawiej buduje światy przedstawione niż bohaterów i „Dusza cesarza” nie jest tu wyjątkiem. Opowiadanie rozgrywa się co prawda w tym samym świecie, co wcześniejsze „Elantris”, ale właściwie równie dobrze mogłoby się rozgrywać zupełnie gdzie indziej. Magia w „Duszy…” opiera się na zupełnie innych mechanizmach, a więc i osoby posługujące się nią potrzebują zupełnie innych przymiotów, aby robić to skuteczniej. (w tym miejscu pasowałaby analiza porównawcza systemów magicznych w „Elantris” i „Duszy cesarza”, ale ponieważ tajemnica tego systemu jest w „Elantris” głównym kołem zamachowym intrygi, a książkę mają za miesiąc wznawiać, to nie będę psuć wam niespodzianki). Nie tylko potrzebują precyzji, aby wykonywać misterne pieczęcie, ale także przenikliwego umysłu, aby odgadywać pragnienia i motywacje swoich ofiar.

„Dusza cesarza” doczekała się wcześniej publikacji w „Krokach w Nieznane”, w innym tłumaczeniu. Może kiedyś nawet oba tłumaczenia sobie porównam, a tymczasem stwierdzam, że to bardzo dobry tekst. Raczej nikt nie pożałuje spędzonego nad nim czasu.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Dusza cesarza
Autor: Brandon Sanderson
Tytuł oryginalny: Emperror's Soul
Tłumacz: Anna Studiarek

Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 108

piątek, 5 sierpnia 2016

Na co poluje Moreni: sierpień 2016

Sierpień w zapowiedziach prezentuje się dużo ciekawiej niż lipiec. W tym miesiącu znowu mamy jednego spadkowicza - "Biała noc" Jima Butchera niestety nie wyszła w lipcu. Obecna data premiery to 12 sierpnia. Ale ponieważ pisałam o niej poprzednio, to nie będę się powtarzać. 

W tymi miesiącu nie ma książek, które absolutnie chciałabym mieć, za to sporo jest takich, które chciałabym przeczytać. Więc może darujemy sobie zwyczajowy podział i po prostu przejdę do listy tytułów.

"Plutopia" Kate Brown
3 sierpnia

Nie jest to może książka z kręgu moich zwyczajowych zainteresowań, niemniej intryguje. Sama nie wiem, czego się po niej spodziewać, ale temat zupełnie jak z fantastyki rodem.

To opowieść o dwóch miastach, w których produkowano pluton.
Oziorsk i Richland leżały po dwóch stronach żelaznej kurtyny. Powinno je dzielić wszystko, ale jednak miały wiele wspólnego. W Richland nie było prywatnej własności, wolnego rynku ani władzy samorządowej. Oziorsk oficjalnie nie istniał, próżno go szukać na mapach. W obu miastach obowiązywały restrykcje dotyczące poruszania się i pobytu. Ale mieszkańcom to nie przeszkadzało. Wyborcy w Richland dwukrotnie odrzucili propozycję nadania ich miejscowości praw miejskich, samorządu i wolnego rynku. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Oziorsku dziewięćdziesiąt pięć procent wyborców opowiedziało się za utrzymaniem systemu przepustek, bramek i strażników.
Osiedlano tam całe rodziny, którym zapewniano tanie mieszkania i znakomite szkoły. Mieszkańcy wspominali, że nie musieli zamykać drzwi domów, dzieci były bezpieczne, sąsiedzi przyjaźni, bezrobocie, bieda i przestępczość nie występowały. O inwigilacji, tajnych informatorach czy podsłuchach nikt nie wspomina. Tak jak o gigantycznym skażeniu środowiska.
Tak wyglądała plutopia. Jedyne w swoim rodzaju, odizolowane od świata miejscowości, które zaspokajały potrzeby powojennych społeczeństw Ameryki i Związku Radzieckiego.
Choć każdy słyszał o Czarnobylu, o Richland i Oziorsku tylko nieliczni. To nie dziwi, bo miejsca te ukrywano niczym tajne laboratoria z „Archiwum X”. Rosyjskie Ministerstwo Energii Atomowej nie udzieliło Kate Brown zgody na wjazd do Oziorska. Oba miejsca do dziś objęte są zmową milczenia. Wiele spotkań z tymi, którzy zgodzili się mówić, odbyło się w okolicznościach godnych powieści sensacyjnej. Informacje przekazywano nerwowym szeptem i zaszyfrowanym językiem, a informatorzy odmawiali zgody, by ich cytować. Ci, którzy próbowali ujawnić prawdę o wypadkach i zagrożeniach dla zdrowia ludzi, byli inwigilowani, nękani, śledzeni i zastraszani zarówno w USA, jak i w Rosji, nawet po zakończeniu zimnej wojny.
Książka zdobyła wiele nagród: Nagrodę Amerykańskich Historyków im. Ellisa W. Hawleya, Nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Historycznego im. Alberta J. Baveridge’a , Nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Historii Przyrodniczej im. George’a Perkinsa Marsha, Nagrodę Stowarzyszenia Nauk Słowiańskich, Wschodnioeuropejskich i Euroazjatyckich im. Wayne’a S. Vucinicha, Nagrodę Heldt w kategorii Najlepsza Książka Nauk Słowiańskich/Wschodnioeuropejskich/Euroazjatyckich Stowarzyszenia Kobiet w Naukach Słowiańskich oraz Nagrodę im. Roberta G. Athearna.

"Okrutny miecz" Miles Cameron
3 sierpnia

Ok, tu sytuacja jest dość niejednoznaczna - nie czytałam jeszcze pierwszego tomu, więc nie wiem, czy po drugi (czyli "Okrutny miecz właśnie) w ogóle sięgnę. Niemniej, ponieważ sama seria wydaje mi się interesująca, to postanowiłam umieścić te tytuł w zestawieniu.

Lojalność kosztuje.
Za to zdrada jest darmowa.
Kiedy cesarz zostaje wzięty na zakładnika, pojawia sie zapotrzebowanie na usługi Czerwonego Rycerza i jego kompanów - tyle że zewsząd otaczają ich wrogowie. Rewolta w całym kraju, stolica oblężona - ewentualne zwycięstwo nie przyjdzie łatwo. Ale Czerwony Rycerz ma plan...
Nie wiadomo tylko, czy uda mu się jednocześnie prowadzić walkę na wszystkich frontach: politycznym i magicznym, militarnym i romantycznym. Zwłaszcza że przecież zamierza wygrać WSZYSTKIE te bitwy.

"Orzeł Biały" Marcin Przybyłek
16 sierpnia

Opis fabuły jest cokolwiek dziwaczny (jeśli w internecie cokolwiek można uznać za dziwaczne) i gdyby podejrzewała, że to wszystko na poważnie, to pewnie bym książki kijem nie tknęła. Ale ponieważ to Przybyłek, to spodziewam się jakiejś jadowitej satyry.

Alternatywna historia Polski - ostatniej enklawy ludzkości
Jest rok 2057. Wskutek działań ubocznych N-Genu, leku hamującego starzenie się, ludzie przemieniają się w zielone, żądne krwi istoty przypominające orków. Zniszczona zostaje technologiczna infrastruktura globu, tkanka społeczna rozpada się i przeobraża. Ostatnią enklawą ludzkości jest Polska. Twierdza Polska. W niej dzielni woje doborowych oddziałów piechoty zmotoryzowanej, w tym batalionu „Orzeł Biały”, będą musieli stawić czoło nie tylko zalewowi Zielonoskórych, ale i swoim słabościom, w tym brakowi higieny, który szczególnie doskwiera sierżantowi… Ale nie uprzedzajmy faktów.
„[…] i tak tsunami nieśmiertelności ogarnęło cały glob.
Cały?
No nie, nie cały. Było wciąż kilka wysp, gdzie rządy nie mogły się dogadać z narodem, zbyt wiele bowiem miały do stracenia. Tak się działo w Katarze, Arabii Saudyjskiej, Sudanie, Syrii i Korei Północnej, niejasna sytuacja była w RPA oraz Chinach, a już zupełny burdel panował w Polsce, bo w niej lewica kłóciła się z prawicą, lewacy z narodowcami, lesbijki z moherami, a geje ze skinami.
Polacy jednak, jak wiemy, całkowicie dają dupy w czasach pokoju, jeśli natomiast chodzi o wojnę, nie mają sobie równych”.
Orzeł Biały to, podobnie jak Szczury Wrocławia Roberta Szmidta, eksperyment literacki. Autor ogłosił, że pracuje nad powieścią i że jeśli ktoś chce w niej wystąpić, powinien ciekawie się zaprezentować. Zgłosiło się blisko sto pięćdziesiąt osób, prześcigając się pomysłowością i twórczym podejściem do tematu. Nie pogardzili tą przygodą także znani pisarze - Robert Szmidt, Witold Jabłoński, Magdalena Kozak, Michał Cholewa, Arkady Saulski czy Simon Zack. Internauci garnęli się do każdej roli, przede wszystkim jednak do postaci negatywnych i marnie kończących… O tempora, o mores

"Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu" Anna Lange
17 sierpnia

Wild zapowiedź SQN apeard. Jeszcze miesiąc temu nikt nawet o tej premierze nie słyszał, a tutaj mamy już pełną nową książkę. Wiktoriański Londyn, magia i najpewniej zagadka kryminalna w wykonaniu polskiej autorki. Chciałabym zobaczyć, jak to wyszło.

Clovis LaFay ma kłopoty rodzinne. Nieżyjący już ojciec miał reputację czarnego maga, znacznie starszy przyrodni brat jest wrogo nastawiony, a dzieci tego ostatniego… No cóż, na pewne zaburzenia nie ma jeszcze nazw – jest rok 1873 – co nie znaczy, że nie istnieją te zjawiska.
John Dobson, dawny przyjaciel Clovisa i nadinspektor świeżo utworzonej jednostki wydziału detektywistycznego londyńskiej policji metropolitalnej również ma liczne problemy. Z pieniędzmi nie jest najlepiej, z prowincji przyjechała młodsza siostra, podwładni krzywo patrzą na zwierzchnictwo młodego eksporucznika artylerii, a najgorsze, że w Londynie drastycznie brakuje egzorcystów!
Alicja Dobson waha się: zamążpójście czy pielęgniarstwo? Sęk w tym, że konkurenci się nie tłoczą, a zajęcia z magii leczenia na kursie pielęgniarskim okazały się nie całkiem tym, na co miała nadzieję. Clovis LaFay chętnie służy pomocą w tym drugim problemie, a kto wie, może i w pierwszym? Chociaż czegoś się jakby boi…

"Pieśń węży" Maria Dukiel
30 sierpnia

Dobre fantasy zawsze w cenie, a jak dotąd na fantasy spod sztandaru Genius Creations jeszcze się nie zawiodłam (co prawda oczekiwałam zwykle solidnej rozrywki, a nie arcydzieł, ale z drugiej strony i pozycje poza solidną rozrywkę wykraczające się zdarzały). To czemu tej by się nie przyjrzeć?

Miłość, kłamstwo, zdrada, zbrodnia...
Upadający monarchowie sprowadzają na swoich popleczników nieszczęście za nieszczęściem. Na własnej skórze przekonał się o tym Ren Maghar. Ten niegdyś najpotężniejszy po królu człowiek w imperialnym Kahrze, zmuszony jest do wysługiwania się nowemu władcy, aby utrzymać swoją rodzinę przy życiu.
Wplątany w polityczne intrygi i machinacje staje przed dylematem - pozostać pionkiem czy ponownie stać się graczem. Jeśli wybierze to pierwsze – przetrwa. Jeśli wybierze to drugie, musi poznać ciągle zmieniające się zasady gry o władzę i nowych potężnych graczy. Tam, gdzie nagrodą jest tron, utrzymanie głowy na karku graniczy z cudem.


"Nawrócony mesjasz" Paweł Imperowicz
30 sierpnia

Brzmi jak rasowa space opera, a jak wiadomo, space opera to zawsze mniej lub bardziej kosmiczne fantasy. Znaczy mogłabym spróbować chyba (choć jeśli w opisie przynależności gatunkowej przemknie gdzieś słówko "military", to chyba jednak dam sobie spokój). Na razie przyglądam się z zaciekawieniem.

W odległej przyszłości Federacja Dwóch Słońc znajduje się na krawędzi upadku. Na zewnątrz toczy wojnę z bezwzględnymi O kha sza, potocznie nazywanym Wikingami. Od wewnątrz toczy ją zdrada, korupcja i przybierające na sile niepokoje społeczne. Zakulisowa walka o władzę toczy się pomiędzy wszechpotężną Ławą Czystości a koteriami wspieranymi przez wojsko.
Khall Quaid wydaje się odpowiedzią na wszystkie problemy władz Federacji. Zasłużony weteran walk z Wikingami, uwielbiany przez żołnierzy i ceniony przez cywilów. Uosobienie cnót Federacji Dwóch Słońc stanowi idealny materiał na idola mas. Najlepsi bohaterowie, to jednak martwi bohaterowie...
Uniwersum Federacji Dwóch Słońc czerpie pełnymi garściami z najlepszych wzorców SF. Paweł Imperowicz umiejętnie bawi się konwencją space opera i wzbogaca ją o szereg oryginalnych pomysłów.


Dodatkowo: 

"Nigdziebądź" Neil Gaiman
31 sierpnia

Wyjaśniając: kategoria "dodatkowo" będzie się pojawiać, jeśli  w danym miesiącu będą wznawiać ksiązki, które już czytałam, ale uznaję za warte wzmianki. W tym miesiącu taką książka jest "Nigdziebądź", jedna z moich ulubionych powieści Gaimana.

Wersja preferowana przez autora.
Zawiera nowy wstęp i opowiadanie "O tym jak markiz odzyskał swój płaszcz".
Pod ulicami Londynu leży świat, o którym ludziom nawet się nie śniło.
Kiedy Richard Mayhew pomaga znalezionej na ulicy rannej dziewczynie, jego nudne życie w mgnieniu oka zmienia się nie do poznania. Dziewczyna ma na imię Drzwi, ucieka przed dwoma zabójcami w czarnych garniturach i pochodzi z Londynu Pod.
Zwykły odruch litości poprowadzi Richarda w miejsce pełne potworów i aniołów, gdzie w labiryncie mieszka Bestia, a stary Hrabia urządził sobie dwór w pociągu metra.
Wszystko to jest dziwnie znajome, a przecież kompletnie obce...

wtorek, 2 sierpnia 2016

Stosik #82

Dzisiaj mam wam do pokazania najmniejszy stosik w tym roku. Jestem z niego dość dumna, bo oznacza że przeczytałam w lipcu więcej książek niż trafiło do mnie do przeczytania.:)


Aby więc nie przedłużać, na czytniku "27 pięter" do recenzji od Prószyńskiego. Jeszcze nie czytałam, ale sama idea jest interesująca (zresztą, o książce pisałam przy okazji poprzedniego zestawu chciejek). I to jedyny egzemplarz recenzencki w tym miesiącu.:)

Tymczasem w papierze głównie różne rzeczy z kolekcji. Na górze kolekcja Pratchetta - dwa tomy podcyklu o Śmierci ("Kosiarz" i "Mort"), które już czytałam. Pod nimi z kolei kolekcja polskiej fantastyki od literackiego, dla odmiany dwa tomy, których nie znam. "Kongres futurologiczny" Lema to dla mnie taka druga część "Dzienników gwiazdowych", więc jestem nastawiona entuzjastycznie. Co do "Perfekcyjnej niedoskonałości" Dukaja to nie wiem, czy mnie nie przerośnie (ja do Dukaja zawsze podchodzę z pewną taką nieśmiałością). A na samym dole prezent od Prószyńskiego, czyli "Listy z dziewiątej wsi". Obyczajówka, trochę nie moje klimaty, ale kiedyś przeczytam.