Strony

piątek, 30 września 2016

"Triumf owiec" Leonie Swann

Nigdy nie ukrywałam, że lubię książki o zwierzętach. Zarówno te non-fiction, jak i te z gatunku nazywanego na zachodzie bodajże animal fantasy (pośrednie, czyli zwykła zmyślona beletrystyka interesuje mnie nieszczególnie). Dlatego też pierwszą powieść Leonie Swann o detektywistycznych owcach przeczytałam, jak tylko wpadła mi w łapki i po lekturze postanowiłam przeczytać też drugą, która mi jednak w łapki nie chciała wpaść. No ale w końcu ją zdobyłam i przeczytałam. I niestety, nie trzyma poziomu pierwszej.

Zgodnie z testamentem ojca, Rebeka zabrała owce na wycieczkę do Europy. Jednak owcom Europa nie za bardzo się podoba. Zwłaszcza teraz, kiedy wszędzie leży śnieg, jest zimno i nigdzie nie widać świeżej trawy. Górujący nad pastwiskiem zamek też im się nie podoba, ani towarzystwo kóz (śmierdzą i chyba nie mają wszystkich klepek). Ale najbardziej im się nie podoba nocne wycie. I te rozszarpane sarny, znajdowane w lesie zaraz obok pastwiska. I legendy o wilkołaku. To wszystko jest jakieś podejrzane.

Wiecie, co jest największym problemem tej książki? Że nie zaczyna się od trupa. Poprzednia część właśnie tak się zaczynała i akcja od razu jako tako toczyła się do przodu, coś się działo. „Triumf owiec” natomiast zaczyna się jakieś dwieście stron zanim pojawi się pierwszy trup. Te dwieście stron jest niepotrzebne. Wróć, może inaczej – tylko niewielka część z tych dwustu stron w jakikolwiek sposób popycha akcję do przodu. Reszta niby ma budować napięcie, ale tak naprawdę jedynym, co buduje, jest bolesna nuda czytelnika.

Być może jest to wina samych owiec. Bo mam wrażenie, że autorka chciała (być może w odpowiedzi na sugestie czytelników) pokazać więcej z ich życia. I o ile owce zostały sportretowane przez Swann bardzo celnie, to jednak, nie oszukujmy się, na co dzień nie są szczególnie ekscytującymi zwierzętami. I czytanie przez dwieście stron de facto o ich życiu na pastwisku też szczególnie ekscytujące nie jest.

Acz sama kreacja owczych bohaterów jest bardzo przyjemnie poprowadzona. Owce (przynajmniej niektóre) mają własne charaktery i choć większość z nich według ludzkich standardów rozumem nie grzeszy, to nie da się ich nie lubić. Bohaterowie ludzcy zaś… są nieco irytujący. Ale sądzę, że to celowy zabieg – w końcu wiele z ludzkich działań wydaje się owcom zbędne, niezrozumiałe i irytujące właśnie.

Cóż, jeśli Leonie Swann napisze jeszcze jakąś książkę o owcach, to zapewne ją przeczytam. Pod dwoma warunkami. Po pierwsze: możliwie szybko musi się pojawić trup. A po drugie: całość nie może mieć więcej niż czterysta stron.

Tytuł: Triumf owiec. Thriller... a zarazem komedia filozoficzna
Autor: Leonie Swann
Tytuł oryginalny: Garou: Ein Schaf-Thriller
Tłumacz: Maciej Nowak-Kreyer
Cykl: Sprawiedliwość owiec
Wydawnictwo: Amber
Rok: 2010
Stron: 464

wtorek, 27 września 2016

Zmyślenia #34: Irytujące praktyki pisarzy

Jakiś czas temu narzekałam na irytujące praktyki wydawnictw. Dość naturalne wydaje się pociągnięcie tematu (miałam to zrobić dawno temu oczywiście, ale jestem ciężkim przypadkiem nieogaru). Bo przecież nie tylko wydawcy irytują czytelników – równie często, jeśli nie częściej, robią to autorzy.

Przy czym, jak zwykle, pragnę zauważyć, że jest to całkiem subiektywny wybór praktyk irytujących mnie. Innych może irytować coś zupełnie innego, więc jak ktoś ma coś do dodania, to jak najbardziej jestem otwarta na dyskusję. Tymczasem lecimy.

1. Niekończenie serii
Ja wszystko rozumiem. Wiem, że po kilkunastu niekiedy latach pisania jakiegoś cyklu można kompletnie stracić o niego zapał i sympatię. Wiem, że w pewnym momencie można się po prostu znudzić, a w polskich realiach zaliczki wydawców nie zachęcają do łupania kolejnych tomów. No i w końcu pisanie to jednak rodzaj sztuki (a przynajmniej tzw. zajęcia kreatywnego) i wymaga głębszego zaangażowania niż, powiedzmy, układanie kostki brukowej. 

Notkę będą ilustrować losowe fotki moich książkowych glacjałów.
Ale to wszystko nie zmienia faktu, że niekończenie cykli pozostaje irytujące. Bo widzicie, wychodzę z założenia, że autor, pisząc tom pierwszy jakiejś większej całości, coś mi, jako czytelnikowi obiecuje. Jasne, płacę tylko za pierwszy tom i pierwszy (czy tam kolejny, który akurat wychodzi) dostaję, ale istnieje obietnica dalszej opowieści, która być może jest jednym z silniejszych przesłanek, aby w ogóle dokonać zakupu poprzednich części. Więc nie dostając zakończenia, czuję się oszukana kłamliwą reklamą.

I pół biedy jeszcze, kiedy każdy tom cyklu stanowi zamkniętą całość – wtedy autorowi łatwiej wybaczyć. Ale z mojego doświadczenia wynika, że tendencję do porzucania swoich opowieści mają właśnie autorzy, którzy rozbijają ją równomiernie na wszystkie planowane tomy. Wstyd.

2. Lobotomia imperatywem
Czasami autor ma pomysł na świetną scenę czy wątek. No po prostu super plot twist, myśli sobie autor. Problem polega na tym, że żaden z jego bohaterów nie nadaje się, aby w takiej scenie wziąć udział. Żaden bowiem nie ma odpowiedniego charakteru, żeby wypaść w niej naturalnie. Rozsądny autor w tym momencie ciężko wzdycha i odkłada pomysł do wykorzystania w jakimś innym dziele. Niestety, nie wszyscy są rozsądni. Niektórzy są tak oczarowani swoim geniuszem, że wolą rozwalić budowaną niekiedy przez kilka tomów konstrukcję postaci, żeby tylko daną scenę napisać. A to zawsze jest strzał w kolano.

Przyznam szczerze, że taka dezynwoltura charakterologiczna jest charakterystyczna głównie dla fanfików. Niestety, zdarza się też uznanym autorom. Na przykład takiej Mai Lidii Kossakowskiej. Która jednej z bohaterek swojego cyklu anielskiego kazała zmienić się z rozgarniętej, zdolnej i empatycznej, choć z racji izolacji niedoinformowanej dziewczyny w bezwolną, głupiutką lalę, która wszystko, co jej powiedzą łyka jak młody pelikan. A to wszystko po to, żeby wykorzystać ją w jednej scenie, która w ostatecznym rozrachunku niewiele wnosiła. 


3. Seryjna nekromancja
Nie chodzi tu bynajmniej o wskrzeszanie bohaterów – to czasem da się zrobić sensownie. Chodzi o dopisywanie kolejnych tomów do tych serii, których definitywne zakończenie wcześniej się deklarowało. To nigdy nie kończy się dobrze (a przynajmniej ja nie znam takiego przypadku).

Widzicie, rozumiem eksploatowanie świata. To czasem nawet fajnie wychodzi, zwłaszcza, jeśli autor w jakiś tam sposób planował dalsze wykorzystanie świata. To poszerza możliwości opowiadanych historii i pozwala fanom dowiedzieć się więcej o obiekcie fanostwa.

Żal mam raczej do tych autorów, którzy po kilkunastu latach postanawiają dopisać kolejny tom to historii, w której zakończenie nie za bardzo pozostawiało jakiekolwiek pole manewru. Takie rzeczy nigdy nie prezentują literackiego poziomu co najmniej zbliżonego do oryginalnej serii. A ponieważ często są gorsze i kalają wspomnienia czytelników… Cóż, boli. 


4. Branie czytelnika za idiotę
Może przybierać różne formy. Albo autor przypomina nam po pięć razy na rozdział jakąś informację, albo tłumaczy rzeczy najprostsze. W każdym razie ja zawsze mam ochotę zakląć szpetnie, kiedy autor na przestrzeni dwóch akapitów pięć razy powtarza informację, że na padoku śmierdzi (tak, zrozumiałam za pierwszym razem. Nie, powtarzanie tego w kółko nie wzmacnia efektu) a któryś z bohaterów jest dowódcą jednostki (nie mam pamięci złotej rybki, nie zapomnę przez pół stroy). Nie lubię, kiedy traktować mnie jak durnia.

Po części mam wrażenie, za taką manierę pisarska odpowiedzialne są te wszystkie kursy kreatywnego pisania. Tam bowiem uczy się, że zdania mają być krótkie, słownictwo proste, a kluczowe informacje należy od czasu do czasu powtarzać. Niestety, często przybiera to formy niestrawne dla czytelnika bardziej wyrobionego. 


5. Niekonsekwencja światotwórcza
Coś jak w punkcie o lobotomii imperatywem, tylko w odniesieniu do tworzonego świata. I spotykane zwłaszcza w cyklach.

Widzicie, zdarza się czasem, że autor opisze sposób działania jakichś rzeczy, aby w następnym tomie wyjaśnić go zupełnie inaczej. Wiecie, ja rozumiem, że być może autor w międzyczasie wpadł na sensowniejszy pomysł i chciał go wprowadzić (a w kolejnym wydaniu wszystko zostanie ujednolicone), ale przydałoby się chociaż w przedmowie wyjaśnić taką decyzję. Bo w przeciwnym razie fani serii, którzy są z nią od samego początku, poczują niesmak. A już zupełnie żenujące są sytuacje, kiedy autor zmienił jakieś prawidła świata tylko dlatego, że zapomniał, jak je wcześniej opisał…

Szczerze mówiąc, znalazłoby się jeszcze parę irytujących rzeczy. Ale najczęściej są związane z niedostatkami warsztatu pisarskiego i myślę, że nie ma sensu się nad nimi rozwodzić. Niedostatki warsztatu bowiem mówią same za siebie. No, chyba że macie ochotę jednak się porozwodzić w komentarzach, to nie krępujcie się.

piątek, 23 września 2016

"Asystent czarodziejki" Aleksandra Janusz

Aleksandrę Janusz jako autorkę poznałam przy okazji jej powieściowego debiutu. Debiut jak debiut, całkiem przyzwoity, choć bez zachwytów – ogólnie czekałam raczej na dalszy rozwój autorki. Niestety, „Dom Wschodzącego Słońca” został wydany pod auspicjami Runy i być może z powodu upadku wydawnictwa, a być może z powodu wolnego tempa pisania (choć w międzyczasie pojawiło się kilka opowiadań) autorka zniknęła z radaru na dziesięć lat. Dopiero w tym roku powróciła ze swoją druga powieścią, rozpoczynająca kompletnie nową serię.

Vincent Thorpe od ponad dwudziestu lat pracuje jako asystent czarodziejki. Sam miałby pewne szanse zostać czarodziejem, gdyby jego talent nie okazał się wadliwy – powiedzmy, że ma czym przewodzić magiczną moc, ale nie ma skąd. Ot, bywa. Tymczasem jest całkiem zadowolony ze swojej pracy, zwłaszcza, że do końca kontraktu zostało mu już tylko kilka miesięcy. Powoli zaczyna sobie planować resztę życia, kiedy pewna misja z Czarną Meg, jego pracodawczynią, burzy poukładaną, zdawałoby się, przyszłość. Na domiar złego sama czarodziejka znika w niewyjaśnionych (acz podejrzanych) okolicznościach, związanych z utraconym po Wojnie Rozdarcia kontynentem. Teraz ktoś będzie musiał to wszystko odkręcić…

Na początek może odpowiem na pytanie, czy warsztat pisarski przez te dziesięć lat się rozwinął. Otóż tak, zdecydowanie. Na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z autorka dojrzałą, a nie z niepewną debiutantką. Widać to zarówno na poziomie frazy – przemyślanej, dopasowanej o postaci – jak i konstrukcji świata przedstawionego oraz bohaterów. 

Szczerze mówiąc, nie jestem przekonana do określania „Asystenta czarodziejki” mianem fantasy humorystycznej. A to dlatego, że w wykreowanej przez autorkę opowieści humor nie gra istotnej roli – nie jest kluczowy dla narracji, niekoniecznie wynika z prawideł rządzących światem. Ot, po prostu uprzyjemnia lekturę. Na swoje potrzeby nazywam ten typ literatury fantastyką napisaną z humorem (tak, wiem, mało odkrywcze).

W ogóle konwencja, jaką autorka przyjęła przy tworzeniu świata, po prostu mnie zachwyca. Taka magia na przykład. Widzicie, w Arborii do rzucania zaklęć niezbędna jest biegła znajomość prawideł wyższej matematyki. I naprawdę, znacznie więcej podziwu wzbudza we mnie mag, który różniczkuje w pamięci niż taki, który medytuje i odprawia jakieś tajemnicze rytuały (choć to może dlatego, że taka statystyczna Moreni jest w stanie ocenić wysiłek intelektualny towarzyscy różniczkowaniu, zaś takiego towarzyszącego tajemniczym rytuałom jako żywo do niczego odnieść nie potrafi). Ogólnie całe magiczne społeczeństwo Arborii jest społeczeństwem akademickim, więc nowe odkrycia finansuje się z uczelnianych grantów, a prestiż odbytych misji mierzy się jakością i ilością monografii, które można napisać po ich ukończeniu. Sam pomysł, aby magów upchnąć na uniwersytecie nowy nie jest (można powiedzieć, że magowie w fantasy występują tylko w dwóch postaciach: albo samotne, zazdrośnie strzegące sekretów wyspy, albo zorganizowani w systemie nauczania akademicy), ale Janusz wykorzystuje go w sposób przeuroczy – każdy, kto kiedykolwiek studiował znajdzie go swojskim, bez karykaturalnego przerysowania.

Z drugiej strony mamy (Utraconą) Bretanię, która może być podręcznikowym przykładem klasycznego settingu dla średniowiecznego fantasy (dla mnie dodatkowym atutem jest zderzenie kultur). I to takiego naturalistycznego wręcz, z brudem, smrodem, ubóstwem i czyrakami. Tak że dla każdego coś miłego.

Urzekło mnie też, jak autorka poczyna sobie ze swoimi bohaterami. Bo cóż my tu mamy… ano mamy sporo bardzo sensownych kobiet. Na początek dwie czarodziejki Margueritte i Belinde. Kojarzą mi się trochę z czarodziejkami Sapkowskiego – są ambitne, silne i kompetentne, a w sytuacji zagrożenia nie czekają na rycerza z białym koniem, tylko starają się w miarę możliwości same dać sobie radę. Przy tym nie są jakimiś cyborgami, ale zwykłymi, myślącymi dziewczynami (i dzięki dowolnie wybranemu bogu, autorka nie każe im w celu ratowania tyłka nikogo uwodzić). Właściwie, „Asystent czarodziejki” to opowieść kobiet. Tak, głównym bohaterem jest mężczyzna, ale poza tym wszystkie najważniejsze stanowiska obsadzają kobiety. I przedstawiają pełne spektrum charakterów i ról, nie będąc jednocześnie wytartymi kliszami. Pani generał ma szpecące blizny, wieloletnie doświadczenie bojowe oraz twardy charakter, ale ładnymi kieckami zachwycić się potrafi. Kathryn, bystra studentka u progu czarodziejskich egzaminów zawodowych, jest geniuszem nie pozbawionym słabości. Skrzywdzone dziecko okazuje się mimo przeżytej traumy mieć osobowość twardą, ale wrażliwą. A narzeczona głównego bohatera nie jest tylko emocjonalnym tłem, ale filarem drużyny z własną osobowością. Oby więcej takich bohaterek w rodzimej fantastyce.

Przyznam, że na takim tle sam Vincent wypada dość blado. Z drugiej strony, kto powiedział, że dzień ma zawsze ratować, charyzmatyczny, przystojny, młody blondyn. Dlaczego nie może to być zwykły, sympatyczny facet przed czterdziestką, ze sprecyzowanym w pewnym stopniu planem założenia rodziny i większym powinowactwem do badań botanicznych niż wojaczki? Myślę, że to jest ten typ bohatera, którego polskiej fantastyce brakuje. Natychmiast trzeba to naprawić.

Miałam sarkać w tym momencie na autorkę, że przerwała opowieść w TAKIM momencie, ale doczytałam, że to nie ona, tylko wydawca. No więc droga Nasza Księgarnio, tak się nie robi. Całe szczęście, że kolejny tom już się ukazał i tylko dlatego wam wybaczam (oraz dlatego, że zapowiadają się sensowne smoki). Kupujcie oba, moi drodzy, bo bardzo mi zależy, aby ukazał się trzeci, a jak nie będziecie kupować, to się nie ukaże. Przy czym od razu mówię, że nie powinniście żałować zakupu. Warto.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Nasza Księgarnia

Tytuł: Asystent czarodziejki
Autor: Aleksandra Janusz
Cykl: Kroniki Rozdartego Świata
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok: 2016
Stron: 358

wtorek, 20 września 2016

Na Coperniconie 2016 byłam!

To, że pojawiam się na Coptniconie jest powoli staje się taka małą, świecką tradycją. W ogóle konwent toruński ewoluuje do rangi mojego ulubionego - nie za duży, nie za mały, w sam raz taki. No i znajomi bywają.


Skład ekipy konwentowej ten sam, co zawsze, tylko niestety Luby tym razem nie mógł z nami jechać. Jak nigdy do Torunia dotarłam dość wcześnie, bo już w okolicach południa. Poczekaliśmy więc grzecznie na Serenity i Turela (i Salantora), w międzyczasie kwaterując się w hostelu. Jak już wszyscy dotarli, poszliśmy się zaakredytować.

I tu pierwszy zonk, bo akredytacje znaleźć było dość trudno. Co prawda na stronie była informacja, że rejestracja uczestników odbywa się gdzie indziej niż w zeszłym roku, ale namiot akredytacji był bardzo słabo oznakowany. Wyglądało to tak, jakby organizatorzy zapomnieli o tak drobnym fakcie i na chybcika przykleili do namiotu odpowiednia karteczkę, jak zobaczyli kręcących się bez ładu i składu przyszłych konwentowiczów. Kiedy namiot wreszcie udało się znaleźć, sama akredytacja poszła nam bardzo szybko, ale później były spore kolejki.

Kolejka z piątkowego wieczoru.
Dla mnie osobiście dodatkową przykrością był fakt, że skrócony program był dla mnie kompletnie nieczytelny. Litery były tak małe, że nawet zsuwając okulary (do czytania, bo do chodzenia mam zupełnie inne) na czubek nosa nie bardzo byłam w stanie je przeczytać. Stanęło na tym, że żeby w ogóle korzystać ze skróconego programu, musiałam mieć człowieka do czytania. Dzięki, Turel.:)

Konwentowy starter.
Dodam jeszcze na marginesie, że w tym roku konwent odbywał się na większej powierzchni - do Colegium Maius i Minus doszedł jeszcze budynek wydziału matematyki. Co było dobrym posunięciem, bo w zeszłym roku w dwóch budynkach było zdecydowanie za ciasno, ale z drugiej strony musiałam się więcej nachodzić.

Najpierw z Turelem (Serenity prowadziła akurat konkurs tolkienowski) poszliśmy na prelekcję "Dlaczego tak rzadko zapraszamy logikę do fantastycznych światów?". Był dość fajny, ale niestety mocno powierzchowny - autor skupiał się głównie na tym, że w zasadzie fantatsyczne miasta handlowe nie wiadomo czym handlują (bo z ich położenia nie wynika, aby miały do zaoferowania cokolwiek) a ich mieszkańcy nie wiadomo co jedzą, bo wiadomo, ze w typowym fantasylandzie są wyłącznie duże miasta i małe, pojedyncze farmy. No i miał rację, ale towarzyszyło mi wrażenie, że zdecydowanie zabrakło czasu na pogłębienie tematu, że o banalnym poruszeniu przez prelegenta wszystkich przygotowanych aspektów nie wspomnę.
Prelegent wyszedł z siebie i stanął obok.
Zaraz potem poszliśmy na spotkanie autorskie z Robertem M. Wegnerem. Niestety, autografu nie dostałam, bo zwyczajnie nie mam już na czym - wszystkie książki mi podpisał. Ale jak zwykle warto było posłuchać, co autor mówił, bo ma zwyczaj mówić bardzo ciekawie. No i w przyszłym roku ma być kolejny tom Meekhanu. Podobno. Serenity jeszcze tylko złapała brakujący autograf i na tym skończyliśmy pierwszy dzień konwentwych atrakcji.
Spotkanie z Robertem Wegnerem.
Moim pierwszym punktem sobotniego programu były zakupy, ale niestety, o tej porze (rano było) nie dało się jeszcze za wiele zobaczyć (pomijając fakt, że targowisko było czynne dopiero od 10.00). Nieco spóźnione poszłyśmy więc z Serenity na panel "Po co mi nauka, skoro mogę to wymyślić". Szkoda, że nie byłyśmy na nim od początku. Dyskutantów było wielu (z prowadzącym sześcioro), ale i czasu było sporo (bo dwie godziny) więc dyskusja naprawdę ciekawie się rozwijała i można się z niej było dowiedzieć na przykład, dlaczego wielka bitwa w "Niebie ze stali" Wegnera rozegrała się we właśnie tym, a nie jakimś innym miejscu. Ogólnie mam wrażenie, ze większość polskich autorów podchodzi raczej zdroworozsądkowo do kwestii logiki i naukowości (rozumianej jako zgodność z obecnym stanem nauki) swoich dzieł. Że luźno zacytuję Roberta Wegnera: jeśli chcesz być przemaglowany pod względem naukowości i realistyczności swoich dzieł, pisz fantasy. Nikt cie nie zapyta, jak dokładnie działają karabiny plazmowe w twoim opowiadaniu SF, ale wszelkie aspekty twojej powieści fantasy zostaną skrupulatnie sprawdzone.


Po panelu złapałam jeszcze Aleksandrę Janusz, żeby zdobyć autograf, bo niestety dyżuru autografowego autorki w programie imprezy nie było (być może był w erracie, ale ją dość szybko zgubiłam. W ogóle co to za pomysł, żeby mapki budynków dawać na jednej broszurce, skrócony program na drugiej, a erratę na kolejnej?). Dopiero dużo później (i za późno) okazało się, że dyżur był, o godzinie 18.00. Szkoda, że dowiedziałam się po niewczasie, bo przyszłabym pogadać z autorką - bardzo miła z niej osoba.:)

Moreni po lewe,j Aleksandra Janusz po prawej.:)
Później zostaliśmy na panel "W Polsce to się nie sprzeda" i... szczerze mówiąc, dość mocno mnie rozczarował. Spodziewałam się raczej dyskusji na temat "jakie gatunki nie mają w Polsce powodzenia, dlaczego i jak można zmienić ten stan rzeczy", a dostałam coś, co można zamknąć w pytaniu do dyskutantów "jak to się stało, że w Polsce udało wam się sprzedać cokolwiek, co zrobiliście". Poza tym Aneta Jadowska bardzo zdominowała całą dyskusję - co ostatecznie wyszło w sumie na dobre, bo przynajmniej częściowo jej wypowiedzi pokrywały się z deklarowanym tematem panelu.

Po przerwie obiadowej, jaką sobie zorganizowaliśmy poszliśmy na prelekcję Pawła Opydo o Złych Książkach (głównie dlatego, że Serenity chciała, bo ja osobiście względem prelegenta mam uczucia cokolwiek mieszane). Musze jednak przyznać, ze cokolwiek by o nim nie mówić, to gadane ma i prowadzenie prelekcji wychodzi mu bardzo dobrze.

Po tym Serenity poszła prowadzić swój konkurs o kadrach filmowych, a ja zostałam na panelu "Fantastyczne lektury obowiązkowe". Mówiąc wprost: rozczarował mnie. Pomijając fakt, że z dwóch panelistów stawił się tylko jeden, w związku z czym całość przypominała bardziej wywiad-rzekę, to pomysł organizowania takiego panelu jedynie z dwoma dyskutantami IMO mija się trochę z celem. I, jak mam wiele sympatii do Domoniki Oramus jako prelegentki (jej coperniconowa prelekcja sprzed dwóch lat należała do najlepszych, na jakich wtedy byłam), to... no cóż, powiem tylko, że po zareklamowaniu przez nią "Non stop" Aldissa mam ujemną chęć przeczytania powieści. W końcu wszystko mi o niej już opowiedziano.

Następny był panel o życiu freelancera, który cztery prelegentki bardzo sprawnie poprowadziły sobie same. I przyznam, ze jeśli by oceniać motoryczność wypowiedzi, zgodność z tematem i karność dyskutantów, to byłby to najlepszy panel konwentu. A wniosek z niego taki, że freelans nie jest drogą dla każdego.

Dzień (po dłuższej przerwie na szoping) zakończyliśmy prelekcją o sztuce płatnej miłości w średniowieczu, którą przygotowała Serenity. Prelekcja cieszyła się sporym powodzeniem, sala praktyczni pełna, a prelegentka świetnie sobie poradziła (i akurat zmieściła się w przeznaczonym czasie). Miejmy nadzieję, że wrzuci notkę z prelekcji na swojego bloga, to sobie poczytacie, co was ominęło (może przy okazji wrzuci też notkę z zeszłorocznej prelekcji...).

Serenity na tle listy bardzo wymownych nazw ulic.;)
A potem to już odbywała się integracja.;) W niedzielę jeszcze tylko kupiłam sobie torbę w kształcie głowy kota (choć trochę żałuję, że nie wybrałam jednak buldożka francuskiego. Świnek morskich nie mieli). I pożałowałam, że nie będę mogła być na konkursie wiedzy o smokach, ale musiałam w miarę wcześnie wrócić do domu, żeby spakować siebie i świnie na poniedziałkowy wyjazd.

To bardzo fajny konwent był. Polecam. A tu macie jeszcze fotki zdobyczy i inne takie.:)

Zakupowe zdobycze. Liczyłam, ze będzie stoisko Solarisu (choć zdaje się, że Sedeńko pisał kiedyś, że się nie wybierają), bo chciałam kupić jedną konkretną pozycję, która jest dostępna tylko u nich. No cóż, będę musiała zamówić. No i pluszowy eevee, zgodnie z planem. Głęboko wierzę, że z następnego konwentu uda mi się przywieźć samiczkę nidorana.;)
Autograf Aleksandry Janusz
...i Kate Griffin
Trochę cospalyu raz
i dwa :)

piątek, 16 września 2016

"Biała noc" Jim Butcher

Za mną najnowszy, dziewiąty tom przygód Harry’ego Dresdena. Całkiem przyjemny, nie powiem. Autor skupiła się bardziej na wydarzeniach z tła zamiast na potworze odcinka, co zdecydowanie wyszło powieści na dobre.

Umierają kobiety. Najczęściej cichą, samobójczą śmiercią w pokojach hotelowych. Przynajmniej policja uważa te śmierci za samobójcze. Wykwalifikowany mag, taki jak Harry Dresden, będzie jednak umiał odczytać poszlaki wskazujące na to, że denatkom ktoś pomagał. A fakt, że wszystkie z nich dysponowały magiczną mocą sprawia, ze cała sprawa staje się jeszcze bardziej podejrzana. A na dodatek niektóre z niedawno zaginionych kobiet widziano w towarzystwie mężczyzny podejrzanie podobnego do Thomasa… To będzie kolejny pracowity tydzień.

Muszę przyznać, że jest to jeden z przyjemniejszych od dłuższego czasu tomów. Autor nie szaleje z wprowadzaniem nowych postaci, raczej skupia się na pokazywaniu tych już znanych (zresztą, przez dziewięć tomów naprawdę naprodukował ich już tyle, że jest z czego wybierać), zwłaszcza z drugiego i trzeciego planu. Przy okazji w „Białych nocach” doskonale widać upływ czasu w wewnętrznym świecie powieści – od pierwszego tomu minęło już ponad dziesięć lat i złoczyńcy skazani w pierwszych tomach, właśnie skończyli odsiadywać wyroki. A relacje między bohaterami zmieniły się tak bardzo ze trudno sobie przypomnieć, od czego właściwie się zaczęło.

Ale miało być o bohaterach. Nie będę zdradzać, kto powrócił w tym tomie, aby odsłonić nam tajemnice swej duszy. Za to powiem, że znowu mamy do czynienia z Marconem, który, cóż, zaczyna budzić coraz większą sympatię w czytelnikach. Oczywiście jest Murphy (raczej marginalizowana, a w każdym razie pełniąca tę samą funkcję, co dotychczas), jest Thomas, którego relacja z Harrym ciągle się rozwija i jest Moly. Muszę przyznać, że oglądanie Dresdena w roli nauczyciela i mentora jest bardzo przyjemne – to zawsze coś nowego i zmusza naszego dzielnego bohatera do wstąpienia na nowy poziom dojrzałości. Pojawia się też Elaine, ale właściwie poza kilkoma spektakularnymi wybuchami, niewiele oferuje.

Tak naprawdę o istotności tego tomu stanowią wydarzenia w tle oraz skrawki informacji, jakimi autor rzuca w czytelników. Dowiadujemy się trochę o tym, jak idzie wojna z wampirami i co robi Harry pomiędzy kolejnymi tomami. Poznajemy trochę bliżej Ramireza, który zdaje się wyrastać na młodszą kopię Dresdena, ale ciągle mam nadzieję, ze nie podąży tą drogą. Ale więcej nie napiszę, nie będę psuć niespodzianki.

Przejdźmy jednak do technikaliów. Kiedy cykl po raz pierwszy zmieniał tłumacza, był to fakt powszechnie znany i ogłaszany. Kiedy zmieniał po raz drugi, nikt o tym nie mówił. A „Białe noce” są pierwszym tomem cyklu przełożonym przez trzeciego już tłumacza, Michała Jakuszewskiego. I powiem szczerze, że ta zmiana wyszła „Aktom Dresdena” na dobre. Jakuszewski zdecydowanie lepiej czuje autora (co zresztą zaprezentował już wcześniej w „Wiatrogonie aeronauty”), przez co książkę czyta się po prostu dużo płynniej niż poprzednie tomy. Nie wiem, czy jego tłumaczenie jest wierniejsze czy też piękniejsze niż poprzedników, ale na pewno jest znacznie lepiej przyswajalne.

Co z kolei nie znaczy, że wszystkie decyzje nowego tłumacza pochwalam. Taka kwestia miar na przykład. Nie mam do ich przekładu nabożnego stosunku (generalnie uważam, że powinny zostać, jak autor przykazał, ale jak tłumacz zmieni na lokalne, to też ok.), ale… no wiecie, kiedy przez osiem tomów były stopy, cale i funty, to nagłe wprowadzanie w dziewiątym metrów i kilogramów trochę psuje klimat. Nie daruję też zamiany swojskiego szlafroka na nadętą szatę – to akurat była część garderoby, która miała czytelnikom wiele powiedzieć o charakterze bohatera i zastąpienie jej szatą psuje cały efekt. Harry też zaczął zdecydowanie swobodniej używać przekleństw – ilościowo zmian nie widać, ale ładunek zrobił się znacznie cięższy.

„Biała noc” to zdecydowanie jeden z ważniejszych tomów. Sporo wnosi, choć w znacznej większości są to pytania niż odpowiedzi. Przy czym wszystkie zadawane są zgrabnie. Tym niecierpliwiej czekam na dalszy ciąg.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Biała noc
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: White Night
Tłumacz: Michał Jakuszewski
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 580

wtorek, 13 września 2016

"Czochrałem antarktycznego słonia" Mikołaj Golachowski

Debiut Michała Golachowskiego wdarł się do blogosfery może nie szturmem, ale przebojem na pewno. Co recenzja, to zachwyty. Sama nabyłam go raczej z chęci skompletowania serii niż z powodu pozytywnych opinii, niemniej, oczekiwania też miałam spore. No bo przecież Arktyka i Antarktyka to tak fascynujący rejon pod względem fauny, że nie można o nim napisać czegoś nieciekawego, prawda? Cóż, rzeczywistość trochę się z moimi oczekiwaniami rozminęła.

O czym właściwie „Czochrałem antarktycznego słonia” jest? O tym, co w tytule też, ale nie tylko. Autor opisuje swoje polarne doświadczenia – jako naukowca zimującego na Polskiej Stacji Antarktycznej ale też jako przewodnika wycieczek turystycznych po tych rejonach świata. Przy tym dostajemy rys co ciekawszych historycznie wypraw polarnych, a wstępem o tego wszystkiego jest opowieść o całkiem lokalnej faunie, która wywarła wpływ na życie autora.

I tu leży właśnie mój problem. Mój, nie autora. Bo oczekiwałam książki o zwierzętach – o polarnej faunie i jej interakcjach z człowiekiem, historii jej eksploatacji oraz badań nad nią. I oczywiście to w książce jest. Ale „Czochrałem antarktycznego słonia” to właściwie książka podróżnicza. Owszem, spisana przez podróżnika, który skupia się głównie na naturze, ale jednak niekoniecznie na tych jej aspektach, która najbardziej interesują mnie. Krótko mówiąc, więcej tam jest o życiu codzienny na stacji polarnej czy o rdzennej ludności zamieszkującej (dawniej lub obecnie) chłodne regiony tego świata niż o tytułowych słoniach. Paradoksalnie, najprzyjemniej czytało mi się pierwsze rozdziały, w których autor opowiadał o zwierzętach w domu rodzinnym i o swoich badaniach naukowych prowadzonych w Polsce.

A trzeba przyznać, że dar do opowiadania autor ma. Może wypadałoby jeszcze warsztat doszlifować (w końcu to debiut, dajmy debiutantowi trochę luzu), ale i tak jest bardzo dobrze. Golachowski językiem posługuje się swobodnie i bez zadęcia – raczej jak kumpel znany z daru do opowiadania ciekawych historii niż rasowy literat. Potrafi wciągnąć w opowieść, rzucić soczystą anegdotką, a i trafnych porównań też nie unika. Bardzo przyjemnie się to czyta.

Kilka słów o technikaliach. „Czochrałem antarktycznego słonia” jest „większą” odsłoną serii Eco. I przyznam, że mniejszy format czytało się dużo wygodniej. Książka jest dość gruba, papier dość sztywny, a okładka niestety bardzo miękka jak na okładkę. Co skutkuje uszkodzeniami grzbietu. Nie są to jakieś spektakularne złamania, ale co wrażliwszym estetom będą przeszkadzać. Poza tym mam wrażenie, że korekta pod koniec pracy zaczęła przysypiać – widać tam nieco więcej literówek.

Tak zupełnie obiektywnie książkę Golachowskiego mogę polecić wszystkim miłośnikom książek podróżniczych – zwłaszcza zakochanym w zimnie. Także miłośnikom pochwały piękna i dzikości dziewiczej przyrody. Sama spędziłam przy niej czas bardzo przyjemnie. Ale zawiedzione oczekiwania trochę uwierają.

Tytuł: Czochrałem antarktycznego słonia
Autor: Mikołaj Golachowski

Wydawnictwo: Marginesy
Rok: 2016
Stron: 502

piątek, 9 września 2016

"Macierzyństwo non-fiction" Joanna Woźniczko-Czeczott

„Macierzyństwo non-fiction” jest książką, która cztery lata temu otwierała serię „Bez fikcji o” wydawnictwa Czarnego. Musze przyznać, ze już od chwili premiery wzbudzał moje zainteresowanie. Co prawda z autopsji nie znam tematu, ale dobrą literaturę faktu (i to w temacie nietypowym) zawsze chętnie poczytam.

Tematyka, zdawałoby się, banalna. Ot, kolejna relacja z pieluchowego przewrotu. W większości takich relacji przeważa róż, lukier i ćwierkanie nad nowym życiem, które ma takie urocze stópki i totalie zmienia wszystko w życiu matki. Ano zmienia. Joanna Woźniczko-Czeczott opisuje te aspekty zmian, które na ogół okrywa się milczeniem. Bo w obliczu nowego życia nie wypada przecież mówić o takich przyziemnych sprawach jak pogorszenie sytuacji finansowej (przecież pieluchy kosztują, a pensja o jedną mniej), wzrost wymagań logistycznych przy okazji każdego wyjazdu czy stopniowa utrata znajomych. Takie tam drobiazgi.

Przy czym autorka nie straszy, nie demonizuje i nawet nie ostrzega. Po prostu z pewnym wisielczym poczuciem humoru opisuje, jak to wygląda – taki prawie dwustustronicowy wpis z rodzaju „czego przed porodem inne matki wam nie powiedzą”. To nie jest wyraz żalu do otoczenia, raczej relacja z linii frontu (zresztą autorka sama wspomina o sprawozdaniu z rewolucji czy tam przewrotu). A wi-adomo, na froncie bywa znojno, ciężko i brudno. A naturalistyczne opisy czasem powodują oskarżenia o szkalowanie dobrego imienia armii.

Strona językowa książki jest bardzo przystępna. Autorka pisze szczerze, prosto, ale z humorem. Nie sili się na górnolotne stwierdzenia, nie komplikuje przekazu. Pisze krótkimi rozdziałami, ale zawsze w tej formie potrafi zamknąć wywód. Czytanie „Macierzyństwa…” to prawdziwa przyjemność.

Co ja się będę rozpisywać. Polecam po prostu. Niezależnie od zapatrywań na sprawę posiadania potomstwa.

Tytuł: Macierzyństwo non-fiction. Relacja z przewrotu domowego
Autor: Joanna Woźniacka-Czeczott
Wydawnictwo: Czarne
Rok: 2012
Stron: 196

wtorek, 6 września 2016

Na co poluje Moreni: wrzesień 2016

Wrzesień jest miesiącem zdecydowanie bogatszym w mniej lub bardziej interesujące zapowiedzi, niż miesiące letnie. To i nocia dzisiaj dłuższa niż ostatnio bywały. Acz zauważyłam, ze coraz mniej i mniej książek chcę mieć, wystarcza mi samo czytanie. Starzeję się?

Wszelako, zanim do nowości, warto byłoby rozliczyć się z poprzednią notką. W zeszłym miesiącu zapowiadano premierę dwóch książek od Genius Creations: "Pieśni węży" i "Nawróconego mesjasza" (warto zaznaczyć, że "Pieśń węży" pierwotnie planowana była na koniec marca, ale nie wyszło). Premier nie było i jak dotąd nie wiadomo, kiedy będą.

Chcę mieć

"Utracona Bretania" Aleksandra Janusz
21 września

Przyznam, że książka jest tu trochę na wyrost, bo pierwszego tomu jeszcze nie czytałam (ale będę! jak tylko skończę czochrać antarktyczne słonie), ale są smoki na okładce (całkiem zacne zresztą), jest okejka.

Po Drugiej Stronie Świata sprawy stanęły na ostrzu noża. Narzeczona Vincenta, Amandine Cerise, dla ochrony przyjaciół decyduje się na ryzykowny blef. Kathryn Verd, czarodziejka i księżniczka, lawiruje wśród dworskich intryg, gdzie pomyłka grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Margueritte i Belinde prowadzą ofensywę przeciwko skażonym wojskom, przygotowując się do bitwy w dolinie Montségur.
A gdzie się podział Vincent? Gdy widzieliśmy go ostatnio, był bliski śmierci…

Chcę przeczytać

"Pokój na Ziemi" Stanisław Lem
1 września

Do Lema ciągle nie mogę się przekonać, choć kilka tytułów wylądowało na liście "do przeczytania kiedyś". To jest właśnie jeden z nich. Zachęcił mnie fakt, że dotyczy Ijona Tichego, a "Dzienniki gwiazdowe, których Ijon jest bohaterem i narratorem bardzo mi się podobały.

Ostatnia wielka przygoda Ijona Tichego
Pokój na Ziemi toczy się w nieodległej przyszłości, kiedy ziemskie mocarstwa postanowiły wyekspediować swe arsenały i fabryki nowej broni na Księżyc, aby tam ewoluowały samopas, pozostawiając Ziemię w stanie pokoju i dobrobytu. Lęk przed tym, co się na Księżycu z tych arsenałów urodziło, popycha jednak organizacje międzynarodowe do wysłania na Księżyc Ijona Tichego w supertajnej miski, aby dowiedział się, co zaszło na bezludnym globie.
Bohaterowi zdarza się tam jednak osobliwy przypadek: rozcięcie wielkiego spoidła łączącego półkule mózgowe, co sprawia, że staje się psychicznie rozdwojony. Tichy nie wie, że nosi w sobie tajemnicę, na którą czyhają wszystkie ziemskie wywiady.
Pokój na Ziemi to ostatnia z obszernych książek Lema, których bohaterem jest gwiezdny podróżnik Ijon Tichy, znany z takich arcydzieł jak Dzienniki gwiazdowe i Kongres futurologiczny.

"Gwiazda Ratnera" Don DeLillo
1 września

Twórczości autora nie znam kompletnie (choć kilka jego książek już u nas wyszło), ale zainteresowała mnie perspektywa powieści rozgrywającej się w środowisku naukowców.

Czternastoletni Billy Twilling jest geniuszem matematycznym, specjalistą od „bezużytecznych” liczb zwanych „zorgami”, pierwszym laureatem Nagrody Nobla z matematyki, fenomenem, którego dorobek potrafi zrozumieć zaledwie garstka ludzi na świecie. Jako wybitny naukowiec Billy trafia do tajemniczego instytutu badawczego w Connecticut, gdzie w odosobnieniu pracuje doborowe grono uczonych.
Przed nami paraduje galeria niezwykle barwnych postaci: archeolodzy, mitolodzy, alternatywni fizycy, językoznawcy, matematycy, uczeni pracujący na pograniczu różnych dyscyplin. Cel? Rozszyfrowanie komunikatu z kosmosu, z okolic odległej Gwiazdy Ratnera – tajemniczego sygnału, który dotarł na Ziemię w formie trzech serii impulsów przedzielonych pauzami, przypominających alfabet Morse'a. Ale sygnał z przestrzeni kosmicznej to jedna zagadka. Drugą jest jego źródło – Gwiazda Ratnera to być może wielowymiarowa bezwymiarowość, dziura, nieuchwytność, ostateczna pustka, być może praprzyczyna wszechświata i najmroczniejsza prawda o rzeczywistości.
Gwiazda Ratnera, czwarta powieść Dona DeLillo,to zadziwiająca niebywałą erudycyjnością, niewolna od komizmu satyra na współczesną naukę i jej żargon, na graniczącą z szaleństwem pasję poszukiwania prawdy i ujmowania rzeczywistości w systemy i modele stworzone przez człowieka.
„Wszystkie książki DeLillo wyrażają niespokojne dążenie do bezpośredniej konfrontacji z Zeitgeist, który jest wszakże jak mgławica – dostrzegalny w swojej pełni jedynie z odległej perspektywy. W Americanach narrator przyznaje nam, że „jedną z moich wad jest skłonność do zadowolenia się neonem idei, bez sięgania w głąb niej”, a echa tych wątpliwości możemy odnaleźć również w „Gwieździe Ratnera”. Jednak blask tego zwodniczego neonu blednie na tle rozżarzonego czerwonego olbrzyma, którym jest ta książka.”
„New York Times”

"Kosmos" Carl Sagan
5 września

Co tu dużo mówić - klasyka gatunku. Warto przypomnieć teraz, kiedy modne jest stwierdzenie, że popularnonaukowo o kosmosie to tylko Hawking pisze.

Wspaniały przegląd przeszłości, teraźniejszości i przyszłości wiedzy naukowej. Autor, stawiając prowokacyjne pytania, łączy naukę i filozofię w jednorodny i przekonujący model rozumienia świata.
Kosmos jest opowieścią o długiej odkrywczej podróży ludzkości oraz o tych, którzy wywarli znaczący wpływ na postać współczesnej nauki. Carl Sagan z kosmicznej perspektywy spogląda na naszą planetę przypominającą błękitny klejnot, zamieszkaną przez istoty, które właśnie zaczynają poznawać sens jedności z otaczającym światem i wyprawiać się na rozległy ocean kosmosu. Dzięki jego zdumiewającej umiejętności przedstawiania zagadnień naukowych w sposób zarówno zrozumiały, jak i ekscytujący powstała przejrzysta opowieść o nauce, o tym, jak równocześnie rozwijały się i nauka, i cywilizacja. Autor omawia m.in. działalność starożytnej Biblioteki Aleksandryjskiej, pochodzenie życia oraz materii, gwiazd i planet, podstawy teorii ewolucji, misje sond kosmicznych. Rozważa również najnowsze odkrycia dotyczące życia poza Ziemią i sposoby ewentualnego porozumiewania się z istotami zamieszkującymi inne planety.
"Carl Sagan jest astronomem, który jednym okiem wpatruje się w gwiazdy, a drugie ma skierowane ku historii, natomiast jego umysł jest głęboko zanurzony w problemach kondycji człowieka jako gatunku".

"Rój" Laline Paul
13 września

Szczerze mówiąc, nie jestem przekonana do powieści pisanej z perspektywy owadów (opinie o "mrówczej" fantastyce są bardzo skrajne), ale jak to ładnie mówią Anglicy, ciekawość zabiła kota. Mam nadzieję, że nie skończę jak ten przysłowiowy kot.

Podporządkowanie. Posłuszeństwo. Służba.
Flora 717 to twarda sztuka. Wywodząca się z rodu sprzątaczek, najniższej warstwy totalitarnej społeczności ula, dla Królowej gotowa jest na każde poświęcenie. Wychodzi cało z wewnętrznych pogromów, czystek religijnych i przerażających napaści drapieżnych os. Z każdym aktem odwagi zyskuje coraz mocniejszą pozycję, dzięki czemu poznaje ukrytych wrogów oraz mroczne tajemnice ula. Istnieje jednak coś silniejszego nad oddanie i posłuszeństwo, czyli naczelną zasadę rządzącą życiem wszystkim pszczelich sióstr. To własne dziecko… Żarliwa i – wszystkim poza Królową – bezwzględnie zakazana matczyna miłość sprawi, że Flora złamie najświętsze ze wszystkich praw…
Przedziwna, barwna książka, przekonujący portret sposobu myślenia pszczoły i roju pszczelego. To właśnie odróżnia ludzi od innych zwierząt: wyobraźnia pozwala nam wykreować pełny, wiarygodny świat całkowicie odmienny od naszego.
Tracy Chevalier
Niewiele powieści dostarcza czytelnikowi tak niepowtarzalnych przeżyć. Szum wokół tej książki i jej znakomitej autorki jest w pełni zrozumiały.
„New York Times”
Pasjonująca opowieść, połączenie baśni o Kopciuszku i legend arturiańskich, z efektownymi keatsowskimi przymiotnikami na okrasę.
Margaret Atwood na Twitterze
Jest to pięknie napisana i niezwykła książka, która z pewnością wzbudzi duże zainteresowanie, nie tylko dlatego, że jej bohaterami są – tak, to nie pomyłka – pszczoły… Świat widziany okiem pszczoły potrafi być fascynujący… Śmiała i oryginalna opowieść, która obnaża nasze zbrodnie przeciwko środowisku i pozwala poznać złożony pszczeli świat od wewnątrz. Czytając ostatnie strony w ogródku, złapałam się na tym, że obserwuję prawdziwą pszczołę z mieszanką podziwu, ciekawości i współczucia… Każda książka, która zmienia nasz sposób postrzegania świata, bez wątpienia zasługuje na to, żeby odnieść sukces.
„Sunday Times”
Misternie skonstruowana baśń, która ma więcej wspólnego z „Folwarkiem zwierzęcym” Orwella niż przesłodzoną antropomorficzną kreskówką Disneya. Opowieść, która nie tylko stanowi bogate źródło pogłębionej wiedzy o świecie pszczół, ale i stawia poważne socjologiczne pytania. Znakomita lektura pióra ze wszech miar oryginalnej autorki.
„Daily Mail”
Fakty zawarte w tej baśniowej opowieści przedstawione są niesłychanie obrazowo… Kryzys ukazany w „Roju” jest rzeczywisty, przerażający i stale się pogłębia.
„Guardian”
„Rój” to istna jazda bez trzymanki. Zmysłowa, dosadna miniepopeja o ponadczasowych rytuałach i współczesnej katastrofie ekologicznej. Powieść Paull przyprawia o szybsze bicie serca i przenosi czytelnika w nowy świat.
Emma Donoghue, autorka „Pokoju”
Ten niezwykły i przewrotny thriller prowadzi nas w zawrotnym tempie przez dziwaczne życie i przygody Flory 717… Osobliwie skłania do myślenia. Ul jest nie tylko społecznością na wskroś totalitarną, ale i wdzięcznym tłem dla autorki kreującej silną kobiecą postać, jaką w istocie rzeczy jest Flora 717.
„The Times”
Najlepsza powieść w swoim gatunku od czasu „Wodnikowego Wzgórza”. Trzymające w napięciu intrygi pałacowe i mała bohaterka o wielkim sercu. Zadziwiające osiągnięcie.
Martin Cruz Smith, autor „Parku Gorkiego”
Intrygujące… Wszystko, co chcieliście wiedzieć o pszczołach – a nawet więcej. Teraz kolej na Hollywood.
„Tatler”
Rzadko spotyka się książki będące tak fantastycznym wytworem wyobraźni, a jeszcze rzadziej – tak dobrze napisane i wciągające. Powieść Laline Paull – dziwna, poetycka historia o prostej pszczole i jej poszukiwaniach swojego miejsca w ulu – jest jedyna w swoim rodzaju i pod każdym względem udana. „Rój” to rzecz cudowna, zapadająca w pamięć… Zróbcie sobie tę przyjemność i ją przeczytajcie.
„Kirkus”
Dziwna i frapująca… Oglądany przez filtr tak obcej nam świadomości świat tych stworzeń jest urzekająco dziwaczny i często straszny… Na każdym kroku czyhają niespodzianki.
„Literary Review”
Książka ambitna i warta przeczytania… Strzeż się, czytelniku. Po lekturze „Roju” brzęczenie nad uchem już nigdy nie będzie brzmiało tak samo.
„USA Today”

"Sekretne życie drzew" Peter Wholleben
14 września

(Tutaj przyznam, że książka jest już w sprzedaży, ale ponieważ nie mogłam dotrzeć do aktualnej daty wydania, a ta była podawana wcześniej, to niech tak zostanie)
Co prawa książka jest bardziej o roślinach, niż o zwierzętach, ale i tak bardzo ładnie wpisuje się w ramy literatury "eko", której ostatnio czytuję więcej. Z tego, co pisze wydawca, jest tomiks esejów i ksiązki popularnonaukowej(a przynajmniej tak mi się zdaje).

W lesie dzieją się zdumiewające rzeczy. Są tam drzewa, które porozumiewają się ze sobą, drzewa, które z oddaniem troszczą się o swe potomstwo oraz pielęgnują starych i chorych sąsiadów, drzewa, które doświadczają wrażeń, mają uczucia i pamięć. Niewiarygodne? Ale prawdziwe! Leśniczy Peter Wohlleben snuje fascynujące historie o zdumiewających zdolnościach drzew. Przytacza wyniki najnowszych badań naukowych i dzieli się swoimi obserwacjami z codziennej pracy w lesie. Otwiera przed nami sekretny świat, jakiego nie znamy.

"I wrzucą nas w ogień" Piotr Patykiewicz
14 września

Kolejna druga część, której pierwszej nie czytałam, choć "Dopóki nie zgasną gwiazdy" mam w domu (doprawdy, muszę koniecznie nadrobić te zaległości). Ale Luby czytał i sobie chwalił, więc jakby co, to książka jest w zestawieniu ze względu na niego.;)

Ruiny. Wieczny mróz. Samotność. Jak wiele możesz oddać, żeby przeżyć?
Z chłopca wiecznie goniącego za przygodą Kacper wyrósł na twardego mężczyznę. Życie w konserwatywnej społeczności, ciągłe zagrożenia i trudne decyzje zahartowały go i uczyniły wzorem dla wielu. Teraz musi udać się w nieznany świat cywilizacji wyrosłej na gruzach miasta sprzed Upadku. Ceny takiej jak ta, którą przyjdzie mu zapłacić za ocalenie córki, nie żądano od nikogo przed nim.
Kaśka, córka Kacpra, postanawia odejść z Osady, by dogonić marzenia o życiu w Mieście. Tam, w tajemniczej i otoczonej kultem Ciepłowni, ogląda rzeczy, których istnienia nie przeczuwała, i odkrywa, że stała się częścią nieludzkiego planu.

"Puste niebo" Radek Rak
16 września

Z serią "Kontrapunkty" (jak z większością innych. Właściwie to serie, z którymi jestem na bieżąco można policzyć na palcach jednej ręki. I jeszcze trochę wolnych palców zostanie) jestem znacząco do tyłu, ale nie mam ambicji czytać wszystkiego. "Puste niebo" akurat ambicję mam.

Okrutna i mroczna, czasem wesoła, a czasem smutna powieść o wschodniej Polsce czasów Brunona Schulza, sterowców, rabinów i rewolucji. „Puste niebo” prowadzi czytelnika przez podziemia, zakamarki i zaułki starego Lublina, wysmakowanym, pełnym leśmianizmów językiem opowiada przesyconą erotyzmem historię o ludziach, mieście i świecie, których już nie ma.

"Opowiadania zebrane tom 1" Frank Herbert
20 września

Nie czytałam jak dotąd żadnych opowiadań Herberta, znam tylko pierwszy tom jego sagi o "Diunie" (i możecie mnie odsądzać od czci i wiary, ale jakoś nie ciągnie mnie do poznania reszty), ale chętnie przekonałabym się, jak też radził sobie w krótkiej formie.

„Wytrwać w tej pracy pomagało mi przeświadczenie, że mój trud może być przydatny dla innych osób, które pragną się poświęcić pisarstwu”. - ze Wstępu
Opowiadania zebrane Franka Herberta to pierwsze w naszym kraju tak obszerne wydanie krótkich form prozatorskich autora Diuny. Zgromadzone w dwóch tomach utwory – aż czterdzieści! – są, można śmiało powiedzieć, bezcenne. To właściwie przekrój zainteresowań pisarza, które znalazły później odzwierciedlenie w jego najwybitniejszym dziele – „Kronikach Diuny”. Polski czytelnik ma dzięki temu wyjątkową szansę poznać najważniejsze tematy twórczości Herberta, obserwować, jak się one zmieniały, śledzić rozwój jego stylu i przyglądać się ewolucji jako pisarza – jednego z największych mistrzów fantastyki naukowej, gatunku sięgającego czasów Lukiana z Samosat.

"Gamedec. Granica rzeczywistości" Marcin Przybyłek
27 września

Wznowienie z dawna zapowiadane ma wreszcie szansę się ukazać. Przybyłka znam tylko z jednego, wydawanego przez FS tomu przygód Gamedeca i szczerze mówiąc, nie za bardzo wiem, czym się ludzie tak zachwycają. Ale liczę, że jeśli poznam historię od początku, to może się dowiem.

Detection Ends Case, zwykł był mawiać Sam Hawthorne, jeden z najlepszych detektywów działających w wirtualiach w połowie lat osiemdziesiątych XXII wieku. Gdy zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, jego przyjaciele umieścili na holograficznym nagrobku napis: Sam „DEC” Hawthorne. Nigdy nie zapomnimy. Od tej pory solverzy, czyli detektywi działający w grach, zaczęli siebie nazywać gameDECami. Oto historia jednego z nich.
Koniec XXII wieku. Ludzie żyją w miastach-klatkach oddzielonych od agresywnego ekosystemu barierami ABB. Światem rządzą korporacje, choć zwykły obywatel tego nie zauważa. Wielu spędza czas w światach sensorycznych – grach dających wrażenie pełnego uczestnictwa. Gdzie przebywają ludzie, pojawiają się kłopoty. A gdy kłopoty dotyczą sieci, potrzebny nie jest policjant, ale gamedec – detektyw od gier. Taki jak Torkil Aymore z Warsaw City.

"Szóstka wron" Leight Bardugo
28 września

Może i pachnie młodzieżówką, ale trzeba czasem rozgrzebać jakiś nowy cykl (nie pytajcie, jaki ostatnio zakończyłam, bonie wiem. Manie mnóstwa rozgrzebanych cykli ma tę zaletę, że zawsze jest jakiś kolejny tom do przeczytania i człowiek się nie martwi, że na kolejny tom czegoś innego musi jeszcze długo poczekać). A ja mam słabość do łotrzyków, złodziei i bohaterów chaotycznych dobrych.

Sześcioro niebezpiecznych wyrzutków.
Jeden niewykonalny skok.
Przestępczy geniusz Kaz Brekker otrzymuje ofertę wzbogacenia się ponad wszelkie wyobrażenie – wystarczy w tym celu wykonać zadanie, która z pozoru wydaje się niewykonalne:
– włamać się do niesławnego Lodowego Dworu (niezdobytej wojskowej twierdzy)
– uwolnić zakładnika (a ten może rozpętać magiczne piekło, które pochłonie cały świat)
– przeżyć dostatecznie długo, żeby odebrać nagrodę (i ją wydać).
Kaz potrzebuje ludzi wystarczająco zdesperowanych, żeby wraz z nim podjęli się tej samobójczej misji, oraz dostatecznie niebezpiecznych, żeby ją wypełnili. Wie, gdzie ich szukać. Szóstka najbardziej niebezpiecznych wyrzutków w mieście – razem mogą być nie do zatrzymania. O ile wcześniej nie pozabijają się nawzajem.

"Czterdzieści i cztery" Krzysztof Piskorski
9 września

Lubię tego autora. Poza tym, że uważam go za jednego z najbardziej niedocenianych w fandomie, to jeszcze świetnie prowadzi prelekcje. Od jakiegoś czasu śledzę na bieżąco (i nie obruszam się, że drugiej części "Zadry" jeszcze nie ma. Może zanim się pojawi, zdążę przeczytać pierwszą), to i o najnowszej powieści nie mogę nie wspomnieć.

Nowa, długo oczekiwana powieść Krzysztofa Piskorskiego, laureata Nagrody im. Janusza A. Zajdla oraz dwóch Złotych Wyróżnień Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. Autor Cieniorytu, nazwanego przez Jacka Dukaja „światotwórstwem najwyższej klasy”, rozwija tym razem wizję świata, w którym niezwykła technologia miesza się ze słowiańską magią oraz epoką narodowych powstań i Wielkiej Emigracji.
Jest rok 1844. Do odciętej blokadą Anglii przybywa Eliza Żmijewska – poetka i ostatnia kapłanka zapomnianego, słowiańskiego bóstwa. Eliza ma odnaleźć przemysłowca Konrada Załuskiego, którego rodacy winią za upadek powstania na Litwie. Zamierza wykonać na nim wyrok wydany przez Radę Emigracyjną oraz Juliusza Słowackiego. Tylko czy Załuski naprawdę jest winny? A może padł ofiarą rozgrywki dwóch wieszczów?
W świecie, gdzie energia próżni odmieniła historię, nie ma prostych odpowiedzi. Etherowe bramy połączyły Europę z równoległymi światami, a wojny i powstania potoczyły się nowym torem. Towiańczycy, rewolucjoniści, luddyści, szaleni prorocy i poeci snują piętrowe intrygi. Armie, tajne policje oraz floty powietrznych okrętów czekają na znak. Z pozaświatowych kolonii Francji, Anglii oraz Rosji nadciągają egzotyczne stworzenia i obce siły. Coś lęgnie się w ciemnych zaułkach miast...
Polacy widzą we wszystkim szansę, by wywrócić układ wrogich im mocarstw. Żmijewska odkrywa jednak, że na szali leży coś więcej niż tylko los jej kraju…

Dodatkowo:

"Elantris" Brandon Sanderson
14 września

"Elantris" czytałam dawno temu - było to moje pierwsze spotkanie z Sandersonem. I muszę przyznać, że bardzo mi się spodobało, głownie za sprawą pomysłu na intrygę. Nie wiem, czy teraz spodobałoby mi sie tak samo (zdecydowanie spadła mi odporność na lanie wody przez autora), ale ciągle uważam, że to książka z bardzo ciekawym pomysłem.

Elantris - gigantyczne, piękne, dosłownie promienne miasto, zamieszkane przez istoty wykorzystujące swoje potężne zdolności magiczne, by pomagać ludowi Arelonu. Każda z tych boskich istot była jednak kiedyś zwykłym człowiekiem, dopóki nie dotknęła jej tajemnicza, odmieniająca moc Shaod. A potem, dziesięć lat temu, magia zawiodła. Elantryjczycy stali się zniszczonymi, słabymi, podobnymi do trędowatych istotami, a samo Elantris okryło się mrokiem, brudem i popadło w ruinę. Shaod stał się przekleństwem. Nowa stolica Arelonu, Kae, przycupnęła w cieniu Elantris, a jej mieszkańcy ze wszystkich sił ją ignorowali. Księżniczka Sarene z Ted przybywa do Kae, by zawrzeć polityczne małżeństwo z księciem korony Raodenem. Sądząc z korespondencji, mogła się spodziewać, że odnajdzie miłość. Dowiaduje się jedna

piątek, 2 września 2016

Stosik #83

Nareszcie koniec zdjęć robionych kartoflem - co prawda moje zdjęcia i tak będą brzydkie, ale za to przynajmniej wyraźne. Nie przedłużajmy więc, oto wyraźny i akuratny stosik łupów zebranych w sierpniu.


Od góry "Blade Runner" Dicka, wygrana z konkursu na blogu Dywagacje nad herbatą. Od dawna chciałam przeczytać (to właściwie jedyna książka Dicka, którą naprawdę chcę przeczytać), ale skoro już ją mam w domu, to jednak trochę poczeka na swoja kolej.

Niżej trójpak Pratchetta: "Złodziej czasu", "Wiedźmikołaj" i "Muzyka duszy". Wszystkie czytałam, a o niektórych nawet kiedyś coś tam napisałam.

Pod Pratchettami leży Brzezińska z kolekcji "Światy równoległe". Znowu Babunia Jagódka, tym razem w tomie "Wiedźma z Wilżyńskiej Doliny". Pierwsze opowiadanie ("Po prostu jeszcze jedno polowanie na smoka") już znam, bo było publikowane w runowej jeszcze "Księdze smoków". I było tam jednym z najlepszych tekstów, więc to chyba dobrze wróży.

Potem mamy dwa egzemplarze recenzenckie. "Biała noc" Butchera to oczywiście kolejny Dresden, bez którego nie mogłam się obejść. Od Maga. "Asystent czarodziejki" Aleksandry Janusz z kolei jest od Naszej Księgarni. Czytałam debiut autorki i bardzo jestem ciekawa, jak też rozwinął jej się warsztat od tamtego czasu. A poza tym na okładce jest smok i podobno ma związek z fabułą, więc wicie, rozumicie.

Dwie najniższe pozycje to zakup własny. "Nakręcaną dziewczynę" zanabyłam za 9,99 zł w tym supermarkecie, co zwykle. Nie miałam w planach nabywać, ale w takiej cenie to grzech nie brać (choć tego, kto na okładce nakleił wielką, żółtą naklejkę z ceną dowolnie wybrane bóstwo powinno pokarać). "Łotrzyków" zaś nabyłam spontanicznie za niecałe dwie dyszki na przecenie w księgarni. Nie wiem, czy się spodoba, no ale tyle papieru za taką cenę to żal nie nabyć (kolejny tom do bojowego modułu zyskowych cegieł na półkach).