Strony

środa, 29 sierpnia 2018

Film ostatnio widziałam #14: "Ready Player One"

Pierwotny plan był taki, żeby wrażenia z tego filmu zamknąć w jednym lapidarnym statusie na fejsiku i do tematu nie wracać. Ale im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej rośnie we mnie ferment i muszę dać mu wyraz, bo się uduszę. Tak więc dzisiaj, zamiast planowanej notki o „Skafandrze i meloniku” będzie notka o „Ready Player One”. Przy czym nie jest to recenzja, ale luźny zbiór refleksji i porównań między filmem i książką, więc...
…UWAGA, TĘGIE SPOILERY. Tekst zdecydowanie dla tych, którzy już inkryminowane dzieła znają albo nie maja problemu z tym, że ktoś zdradzi im istotne elementy fabuły.

Wiecie, to nie jest tak, że oczekiwałam ambitnego, refleksyjnego kina. Chciałam obejrzeć kawałek fajnej rozrywki, opartej na powieści, która lubię. Dodatkowo, ponieważ mamy do czynienia z reżyserem wielkiego formatu, liczyłam na inteligentne pogrywanie z widzem albo chociaż próbę rozliczenia czy odniesienia się jakoś do popkultury, na która miało się niebagatelny wpływ (fabuła książki kręci się przecież wokół popkultury lat osiemdziesiątych, a na tą Spielberg wpłynął znacząco) no i może trochę naprawienia tego, co zepsuł autor książki. Tymczasem mam wrażenie, że twórcy filmu kompletnie nie zrozumieli nad jakim materiałem pracują i co zdecydowało o jego popularności. Inaczej z pewnością zaserwowaliby nam coś bardziej strawnego, z mniej wyświechtaną i skostniałą konkluzją, nie ograniczającą się do „Wyłączcie czasem internet”.

W „realu” znanym z powieści nie jest fajnie, do tego stopnia, że bez wirtualu właściwie nie da się normalnie żyć. Jest to taki świat soft postapo, gdzie wymęczone kończeniem się zasobów i wojnami społeczeństwo już głównie wegetuje i próbuje przetrwać. Z brudnego, zatłoczonego i biednego reala ucieka więc do OASIS, które nie tylko daje możliwość rozerwania się, ale przede wszystkim dostęp do darmowej edukacji i możliwość podjęcia zdalnej, wirtualnej pracy za całkiem realne pieniądze. Często jest jedyną szansą na podjęcie tej pracy czy edukacji, bo infrastruktura w rzeczywistości działa bardzo źle lub zgoła wcale. Przy czym, mimo iż wiele funkcjonalności w systemie jest płatnych, to samo korzystanie z niego jest za darmo.

Tak to właśnie wygląda rzeczywistość książkowa i filmowa.
Taki punkt wyjścia stawia w zupełnie innym świetle poczynania bohaterów – ich walka ze Złym Korpo to walka o równy dostęp do dóbr kultury, edukacji i możliwości podjęcia zatrudnienia nawet dla najbiedniejszych i niemobilnych. Korpo chce wprowadzić opłaty za sam dostęp do OASIS, więc gracze próbujący zwyciężyć w konkursie, gdzie główną wygraną jest całkowita kontrola nad symulacją są tymi dzielnymi rycerzami broniącymi uciśnionego ludu, jakkolwiek by to nie brzmiało.

Tymczasem twórcy filmu zachowali się, jakby w głowie im się nie mieściło, że z sieci i wirtualnej rzeczywistości można korzystać w jakikolwiek inny sposób niż dla rozrywki. (Zresztą, co krok napotykałam kwiatki, które wskazywały, że nie bardzo są w wstanie wyobrazić sobie prawidła jakimi rządzi się współczesny internet, a co dopiero struktura pokroju OASIS). W filmowym OASIS nie pojawia się kwestia edukacji (nie pokazali nawet odpowiednika Wikipedii 2.0, nie mówiąc już o wirtualnych szkołach, do których chodzili książkowi bohaterowie), nie ma też wzmianki o jakimkolwiek zarabianiu niepowiązanym z grami (a w książce bardzo fajnie pokazano, że sławę w sieci ktoś sprytny może bardzo lukratywnie zmonetyzować)... Przy czym mam wrażenie, że twórcy nie potrafili się zdecydować, czy pieniądze zarobione w grze da się wykorzystać w realu i poza scenami, gdzie historia absolutnie tego wymaga, wolą na ten temat dyplomatycznie milczeć.

Takie przedstawienie OASIS sprawia, że bohaterowie stają się w gruncie rzeczy bandą dzieciaków, które walczą o to, żeby mieć darmowe gierki. Złe Korpo z filmu nie chce bowiem nikogo od OASIS odcinać paywallem, ale utworzyć konta premium oraz nawtykać reklam wszędzie. Jasne, padają wielkie słowa o ukróceniu monopolu i wyzysku, ale po pierwsze w obliczu zakończenia filmu można je podsumować wyłącznie facepalmem (o zakończeniu jeszcze będzie), a po drugie ograniczają się do płomiennych deklaracji bez realnych rozwiązań więc trochę trudno w nie wierzyć.

A tak mniej więcej wygląda rzeczywistość większości graczy. Niektórzy z jakichś powodów włóczą się jeszcze po zapuszczonych ulicach w tych okularach do VR (w książce też to robili, żeby nie było). Zastanawia mnie, jakim cudem nie wpadają na elementy otoczenia.
Przy czym mam wrażenie, że twórcy postanowili dać do zrozumienia, że to, jak wygląda świat jest tak naprawdę wyłączna winą tych nieszczęsnych ludzi z osiedli przyczep i innych widzianych na ulicach szaraczków w okularach do wirtualnej rzeczywistości. OASIS jest przedstawiona jako przestrzeń wyłącznie eskapistyczna, w której pracują najwyraźniej tylko wyzyskiwani niewolniczo dłużnicy Złego Korpo, reszta oddaje się pustej rozrywce jeno. Gdyby szaraczkowie zrezygnowali z eskapizmu, zakasali rękawy i wzięli się do roboty w realu, to ten świat wyglądałby zdecydowanie lepiej, zdają się mówić twórcy – bo przecież światowy kryzys energetyczny i zniszczenia wojenne można łatwo naprawić, jeśli oddolnie weźmiemy się do ciężkiej roboty, prawdaż. I na poparcie swojej tezy pokazują jak OASIS rozwala więzi rodzinne (scena z matką odtrącającą dziecko, bo przeszkadza jej grać) czy jak uzależnieni przepuszczają rodzinne oszczędności żeby kupić drogie itemy dające przewagę w rozgrywce. Przy czym wyłączenie internetu jest jedyna radą, jaką dostajemy (bo przecież od dawna wiadomo, że aby wyleczyć kogoś z uzależniania, wystarczy mu zabrać lub ograniczyć dostęp do obiektu uzależniania. I już będzie zdrów i zdolny do prawidłowego funkcjonowania w społeczeństwie. Nie zacznie na przykład wyładowywać frustracji na bliskich i zależnych od niego osobach, to przecież oczywiste).

Głównym chyba filarem popularności książki był nostalgiczny hołd dla popkultury lat osiemdziesiątych – widzicie, twórca OASIS, James Halliday był jej wielkim fanem i cały konkurs, w którym nagrodą było przejęcie jego spuścizny (czyli poszukiwanie eastert egga ukrytego w grze) oparł na nawiązaniach do gier, filmów, książek i muzyki z lat osiemdziesiątych. Gracze zafiksowani na rozwiązaniu jego zagadek musieli więc poświęcić sporo czasu na poznanie tego wszystkiego i wykazać się imponującą wiedzą, same zagadki zaś były na tyle intrygujące, że obserwowanie, jak bohaterowie się z nimi zmagają sprawiało mi najwięcej frajdy podczas lektury.

Tymczasem twórcy filmu postanowili praktycznie całkowicie z tego wątku zrezygnować. Owszem, są zadania dla poszukiwaczy easter egga, ale nie oparte na popkulturze, tylko na życiorysie Hallidaya. No i w sumie spoko, fabularnie to nawet ma sens. Tylko że twórcy chyba nie wzięli pod uwagę, że w ten sposób odcinają się od jednego z motywów (bodaj najważniejszego) odpowiedzialnych za popularność powieści. A same zagadki stają się nudne i jakieś takie nieprzemyślane.

Z nawiązań do popkultury w pierwszym zadaniu został tylko Delorean, którym jeździ główny bohater (i motocykl z "Akiry", którym jeździ Art3mis). Gościnnie występuje też King-Kong i T-rex z "Parku Jurajskiego, ale nie maja nic wspólnego z rozwiązaniem.
Widać to zwłaszcza na przykładzie pierwszego zadania. Jest nim wyścig i właściwie nie dostajemy żadnego wyjaśnienia, dlaczego akurat tak. Nawet jeśli weźmie się poprawkę na to, że nie popkultura, a życiorys założyciela mają kluczowe znaczenie, uzasadnienia dalej brak. Przy czym, czytając o rozwiązaniu zadania w książce (było zupełnie inne), można było popodziwiać bohatera za umiejętności bezbłędnego przejścia jakiejś starej gry czy przyswojenie ogromnych zasobów wiedzy w gruncie rzeczy bezużytecznej (zawsze brałam to za pewien rodzaj romantyzmu). Bohater musiał logicznie powiązać fakty z zadaną zagadką i to się bardzo przyjemnie śledziło. W filmie nie tylko nie wiemy, skąd takie a nie inne zadanie. Nie wiemy też, jak bohater wpadł na rozwiązanie. Ot, przykład wyścigu – Wade w przypływie niezrozumiałego natchnienia biegnie do wirtualnego muzeum Hallidaya (które zawierało wszystkie jego wspomnienia, informacje i tak dalej, jakie uznał za stosowne udostępnić graczom, aby ułatwić im zadanie) i od pierwszego kopa wybiera właściwe wspomnienie, spośród tych milionów dostępnych materiałów. A widz zastanawia się, skąd ten przypływ nagłej iluminacji... 

Przy kolejnych zadaniach jest już nieco lepiej. Drugie co prawda dalej olewa popkulturę, ale przynajmniej konsekwentnie eksploatuje wątki biograficzne (do tego stopnia, że wstawia nawiązania do starej, nieistniejącej gry, której twórcą był Halliday), trzecie jest zdecydowanie w duchu książkowego oryginału, ale żeby było śmieszniej, widzom nie było dane poznać rozwiązania zagadki, która wskazała miejsce zawodów (dowiedzieliśmy się tylko, że Złe Korpo jakoś na to wpadło). 

A skoro już przy Złym Korpo jesteśmy... Mam trochę dysonans w związku z bohaterem zbiorowym, jakim jest. Znaczy, właściwie to w książce było bohaterem zbiorowym – osoba CEO całej spółki była wykorzystywana głównie do wyśmiania przez bohaterów i w sumie to chyba było dobre zagranie. Ukazywało całą korporację jako bezosobową, bezrozumną i niemoralną silę, nastawiona jedynie na bogacenie się niezależnie od kosztów (społecznych, bo nie finansowych przecież). W filmie postanowiono zredukować korporację do zabawki jej CEO, a sam konflikt stał się bardziej personalny – Nolana Sorrento (czyli CEO właśnie) kreuje się tu na osobistego wroga Wade'a. Co nie wypada zbyt dobrze, jako że Sorrento jest przedstawione strasznie karykaturalnie.

Tak właśnie wyglądają w filmie kontraktowi gracze korpo w służbowych awatarach (całkiem fajnie, przyznaję. Wizualnie pomysł dużo lepszy, niż książkowy). Co ciekawe, dłużnicy już tak zunifikowani nie byli.
Przede wszystkim twórcy bardzo chcą, żebyśmy od początku zrozumieli, że Sorrento kompletnie nie rozumie, o co chodzi w OASIS. Musimy wiedzieć, że gry go nie bawią, są dla niego jedynie narzędziem służącym do generowania zysków. Tak więc Złe Korpo jedynie żeruje na OASIS, nie dając wiele w zamian. Przy czym, jest jedynym znanym widzowi podmiotem zarabiającym na wirtualnej rzeczywistości – jedyny sklep, jaki bohaterowie odwiedzają, to właśnie ich sklep z itemami. Kombinezon do gry, który kupuje Wade też został wyprodukowany przez nich. Wygląda na to, że w internecie 2.0, za jaki można brać OASIS zarabianie (zwłaszcza niezwiązane z eskapizmem, czyli celowe, a nie „przy okazji”) jest czymś złym i robią to tylko mroczni biznesmeni, golący eskapistyczne owieczki z ostatniego grosza (ale cudzymi rękami, bo sami wirtuala się brzydzą). 

Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, jak bardzo Sorrento nie lubi wirtualnej rzeczywistości, trochę mniej groteskowa wyda się jego mania gromadzenia pracowników na miejscu – ale groteskowa ciągle pozostaje. O ile w przypadku „szóstek” (graczy opłacanych w celu poszukiwania easter egga) może to być w pewnym stopniu zrozumiałe (bo na miejscu jest megawypaśny sprzęt, na który nie każdy może sobie pozwolić), to już „jajogłowi” doradcy kręcący się stadnie w zunifikowanych mundurkach po szklanych biurach są trochę bez sensu. Równie dobrze każdy mógłby siedzieć we własnym domu i korzystać ze zbiorowego chatu w OASIS. Taniej i szybciej... 

A jeśli już przy wykorzystywaniu siły roboczej jesteśmy, to i centra lojalnościowe, w których Złe Korpo zmusza dłużników do odpracowania swoich długów w filmie wypadają niewiarygodnie dla każdego, kto kiedykolwiek w cokolwiek grywał. Bo widzicie, ci dłużnicy zajmują się głównie praca fizyczna w wirtualnym świecie gry. Sądząc po ruchach, przenoszą jakieś rzeczy na magazynach. To jest o tyle bez sensu, że takie proste i bezmyślne prace może spokojnie wykonywać jakiś prosty bot czy skrypt (zwłaszcza w środowisku tak otwartym na mody, jakim jest OASIS). Jeśli twórcy filmu naprawdę chcieli postraszyć widza przymusową pracą, to mogli nieszczęsnych dłużników wykorzystać choćby do zbierania gierczanej waluty, poprzez monotonne i nudne tłuczenie w kółko tych samych przeciwników. Albo w ogóle zrobić to sensownie i posadzić ich w call center. Jestem głęboko przekonana, że wizja przymusowego zasiadania na słuchawce w dziale pomocy jest dla większości współczesnych młodych ludzi znacznie bardziej przerażająca, niż wirtualna praca fizyczna. 

Ale wyszła nam tu dygresja, czas wrócić do Sorrento. Ustaliliśmy już, że Sorrento nienawidzi i nie rozumie medium, z którego żyje. Przy czym ma wszystkie cechy z katalogu niezbyt rozgarniętego antagonisty. Jest bogaty, więc lubuje się w płaceniu ludziom za rzeczy, których sam nie chce robić. Wierzy, że każdego jest w stanie kupić i nie waha się proponować pieniędzy każdemu, kogo spotka na swojej drodze. Przy czym głęboko gardzi i nie docenia swoich przeciwników, przeceniając jednocześnie własne kompetencje. I jest po prostu głupi – przykleja hasło dostępu do swojego konta w OASIS na podłokietniku fotela do gry, a potem przyjmuje w tym samym pomieszczeniu swojego oponenta (pominę milczeniem już, jak bardzo leniwe scenopisarstwo to jest, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że to hasło zostanie w kluczowym momencie wykorzystane). Nie da się go lubić, ale nie sposób też traktować poważnie.

A tu scenka z finałowego starcia. Fajnie się je oglądało, ale przyznam, ze jakoś mnie nie ujęło.
I właściwie tylko dlatego Wade może wygrać – bo jego przeciwnik jest jeszcze głupszy. Książkowy Wade miał jako postać szereg wad konstrukcyjnych (zaczynając od tego, że wszystko wiedział i umiał, a kończąc na tym, że nie było rzeczy, która mu się w końcu nie udała) i zasadniczo był toksycznym bucem, ale przynajmniej potrafił trafnie ocenić, na jakim świecie żyje i stosował odpowiednią do tej wiedzy dawkę paranoi. Tymczasem Wade filmowy zachowuje się jak dziecko, które pierwszy raz dostało dostęp do internetu i nie zna kardynalnych zasad ograniczonego zaufania, jakimi powinno się kierować. Nawet mu w głowie nie postało, że rozwiązując pierwszy etap zadania może ściągnąć na siebie nieprzychylna uwagę Złogo Korpo. W związku z tym podaje swoje dane personalne osobie znanej jedynie w wirtualu i w miejscu, gdzie może je usłyszeć właściwie każdy. Jest głęboko zszokowany, kiedy przyjaciel sugeruje mu, że ludzie w OASIS nie koniecznie korzystają z własnej tożsamości i mężczyzna może spokojnie zrobić sobie kobiecego awatara czy na odwrót. Wydaje się być głęboko zaskoczony istnieniem skryptów geolokalizacyjnych. Ale imperatyw narracyjny chroni go chyba jeszcze bardziej niż w książce. 

Dla mnie był to wyjątkowo irytujący element filmu. Widzicie, w pewnym momencie dochodzi do tego, że Wade zostaje wyśledzony, Korpo próbuje go nawet zabić i ogólnie wiedzą już, jak go namierzyć, po czym w ogólnym zamieszaniu przejmuje go gnieżdżący się w jakichś opuszczonych halach ruch oporu, którego prowodyrką w filmie jest Art3mis. Art3mis to postać bardzo popularna w książkowej wersji OASIS, jej kanały w socialmediach mają miliony subskrybentów, co w filmie zostaje zaznaczone jednym zdaniem, ale ogólnie jest to kolejny wątek o którym twórcy bardzo chcieli zapomnieć. Po „spaleniu” Wade'a dla mnie byłoby oczywiste, że najlepszym rozwiązaniem byłoby usunięcie go w cień i przekazanie pałeczki popularnej (więc w razie potrzeby zdolnej zyskać pomoc milionów graczy), ale nie „spalonej” jeszcze Art3mis – szczególnie, że namierzenie Wade'a po raz drugi stanowiłoby zagrożenie zarówno dla niej, jak i dla wszystkich osób będących pod skrzydłami ruchu oporu. (byłoby to oczywiście sprzeczne z fabuła książki, ale c'mon, twórcy filmu już i tak okroili ją nie do poznania) W filmie nie pada nawet taka propozycja, a Art3mis od razu oświadcza, że udzieli Wade'owi każdego niezbędnego wsparcia. I na tym, właściwie cała rola tej postaci (jak i wszystkich innych pozytywnych) się kończy – na udzielaniu wsparcia, czy też dawaniu motywacji bohaterowi, czy to głoszeniem płomiennych mów motywacyjnych, czy też zostaniem damselą w distresach, którą dzielny rycerzyk musi uratować... smutne. 

Zbliżamy się już do końca mojego żalposta, ale muszę wspomnieć jeszcze o puencie całego filmu. Otóż w ostatnich scenach widzimy Wade'a w objęciach jego nowej dziewczyny Art3mis, jak sobie siedzą w dizajnersko urządzonym lofcie, a jego głos (bohatera, nie loftu) z offu oświadcza, że zakazał używania w OASIS centrów lojalnościowych i postanowił, że symulacja będzie wyłączana na dwa dni w tygodniu. I jest to zakończenie złe na tak wielu poziomach, że aż nie wiem, od czego zacząć.

Oto twój klucz do milionów monet, młody padawanie. Empatię możesz zostawić za drzwiami.
Wade bowiem wypowiada się tu z pozycji bogatego gościa z fajna dziewczyną, któremu biedni frajerzy mogą naskoczyć, nawet jeśli odetnie ich od świata. Bo tym w ostateczności jest wyłączenie OASIS. Twórcy filmu bardzo wygodnie osadzili wszystkich bohaterów w jednym mieście (nie omieszkając wcisnąć komentarza, że „wow, nie wiedziałem, że mieszkamy tak blisko”, w domyśle „jakbyś częściej wychodził z OASIS, to byś się dowiedział”), książka jednak pokazywała, jak wirtualna rzeczywistość pozwala zorganizować się ludziom oddalonym o wiele kilometrów od siebie. Teraz Wade lekką ręką odbiera im możliwość komunikacji przez dwa dni w tygodniu, że już o pracy czy nauce (wątpliwych w filmowym uniwersum) nie wspomnę. W sumie może i słusznie, trudniej im będzie zorganizować protesty przeciwko jego polityce. Mam wrażenie, że siedzący w lofcie Wade zapomniał, jak bardzo beznadziejna była jego egzystencja na osiedlu przyczep i ani przez moment nie pomyślał, co by robił ze swoim życiem w ciasnej przyczepie, z ciągle nowymi, przemocowymi facetami swojej ciotki, gdyby ani on, ani oni nie mieli w tym czasie innych zajęć. I nie zadał sobie pytania, ilu ludzi jest w tej chwili w podobnej sytuacji. 

Przy czym jako widz nie wierzę też w rozwiązanie problemu centrów lojalnościowych. Wiecie, takie rzeczy można rozwiązać tylko stosując odpowiednie prawo, które ukróciłoby wykorzystywanie dłużników do niewolniczej pracy, a korporacjom odcięło wszystkie drogi, jakimi dałoby się obejść zakazy. Och, Wade z pewnością mógł zabronić tworzenia dowolnych konstruktów w swojej grze, ale co jeśli teraz Złe Korpo karze dłużnikom robić dokładnie to samo co dotychczas, tylko u siebie w domu? Brak szczegółów nie ułatwia mi uwierzenia w rozwiązanie problemu. 

I tak zamiast miłej rozrywki dostałam film, w którym nie ma niczego, co było fajne w powieści, na kanwie której powstał. Zamiast spójnych nawiązań popkulturowych mamy paradę wszystkich postaci, do których wytwórnia ma prawa, a dziadzio Spielberg macha palcem przed nosami tej dzisiejszej młodzieży i wygania ich na dwór, bo internet to źródło wszelkich problemów. Ciężko się to ogląda. 

Redy Player One
Reżyseria: Steven Spielberg
2018

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Zmyślenia #40: Irytujące praktyki wydawnictw, edycja marketingowa

Dawno nie było żadnych nowych Zmyśleń na blogu (pewnie większość zapomniała, że takie coś w ogóle istniało), ale czasem mam wenę żeby jakieś nowe napisać. O irytujących praktykach wydawców już kiedyś pisałam, niemniej wtedy skupiłam się na tych, które drażnią Moreni jako czytelniczkę. Dziś będzie kulka słów o tym, co drażni Moreni jako klientkę. Albowiem wydawcy często i gęsto mówią o tym, jak to są firmami, a nie instytucjami charytatywnymi i liczy się dla nich bilans finansowy (zwłaszcza, jeśli ktoś dopytuje o kontynuację średnio popularnej serii albo wydanie ambitniejszego tytułu), co nie przeszkadza im jednak często traktować swoich klientów jak idiotów lub zbędny balast. 


Brak strony internetowej

Może jestem staroświecka, ale kompletnie mnie nie przekonuje coraz popularniejsza praktyka porzucania stabilnych stron internetowych na rzecz efemerycznego fanpagu na fejsiku. Z kilku powodów.

Po pierwsze, dogrzebanie się do jakiejkolwiek konkretnej informacji na Facebooku (zwłaszcza, od kiedy Cukieras stwierdził, że kompletność i chronologia feedu z pewnością nie jest tym, czego jego użytkowcy oczekują) jest trudne. Nie istnieje na nim coś takiego, jak stała informacja. W związku z czym o ile jeszcze czasem udaje się wyłapać informację o tej czy innej premierze, to dowiedzenie się choćby co będzie ogólnie w danym miesiącu wydawane graniczy z cudem. A klient, który o towarze nie wie, nie może go kupić, proste.

Zapewne wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby chociaż te fanpagi były prowadzone regularnie, sumiennie i kompleksowo. Ale często zdarza się, że ostatni post dodano kilka tygodni temu i od tamtej pory nikogo z adminów na stronce nie było. Albo z drugiej mańki – akurat prowadzona jest kampania jakiegoś konkretnego tytułu, więc w zalewie materiałów o nim znalezienie informacji o czymkolwiek innym to orka na ugorze.

Serio, nie każdy ma ochotę przegrzebywać się przez działy zapowiedzi w księgarniach czy portalach branżowych, bo jeśli nie jest totalnym czytelniczym nerdem, to po prostu z nich nie korzysta. A fajnie jest wiedzieć, na co i ile w danym miesiącu pójdzie kasy.

Nagła zmiana tytułu

Znacie tę sytuację, kiedy pojawia się nagle informacja o wydaniu kolejnej książki autora którego lubicie, idziecie więc do księgarni i chcecie nabyć do kolekcji. Sięgacie po wolumin stojący na półce, ale zanim przyjdziecie do kasy postanawiacie przyjrzeć się blurbowi... Dziwne, kiedyś autor napisał już książkę o podobnej tematyce. Zaglądacie więc do środka, czytacie kilka stron i... zonk. To dokładnie ta sama książka. Tylko tytuł inny.

Dla mnie to jest najwyższy poziom traktowania czytelnika jak idioty. Bo wiecie, często jest tak, że w wypadku takiej zmiany wydawca nie piśnie słówkiem w materiałach promocyjnych, że książka kiedyś już była wydana (względnie daje taką informację drobnym druczkiem na skrzydełku okładki albo w stopce redakcyjnej). Więc ktoś, kto zamówi ją sobie przez internet nie ma szans dowiedzieć się, czy aby książki nie ma już na półce. Czysty przykład januszowego marketingu – a nuż się nie zorientuje i kupi, głupi czytelnik.

I ja nawet rozumiem, że kiedy zmienia się wydawca i ewentualnie tłumaczenie to powieść wychodzi ze zmienionym tytułem (czasem nawet bardziej sensownym, jak w przypadku zapowiadanej zmiany „Diamentowego wieku” na „Epokę Diamentu”), ale czysta przyzwoitość nakazuje jednak poinformować potencjalnych nabywców, co właściwie kupują. Pomijając już przypadek, gdzie ten sam wydawca wydając to samo tłumaczenie nawet nie zająknął się, że promowany właśnie tytuł już raz wydał...


Wielcy przedstawiacze

Przypadek bardzo podobny do opisywanego wyżej, tylko tym razem zmyłką ma być popularne nazwisko, zajmujące eksponowane miejsce na okładce, ale najczęściej mające niewiele wspólnego z treścią. Kolejne działanie na zasadzie „Może ten durny czytelnik nie zauważy”.

Stosunkowo niedawnym i dość szeroko dyskutowanym przykładem takiego zagrania jest antologia „Szpony i kły”. Krótkie wprowadzenie dla tych, których cała afera ominęła: jest to zbiór opowiadań nagrodzonych w konkursie mającym być uczczeniem trzydziestych urodzin wiedźmina. Więc wydawca wielkimi bukwami na okładce napisał „Andrzej Sapkowski”, a poniżej dużo mniejsze i ciemniejsze (czyli bardziej wtapiające się w tło ciemnej ilustracji na okładce) „przedstawia”. Wszystko fajnie, tylko że AS nie miał z tą antologią nic wspólnego – ani nie był redaktorem, ani w jury konkursu nie zasiadał, ani nawet przedmowy nie napisał. Natomiast jego nazwisko jest dominującym elementem okładki (informacji, że to antologia w ogóle tam nie ma).

Nietrudno wyobrazić sobie, że jakiś nieśledzący życia fandomu fan wiedźmina weźmie tak ubraną książkę za nówki sztuki opowiadania ASa. I gorzko się rozczaruje.

Drugim ulubieńcem do tego typu praktyk jest G. R. R. Martin. Zanim serial rozsławił „Grę o tron”, Martin był znany (głównie na zachodzie) jako świetny redaktor antologii, w dalszej kolejności autor opowiadań i dopiero potem powieściopisarz. W powstawaniu bardzo wielu zbiorów maczał palce i teraz na okładkach większości z tych, które ukazały się w Polsce największym (i często jedynym) nazwiskiem jest właśnie jego nazwisko (i tu już nawet wrzuconego drobnym druczkiem „pod redakcją” czy „przedstawia” brak). Nawet jeśli był tylko jednym z redaktorów. Znowu wydawcy liczą, że damy się oszukać.

Przy czym do tej kategorii nie zaliczam blurbów (choć pewnie kiedyś powstanie notka w stylu „co mnie drażni w blurbach”, macie to jak w banku), bo ich chyba nikt nie traktuje poważnie.

Trzy punkty, trzy wkurzające praktyki pokazujące, że świadomy klient generalnie nie jest tym, na czym wydawnictwom zależy. Trochę przykro, bo mam wrażenie, że rocznie zostawiam w kieszeniach wydawców więcej kasy niż kilkunastu przypadkowych klientów razem wziętych. Niestety, (pop)kultura nie jest dziedziną, w której można sobie pozwolić na substytuty (bo, parafrazując, skoro chce oglądać Star Wars, to przecież nie pójdę na „Faustynę”, bo to też film), więc nawet kiepsko traktowany czytelnik swój wyczekany tytuł nabędzie. Ale od kilku lat widzę światełko w tunelu – jakieś programy lojalnościowe i przynajmniej pozory utrzymywania kontaktu z klientem. Może idzie ku lepszemu.

piątek, 10 sierpnia 2018

[Rok z Nebulą] "Ocean na końcu drogi" Neil Gaiman


Jak już wiele razy mówiłam (ale notka o Gaimanie bez tej informacji byłaby niekompletna, więc powtórzę jeszcze raz) należę do tych nielicznych osób, które uważają, że „Amerykańscy bogowie” to powieść mocno przereklamowana. W ogóle Gaimana mam za pisarza, który bez narzuconych ram objętościowych zaczyna się rozmieniać na drobne i gubić wątek. Toteż najbardziej podobają mi się jego dłuższe opowiadania i powieści dla młodszych czytelników. Zwłaszcza do tych ostatnich baśniowa maniera pisarska autora pasuje jak ulał.

Pewien mężczyzna w średnim wieku postanowił przejechać się nieco, dla uspokojenia emocji (wszak dzień pogrzebu kogoś bliskiego aż się od nich roi). Zupełnym przypadkiem (a może nie?) zawędrował w okolice, w których się wychował. Przypomniał sobie, że na końcu drogi przechodzącej obok jego starego domu była farma, na której bywał jako dziecko, więc postanowił sprawdzić, czy dalej tam jest. Była. Nawet nie zmieniła właścicieli. Stary kaczy stawek, który zapamiętał, też ciągle był na swoim miejscu, choć minęło już kilkadziesiąt lat. Z tym miejscem wiąże się wiele wspomnień. Głównie takich, które dotąd ginęły w mrokach niepamięci. Zresztą, i tak nikt by nie uwierzył.

„Ocean na końcu” drogi to gaimanowska współczesna baśń w najlepszym wydaniu. Autor zbudował klimat powieści na zasadzie kontrastu (trochę wykorzystując chwyty fabularne wypróbowane wcześniej w „Koralinie”) - z jednej strony mamy zwyczajne życie siedmioletniego chłopca, mola książkowego, któremu trudno odnaleźć się w społeczności i który praktycznie nie ma przyjaciół. Dodatkowo kłopoty finansowe rodziców sprawiają, że traci swój pokój na piętrze, wynajmowany coraz dziwniejszym z perspektywy dziecka lokatorom. Z drugiej – staroświecka farma na końcu drogi, zamieszkana przez babcię, matkę i jedenastoletnią dziewczynkę, na tyle niezwykłą, że nasuwa się pytanie „Jak długo masz jedenaście lat?”. Wyprawa w miejsca niby podobne, ale wyraźnie obce i nie z tego świata. I potwór, którego trzeba pokonać, bo cóż to za baśń bez potwora?

Kreacja potwora jest bardzo zbliżona do tej z „Koraliny”. Subtelna różnica jest jednak taka, że tym razem to zagrożenie przenika z innego świata do zwyczajnego życia bohatera, grożąc pożarciem nie tylko jego i znajomego kawałka rzeczywistości, ale wręcz całego świata. I już tradycyjnie jest to zagrożenie, którego dorośli nie dostrzegają – dają mu się bezmyślnie omotać. Potwór jest najmocniejszym punktem całej powieści – Gaimanowi udało się go tak stworzyć, że potrafi przestraszyć nawet czytelników, którzy już od bardzo dawna nie są dziećmi.

Ciekawe jest też to, jak autor odwrócił klasyczny schemat baśni. I tak chłopiec, po którym spodziewalibyśmy się, że będzie siłą sprawczą zdolną bronić słabszych i rozwiązywać problemy okazuje się ofiarą wymagającą ratunku, całkowicie bezbronna wobec zagrożeń, których nie zna i nie rozumie (a jednocześnie, co charakterystyczne dla dzieci, przyjmuje za pewnik i nie dziwi się niczemu, nie stara się negować i uracjonalniać tego, co widzi. Przyjmuje rzeczy takimi, jakimi są, choćby były najbardziej fantastyczne). Ratunek oferuje dziewczynka, po której spodziewalibyśmy się raczej odtwarzania kliszy zagrożonej dziewicy (choć po prawdzie autor już na samym początku dobitnie pokazuje, że jeśli ktoś w tej opowieści będzie rycerzem, to Lottie właśnie). Jest nawet motyw ceny, która trzeba zapłacić, aby wszystko wróciło do bezpiecznej normy.

Nie dziwi mnie, że „Ocean...” dostał nominację do Nebuli. W pełni sobie na to zasłużył. Mało kto potrafi dzisiaj pisać baśnie, zwłaszcza tak dobrze i bezpretensjonalnie, przetwarzając do tego znane mitologie w iście burtonowski sposób (choć nie jestem pewna, czy akurat na tego reżysera bym postawiła przy ekranizacji). I chyba Gaimana w takiej odsłonie najbardziej lubię – kiedy forma narzuca mu dyscyplinę, potrafi pokazać pazur.
 
Tytuł: Ocean na końcu drogi
Autor: Neil Gaiman
Tytuł oryginalny: The Ocean at the End of the Lane
Tłumacz: Paulina Braiter
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2013
Stron: 216

wtorek, 7 sierpnia 2018

Na co poluje Moreni: sierpień 2018

Przyznam, ze w sierpniu spodziewałam się jeszcze względnej ciszy przed wrześniowym boomem nowości, ale w tym roku jest inaczej. Fakt, brak wielkich hiciorów, ale wydawcy zdecydowali się wypuścić sporo ciekawych, choć niszowych tytułów. Zacieram łapki.
Mamy też jednego spadkowicza: "Szara wilczyca" Curwooda, która miała się ukazać nakładem Zyska w czerwcu została przesunięta na 27 sierpnia.

Chcę mieć

"Tryumf Endymiona" Dan Simmons
1 sierpnia

Mam już pozostałe trzy tomy, więc oczywista oczywistość, że czwarty też musi być. Zwłaszcza, ze to Artefakty, więc i tak bym kupiła, bo zbieram.

Kontynuacja "Hyperiona", "Upadku Hyperiona" i "Endymiona".
Od upadku Hegemonii większością planet rządzi Kościół katolicki wraz z tajemną organizacją Pax. Okazuje się jednak, że nowej władzy zagraża Enea, która ma się stać nowym mesjaszem ludzkości. Ścigani przez wszechwładny Pax dziewczynka i jej ochroniarz Raul Endymion przemierzają czas i przestrzeń, by w końcu trafić na Ziemię ukrytą poza naszą galaktyką przez tajemniczą siłę...


"Wspólna orbita zamknięta" Becky Chambers
27 sierpnia

Pierwszy tom cyklu mnie osobiście zachwycił, choć jedna z komentatorek całkiem słusznie określiła go mianem "cukierka dla mózgu". Akurat ten cukierek bardzo mi przypadł do gustu, choć może i nie miał zbyt wielu wartości odżywczych. Ale ptaszki ćwierkają, że przy drugim tomie autorka już się wyrobiła i te jej literackie kalorie nie są aż takie puste. Co prawda trochę szkoda, ze porzuciła prawie wszystkich znanych bohaterów na rzecz opowiedzenia całkiem nowej historii, ale staram sie nie uprzedzać, bo a nuż coś ciekawego wyszło (choć przyznam, że miałam nadzieję na rozwinięcie kilku wątków...).

Lovelace była kiedyś zaledwie sztuczną inteligencją statku. Kiedy po całkowitym wyłączeniu i zresetowaniu systemu budzi się w nowym ciele, nie pamięta, co się działo wcześniej. Ucząc się poruszania po wszechświecie i odkrywając, kim jest, Lovelace zaprzyjaźnia się z Papryką, wybuchową inżynier, która bardzo chce jej pomóc w nauce i rozwoju. Papryka i Lovelace przekonają się, że bez względu na ogrom przestrzeni kosmicznej dwie osoby mogą razem wypełnić ją bez problemu...

Chcę przeczytać

"Wieża koronna", "Róża i cierń", "Śmierć Dulgath" Michael J. Sullivan
1 sierpnia

Mag postanowił wydać całą trylogię za jednym zamachem (trochę szkoda, ze nie w omnibusie, ale w księgarni wydawnictwa można ja teraz kupić w zasadzie w cenie jednej ksiązki, więc kto by się przejmował), kontynuując dzieło po Prószyńskim. Te ksiązki akurat są prequelami w stosunku do wydanych kiedyś przez Prószyńskiego, ale i tamte mają być ponoć wznowione. Nie spodziewam się w sumie niczego poza generycznym, ale przyjemnym czytadłem fantasy.

Dwóch mężczyzn, którzy się nienawidzą.
Jedna niewykonalna misja.
Narodziny legendy.
Hadrian Blackwater, wojownik, który nie ma o co walczyć, zostaje zmuszony do współpracy z Royce’em Melbornem, złodziejem i zabójcą, który nie ma nic do stracenia. Wynajęci przez starego czarodzieja wspólnie muszą ukraść skarb, którego nikt inny nie zdoła dosięgnąć. Wieża Koronna to niezdobyta budowla, pozostałość z największej fortecy, jaką kiedykolwiek wzniesiono i skarbiec najcenniejszych przedmiotów w królestwie. Jednak nie o złoto czy klejnoty chodzi czarodziejowi i jeśli tylko sprawi, że dwaj bohaterowie nie pozabijają się, to być może zdołają zdobyć dla niego upragniony skarb.



Dwóch złodziei chce poznać odpowiedzi.
Narodziny Riyrii…
Przez ponad rok Royce Melborn próbował zapomnieć o Gwen DeLancy, kobiecie, która uratowała życie jemu i jego towarzyszowi Hadrianowi Blackwaterowi. Nie mogąc o przestać o niej myśleć, Royce wraca do Medfordu z Hadrianem, ale tym razem spotykają się z zupełnie innym powitaniem – Gwen nie chce ich widzieć. Ciężko pobita przez potężnego arystokratę podejrzewa, że Royce nie zważając na wszelkie niebezpieczeństwa postanowi się zemścić. Odprawiając złodziei ma nadzieję ich ochronić. Nie zdaje sobie jednak sprawy, do czego zdolna jest ta dwójka. Wkrótce się dowie.

Trzy razy próbowano ją zabić. Potem wynajęto zawodowca. A także Riyrię.
Kiedy ostatnia przedstawicielka najstarszego rodu w Avrynie staje się celem zamachów, Royce i Hadrian zostają wynajęci, żeby udaremnić spisek. Minęły trzy lata odkąd Hadrian, znużony wojną najemnik i Royce, cyniczny były zabójca, połączyli siły i zostali łotrami do wynajęcia. Wszystko układało się dobrze, dopóki nie poproszono ich, aby pomogli zapobiec morderstwu. Teraz muszą udać się do starodawnego zakątka świata, żeby ocalić tajemniczą kobietę, która wie więcej na temat Royce’a niż to bezpieczne i mniej dba o własne bezpieczeństwo, niż nakazuje zdrowy rozsądek.
Trzeci tom "Kronik Riyrii" bestsellerowego pisarza. Chociaż stanowi część cyklu, został pomyślany tak, żeby dobrze bawili się przy nim zarówno nowi czytelnicy, szukający zabawnej powieści o fantasy o wartkiej akcji, jak i weterani Riyrii, którzy chcą ponownie spotkać starych przyjaciół.


"Czarne dziury bez tajemnic" Steven S. Gubser, Frans Pretorius
7 sierpnia

Czasami nachodzi mnie ochota na jakąś popularnonaukowa pozycje z astronomii. Prószyński często takimi premierami służy, a czarne dziury to fascynujący temat sam w sobie. Już mam ebooka, może nawet napocznę w tym tygodniu.

Czarne dziury od dawna fascynują uczonych z powodu ich niezwykłych, fantastycznych wprost własności. Prawa fizyki opisujące ich zachowanie i wpływ na otoczenie są bardziej fascynujące i zdumiewające niż wszystko, co udało się wymyślić autorom książek fantastycznonaukowych. Steven Gubser i Frans Pretorius wyjaśniają je w sposób bardzo przystępny, wykorzystując do tego pomysłowe eksperymenty myślowe i obrazowe porównania. Opisują również sukces poszukiwań fal grawitacyjnych, powstałych podczas zderzania się dwóch czarnych dziur.
Autorzy "Czarnych dziur bez tajemnic" zabierają czytelników w podróż do wnętrza tych tajemniczych obiektów i z rzadko spotykaną przejrzystością opisują zjawiska, które decydują o niezwykłych właściwościach czarnych dziur.


"Żeby umarło przede mną" Jacek Hołub
16 sierpnia

Podejrzewam, że to będzie mocna rzecz. Matki ze swoimi ciężko upośledzonymi dziećmi są grupą ignorowaną chyba przez wszystkich. Nikt nie pyta ich o ich historie, bo nie są ani ładne, ani przyjemne, anie nie mają happyendu. Ale trzeba je opowiadać.

„W latach 2008–2017 za niepełnosprawne uznano 218 tysięcy dzieci. Część z nich, tych najciężej chorych i głęboko niepełnosprawnych intelektualnie, pozostanie dziećmi do końca życia. Aż do śmierci będą potrzebowały pomocy przy wykonywaniu najprostszych czynności: myciu, jedzeniu, załatwianiu potrzeb fizjologicznych.
Napisałem tę książkę, by pokazać, co ich matki przeżywają na co dzień. Bardzo rzadko słyszymy ich głos. Nikt nie jest w stanie opowiedzieć, co czuje żona porzucona przez męża z powodu wady genetycznej ich córki. Matka próbująca opanować atak szału niepełnosprawnego intelektualnie dwudziestopięciolatka. Kobieta patrząca na wijące się z bólu kilkumiesięczne niemowlę. Żegnająca dziecko w szpitalnej kostnicy. Nikt oprócz nich samych.
Ta książka to opowieści pięciu kobiet. Spisywałem je przez rok. Z pewnością by nie powstała, gdyby nie moje osobiste doświadczenie”

Jacek Hołub

"Dreamland" Sam Quinones
20 sierpnia

Pierwsza pozycja z Amerykańskiej serii Czarnego, która mnie rzeczywiście zainteresowała.

W 2008 roku w USA liczba zgonów w wyniku przedawkowania opiatów przewyższała liczbę ofiar wypadków samochodowych. Osób uzależnionych od leków z roku na rok jest coraz więcej, a rynek farmaceutyczny rośnie w siłę. Jak to możliwe, że legalnie dopuszczona do sprzedaży tabletka przeciwbólowa może doprowadzić do epidemii uzależnień?
Sam Quinones drobiazgowo rekonstruuje dzieje tej opiatowej katastrofy. Z jednej strony rzetelnie przedstawia kolejne etapy wprowadzania niebezpiecznych leków do regularnej sprzedaży i pokazuje przeraźliwie krótką drogę od ukojenia bólu do nałogu, z drugiej zaś wprowadza nas w świat meksykańskich sprzedawców „czarnej smoły”, którzy korzystając z plagi uzależnień od opiatów, zajęli się sprzedażą heroiny, dostarczając ją pod drzwi narkomanów niczym dostawcy pizzy.
Szefowie koncernów farmaceutycznych, dilerzy, policjanci, narkomani, rodzice tych, którzy przegrali z nałogiem. Bohaterów Dreamland jest wielu i to ich historie składają się na wstrząsająca opowieść o problemie, wobec którego Ameryka okazuje się bezradna.
Książka nagrodzona Amerykańską Nagrodą Krytyków Literackich.


"Biografia prawdziwka" Pal Karlsen
22 sierpnia

Ostatnie podrygi mody na ekoliteraturę przyjmują czasem zaskakujące formy, ale mimo wszystko uważam, że książka o najbardziej chyba rozpoznawalnym grzybie zasługuje na odrobinę uwagi.

Zaginął grzybiarz! Córka zaalarmowała władze po odnalezieniu opuszczonego samochodu.
Śmierć na grzybobraniu! Nie wrócił do domu o umówionej porze. Policja znalazła zwłoki.
Dramatyczna akcja ratownicza! Uratowano nieprzytomnego grzybiarza.
Król lasu. Superbohater w świecie mykologii. Prawdziwek. Borowik. Ludzie są w stanie poświęcić życie, by znaleźć upragnionego grzyba.
Pål Karlsen, miłośnik grzybów z Norwegii, zabiera nas w fascynującą podróż w głąb borowikowego świata. By odkryć jego tajemnice, przemierza glob wzdłuż i wszerz. Poznaje różne oblicza prawdziwka – jedno z najpiękniejszych i najbardziej fantastycznych niespodziewanie odnajduje w Polsce, prawdziwej borowikowej ziemi obiecanej, gdzie natrafił na nieznany nowy gatunek grzyba.
Poznaj leśnego superherosa, który pojawia się tam, gdzie chce, i kiedy mu się tylko podoba. Którego nie da się udomowić. Grzyba-anarchistę... bo każdy borowik jest z natury dziki.
Oto jedyna biografia, która zawiera przepisy, jak ugotować jej bohatera.


"Osobowość na talerzu" Barbara J. King
22 sierpnia

To może być bardzo ciekawa pozycja (i im dłużej nad tym myślę, tym bardziej skłaniam sie do kupienia jej. Może nie w pierwszej kolejności, but still). Chyba ktoś w końcu pochylił sie nad intelektem zwierząt gospodarskich.

Książka, którą powinien przeczytać każdy, komu nieobojętne są losy zwierząt.
Bohaterami "Osobowości na talerzu" są zwierzęta, które w świadomości większości ludzi funkcjonują najczęściej jedynie jako serwowane na obiad czy kolację dania. Tymczasem Barbara J. King, przytaczając wyniki najnowszych badań naukowych, a także opisując własne doświadczenia ze zwierzętami, udowadnia, że to żywe istoty posiadające osobowość, emocje i inteligencję.

 
"Wściekły kucharz"
Anthony Warner
22 sierpnia

Modne diety to kilku(nastu?) lat bardzo nośny temat. Chętnie przeczytałabym jakies zbiorowe opracowanie wszystkich tych cudów dietetyki, bo do tematu podchodzę na tyle nieufnie, że staram się od niego trzymać z daleka.

Koniec z dyktatem komosy i kaszy! Dzięki książce "Wściekły kucharz"nie dasz się już nabrać na żadną żywieniową modę i zaczniesz jeść normalnie.
"Wściekły kucharz" to popularnonaukowe opracowanie największych mód jedzeniowych napisane w wyjątkowo złośliwy sposób. Autor rozprawia się w nim m. in. z olejem kokosowym, dietą paleo czy superfoodsami. W swoich sądach opiera się na badaniach naukowych i swoim biochemicznym wykształceniu. W książce nie oszczędza nikogo. Szydzi z modnych blogerów, kucharzy celebrytów i nas samych, którzy dajemy sobie naiwnie wmówić, że pijąc zielone koktajle, trafimy do nieba. Nie trafimy. Za to damy zarobić tym, którzy za modami stoją.


"Czyste mięso"
Paul Shapiro
22 sierpnia

Jedna z bardziej interesujących pozycji w zestawieniu. Wiecie, ja z tych, co od lat kibicują próbom wynalezienia taniego mięsa z probówki (czy też - bardziej w duchu SF - z kadzi). Bo to w zasadzie jedyna opcja dla naszej cywilizacji (wiecie, weganizm jest fajny, ale w dalszej perspektywie oznacza pozbycie się raz na zawsze domowych pupili takich jak koty, psy, fretki itp.). Totez chętnie poczytam książkę pioniera w tej kwestii.

Historia dzieje się na naszych oczach: odkryto sposób na wytwarzanie wystarczającej ilości jedzenia dla wciąż rosnącej ludzkiej populacji.
Ziemia ledwo dyszy. Wzrost zaludnienia i popytu na mięso, jaja, nabiał i skórę sprawia, że przemysłowa hodowla miliardów zwierząt stała się ze wszech miar szkodliwa. Nie ma nic naturalnego w kurze, której podaje się stymulatory wzrostu i hoduje w szopie z kilkudziesięcioma tysiącami innych, ani w krowie czy świni, które wraz z paszą wchłaniają obłędne ilości antybiotyków.
Dlatego trwają zaawansowane prace nad produkcją i komercjalizacją czystego mięsa – prawdziwego mięsa – tworzonego bez udziału zwierząt. Naukowcy zapewniają, że rozwój mięsa z tkanki zwierzęcej nie da fałszywego mięsa, tak jak sklonowanie owcy nie doprowadziło do powstania fałszywej owcy. Wręcz przeciwnie: techniki laboratoryjne pozwalają uzyskać mięso nieskażone hormonami, pestycydami, bakteriami E. coli czy konserwantami.


"Fabryka planet" Elizabeth Tasker
28 sierpnia

Zagadnienie egzoplanet zawsze bardzo mnie interesowało (oglądam wszystkie popularnonaukowe programy na ten temat, jakie uda mi się znaleźć), więc ksiązkę bardzo ochoczo zamierzam pochłonąć :)

Zapomnij o rakietach na Marsa! – przyszłością badań kosmosu są poszukiwania planet pozasłonecznych!
Jeszcze dwadzieścia lat temu planetami poza Układem Słonecznym zajmowała się wyłącznie fantastyka. Od czasu słynnego, pierwszego odkrycia dokonanego przez Aleksandra Wolszczana poszukiwanie i badanie egzoplanet to jedna z najszybciej rozwijających się dziedzin astronomii.
Nowo odkryte światy są bardziej niezwykłe od wszystkiego, co wyobrażali sobie pisarze. Istnieją planety większe od Jowisza, na których rok trwa krócej niż tydzień, na innych niebo rozświetlają dwa słońca, a jeszcze inne samotnie przemierzają kosmos. Są też planety z diamentowymi płaszczami, światy wielkości Ziemi podzielone na dwie półkule wiecznego dnia i wiecznej nocy, planety pokryte globalnymi oceanami i takie, na których przelewają się morza wulkanicznej lawy. Odkrycie tej różnorodności to dopiero początek. Na zbadanie czeka jeszcze cała galaktyka różnych możliwości. Trudno nie zadać sobie pytania, czy wśród tak wielu światów, nie istnieje gdzieś druga Ziemia.

piątek, 3 sierpnia 2018

Stosik #106

W lipcu trochę zaszalałam z zakupami - tak jakoś wyszło. Za to egzemplarzy recenzenckich przybyło tylko dwa, więc jeszcze się tak ostatecznie nie pogrążyłam.


Tak prezentuje się papierowa część stosu i prawie wszystko to zakupy. Tylko "Wierni wrogowie" Gromyko na samej górze są egzemplarzem recenzenckim od Papierowego Księżyca (doprawdy, powinnam w końcu napisać tę notkę o "Wiedźmie naczelnej"...).

Niżej trzy ksiązki Chmielewskiej, czyli efekt wykopków w supermarketowym koszu z tanią książką - każda kosztowała piątaka, więc. "Wielkie zasługi" już czytałam wieki temu i kiedyś będę chciała sobie odświeżyć. Trochę szkoda, że "Nawiedzony dom" z tej faktowej serii nie jest już nigdzie dostępny (i że "Skarby" w ogóle się w niej nie ukazały...). Pozostałych dwóch (czyli "Wszyscy jesteśmy podejrzani" i "Dzikie białko") jeszcze nie znam, ale internety mówią, że to jedne z lepszych pozycji Chmielewskiej. W ogóle to ja bardzo mało Chmielewskiej czytałam, zastanawiam się czy sobie jakiegoś okolicznościowego wyzwania kiedyś nie zrobić... Co uważacie za najlepsze od tej autorki?

"Galapagos" Nichollsa było akurat na promocji w Empiku, a że już jakiś czas temu wpadło mi w oko, to sobie nabyłam (i właśnie zorientowałam się, że z tej serii mam w domu kilka książek, ale żadnej nie czytałam XD ). Kolejne cztery pozycje to też zakupy księgarniane, ale już ze Świata Książki. "Poza słowami" Carla Safina to jedna z książek nowej serii "Z morświnem" Wydawnictwa Krytyki Politycznej i dowiedziałam się o niej (i książce, i serii) tylko dlatego, że Prowincjonalna Nauczycielka wrzuciła fotkę na insta. Nie jest to raczej jedna z tych serii, które mogłabym kolekcjonować w całości, ale z pewnością będę obserwować i niektóre tytuły sobie nabędę (a samo "Poza słowami" jest o zwierzętach, a konkretnie ich psychice - temat podobnie jak "Misterium życia zwierząt", więc będę porównywać). Dalej mamy drugą część "Trupiej farmy" (o pierwszej jeszcze kiedyś napiszę), tym razem nawet z ilustracjami. "Żubry lubią jeżyny" natomiast to kolejna książka z serii Menażeria i już na początku rozczarowała mnie mikrą objętością - mam nadzieję, że nadrobi jakością tekstów. A kończąc wątek seryjnych must have - "Piękna krew" z Uczty Wyobraźni. Niby powieść, ale objętością zbliżona raczej do sporego opowiadania.

Trzy ostatnie pozycje to efekt wyprawy do antykwariatu. "W poszukiwaniu Jake'a" wzięłam zupełnie spontanicznie - kosztowało tylko 7 zł (i to akurat jest nowa książka, nie używka). Fannie Flagg za to zawsze należała do autorek, które poprawiają mi humor, a że od lat nie czytałam jej powieści (tak jakoś wyszło...), to pomyślałam, że może wezmę tę względną świeżynkę, jaka jest "Babska stacja". Na "Niksy" zaś czaiłam się od dłuższego czasu, bo podobno jest to dobra pozycja, żeby znowu przyzwyczaić się do literatury głównonurtowej (a wygląda jak nówka i zapłaciłam za nią jakieś 40% ceny okładkowej).

Poza papierem mamy w tym miesiącu aż dwa ebooki :)


"Czarne dziury bez tajemnic" to popularnonaukowa pozycja do recenzji od Prószyńskiego i s-ki, bo poczułam potrzebę poszerzenia wiedzy o kosmosie. A "Skafander i melonik" można sobie zupełnie za darmo pobrać stąd :)