Tutaj powinna się znajdować jedna z moich zaległych recek, ale po prawdzie to nie miałam weny, żeby ją pisać. Toteż zamiast męczyć się z tekstem, który wyraźnie nie chce być teraz pisany, zajęłam się czymś, co nam, Polakom, zawsze wychodzi bardzo dobrze. Otóż dzisiaj sobie ponarzekam. Ale żeby było tematycznie, to ponarzekam sobie na wydawnictwa.
Każdy z nas jest w stanie wymienić przynajmniej kilka wydawniczych praktyk, które sprawiają, że mu się nóż w kieszeni otwiera. Nie wszystkich jednak irytuje to samo (choć pewnie spora grupa jednak się powiela). Tutaj wypiszę wam, co irytuje Moreni. W kolejności losowej, czyli takiej, w jakiej mi się przypomniało.
1. Rozbijanie na tomy
Swego czasu prym w tym niecnym procederze wiodła Fabryka Słów (i chyba dalej wiedzie, ale nawet oni już przystopowali). Chyba każdy czytelnik, zwłaszcza fantastyki, spotkał się kiedyś z sytuacją, gdzie oryginalna wersja językowa książki była wydana jednotomowo, ale polska już w dwóch częściach. I zawsze budzi to irytację, bo nie dość że musimy za jedną powieść zapłacić jak za dwie, to jeszcze więcej miejsca na półce zajmuje i nierzadko na drugą połowę trzeba było czekać kilka miesięcy (na przykład w przypadku „Golema i dżina” tak było)… Teoretycznie dla wydawcy jest to czysty zysk, bo może tych durnych czytelników wydoić dwa razy. Ale tyle teorii. W praktyce czytelnik wcale nie jest taki głupi i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jest wykorzystywany. A to rodzi w nim bunt. I w pewnym momencie może się okazać, że książka, która w założeniach miała przynieść zysk podwójny, nie przyniesie żadnego, bo zrażony czytelnik po prostu jej nie kupi – wszak mamy jeszcze biblioteki, prawda?
2. Niekończenie serii
To jest przewinienie, za które moim zdaniem należy się osobny krąg w piekle z powodów, których chyba nie muszę nikomu wyjaśniać.
A tak bardziej serio to rozumiem, że czasem to nie jest wina wydawcy, bo zdarza się, że autorzy porzucają swoje cykle i ich nie kończą z takich lub innych powodów. Czasem zdarza się i tak, że dwudziestotomowy cykl już na etapie tomu piątego przynosi same straty. Wydawnictwo nie jest instytucją charytatywną, swoje zarobić musi i trudno od niego oczekiwać, że będzie dokładać do kolejnych piętnastu tomów (bo zakładanie, że co prawda piąty jest stratny, ale przy szóstym z pewnością chwyci to w realiach naszego rynku myślenie życzeniowe level hard). Znacznie mniej mam wyrozumiałości dla tych oficyn, które wydają wszystkie tomy POZA OSTATNIM. No hej, ja doskonale rozumiem, że czasem licencja na ten ostatni jest najdroższa, ale naprawdę, to już można by sobie było wpuścić w koszty pijarowe. Poza tym to jest znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem nad fanami.
Przy czym dla samych wydawców takie niewydawanie serii do końca nie pozostaje bez wpływu na sprzedaż. Bo po kilku takich akcjach czytelnik wzruszy ramionami i stwierdzi, że poczeka, aż wydadzą wszystko (bardzo często słyszę (czytam?) takie deklaracje w odniesieniu do Fabryki Słów). Więc wydawca nie widzi znaczących zysków przy pierwszym tomie, więc po jakimś czasie zawiesza serię. A czytelnik utwierdza się w swoim przekonaniu, że wydawcy nie można ufać. Po czym cykl powtarza się od nowa.
3. Odwlekanie premier w nieskończoność
Nieco mniej karygodne niż punk poprzedni, bo pozostawia nadzieję i czasem nawet nie jest to nadzieja płonna. Niemniej, czekanie latami na przekład kolejnego tomu ulubionej serii, który już dawno ukazał się w oryginale bywa frustrujące. W niektórych przypadkach oczekujący czytelnik naprawdę zdążyłby się już nauczyć języka oryginału i przeczytać, gdyby wiedział, że to będzie tyle trwało…
4. Zmiana szaty graficznej i/lub technikaliów wydania w połowie serii
Prawdziwy koszmar perfekcjonisty i kolekcjonera. Otóż wyobraźcie sobie, że zebraliście kilka tomów jakiejś serii w twardej okładce z obwolutą, aż tu nagle kolejny wychodzi w miękkiej ze skrzydełkami. Albo o dwa formaty większy. Albo w zupełnie innej szacie graficznej. Przy tym nierówne napisy na grzbietach serii to pikuś. Sama mam dwie takie serie, gdzie wydawca nagle zmienił zdanie, a z nim wygląd książek. I fakt, najważniejsza jest przecież treść i w ogóle, ale z drugiej strony, gdyby mi nie zależała na aspekcie estetycznym, kupiłabym sobie ebooki. No i znacznie łatwiej upychać drugie piętro książek na równo stojącej serii tej samej wysokości, niż na górkach i dolinkach…
To chyba tyle, jeśli chodzi o najgorsze z najgorszych i godne jednoznacznego potępienia praktyki. Ale jeśli was irytuje coś jeszcze, to piszcie.;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.