Strony

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Gargulec w Paryżu - "Grim. Pieczęć ognia" Gesa Schwartz

„Grim. Pieczęć ognia” to jedna z tych książek, do których przyciągnęła mnie okładka. To zazwyczaj dobry omen – mam szczęście zakochiwać się w okładkach ciekawych książek. „Grim” nie był wyjątkiem, ale nie był też tak rewelacyjny, jak oczekiwałam. Opowiem wam, dlaczego.

Środowiskiem magicznych istot Paryża wstrząsa seria brutalnych morderstw. Wykonujący rutynowy patrol na ulicach miasta gargulec Grim jest wściekły, że z powodu osobistych uprzedzeń głównodowodzący Najwyższej Policji Gargulców odsunął go od sprawy. Tymczasem włócząc się po mieście przypadkiem widzi, jak jego przyjaciółka Moira spotyka się z człowiekiem, a niedługo później popełnia samobójstwo. Czy chłopaka, z którym się spotkała i jego siostrę coś łączy z makabrycznymi zbrodniami? Grim niedługo się przekona. I odkryje znacznie więcej, niż kiedykolwiek chciałby wiedzieć.

Pierwszym, co rzuca się w oczy podczas lektury powieści pani Schwartz, jest ogromne bogactwo świata przedstawionego. Już sama różnorodność magicznych istot może przyprawić o zawrót głowy (po lekturze nielicznych pozycji niemieckiej fantastyki mam nieodparte wrażenie, że mnogość magicznych gatunków jest cecha rozpoznawczą niemieckiej fantastyki – ani w anglosaskiej, ani w rodzimej nie spotkałam się jeszcze z tym zjawiskiem na tak wielką skalę). Bo czego tam nie ma – gnomy, trolle, niezliczone odmiany skrzatów (w tym jedna w radosnej, smerfowej stylizacji), wróżki, elfy i klasyczne wampiry. Nawet smok się znalazł, choć jego status ontologiczny jest dość nieokreślony. No i gargulce, na których autorka się skupiłam a które popkultura traktuje zazwyczaj po macoszemu. Jest to jeden z powodów, dla których nie polecałabym „Grima” początkującym czytaczom fantastyki, ale starym wyjadaczom ta barwna różnorodność powinna przypaść do gustu. Zwłaszcza, ze nie kończy się tylko na stworzeniach. Autorka nie ograniczyła się bowiem do zaprezentowania jednego świata, podzielonego ewentualnie na część widoczna i „ukrytą”. Co to, to nie, tutaj mamy wiele wymiarów. Zazwyczaj ten motyw mnie irytuje – często okazuje się, ze autor mający tyle pomysłów na świat przedstawiony, nie ma umiejętności lub chęci, aby każdy wymiar przybliżyć czytelnikowi. Skutkuje to rozgrywaniem się utworu w szaroburych, nieokreślonych, ale według autora różniących się od siebie realiach. Tutaj jednak widać, ze pani Schwartz miała pomysł i bardzo sugestywnie opisała to, co wymyśliła. Czytelnik jest więc zadowolony, bo ileż można się włóczyć po terenach zurbanizowanych.
Moja wizja Karfira - smoka o nieokreślonym statusie ontologicznym.
Wiemy o jego wyglądzie tyle, że nosił okulary i miał skrzydła.
A że był klasycznym comic reliefem, to mi się zwizualizował nieco
disneyowsko. Szkic.

Fajnie też wypadają bohaterowie, choć z tytułowym mam mały problem. Grim na moje oko niebezpiecznie zbliża się do bycia Garym Stu: jest niezależny, inny od wszystkich, nienawidzi się podporządkowywać, siłą magiczną przewyższa wielu (autorka co prawda podkreśla, ze są silniejsze od niego gargulce, ale raz, że wypada to mało wiarygodnie, a dwa, na końcu i tak okazuje się, że to ściema), przystojny jest, ma seksowną bliznę na oku i mroczny sekret w przeszłości. Ratuje go w zasadzie to, że czasoprzestrzeń świata przedstawionego nie zagina się wokół niego, aby podkreślić walory i że jest zwyczajnie sympatyczny. Mia, dziewczyna z magicznymi zdolnościami, z którą gargulec występuje w duecie, wypada nieco bezbarwnie i schematycznie – ot, zbuntowana nastolatka odkrywająca swoje przeznaczenie. Naprawdę warte uwagi są postacie drugoplanowe i poboczne. Taki na przykład brat Mii, Jakub. Autorka świetnie oddała jego zaszczucie i desperację, tworząc przedtem niezwykle sympatyczną postać (bardzo żałuje, ze to jego siostra została główna bohaterką – chłopak na tym stanowisku wypadłby dużo ciekawiej). Albo mocno na początku przerysowany przełożony Grima – mimo iż początkowo wyraźnie pełnił rolę elementu komicznego, autorka potrafiła pokazać, jak zmienia się jego miejsce w opowiadanej historii. Właściwie to jedna z lepszych przemian postaci (i mam tu też na myśli zmianę stosunku Grima do przełożonego), na jakie ostatnio się natknęłam. Tylko główny czarny charakter mnie zawiódł.

Spoiler!

Serafin z Aten na początku został opisany jako standardowy czarny charakter nr 240, czyli maniak ogarnięty żądzą przejęcia władzy nad światem w celu zrealizowania swego planu, co prawda nikomu nieznanego, ale na pewno mrocznego i szalonego. W trakcie akcji autorka zasugerowała, że zamiary Serafina niekoniecznie są tak mordercze, jak można by sądzić. Zrodziła się bardzo ciekawa niejednoznaczność. Osobiście mam słabość do antagonistów, którzy są tacy sami główni bohaterowie, to znaczy nie przejawiają objawów psychopatii, szaleństwa, ogólnej mroczności, czy opętania złem. Po prostu nie mieli tyle szczęścia, żeby stanąć po stronie wskazanej przez autora jako „dobra”. Jak dotąd z takim zabiegiem spotkałam się tylko raz i przez chwilę miałam nadzieję, że „Pieczęć ognia” będzie drugim razem. Niestety, autorka wróciła do ogranego schematu. To było chyba moje największe rozczarowanie w całej powieści, bo o ileż ciekawiej byłoby, gdyby Mia musiała wybrać między lojalnością wobec przyjaciół, a równie słusznym rozwiązaniem drugiej strony...

Koniec spoilera.

Fabułę powieści zdecydowanie należy zaliczyć na plus. Pędzi na złamanie karku i mam wrażenie, że wydarzeń zawartych w „Grimie” wystarczyłoby na kilka tomów. Mimo to nie czułam się nimi jakoś przytłoczona, tempo akcji nie powodowało zadyszki tylko miłe uczucie, ze cały czas coś się dzieje. Trudne do osiągnięcia przy takim natłoku pościgów, ucieczek, walk i poszukiwań zaginionych artefaktów.

Jeszcze słów kilka o technikaliach. Tłumaczenie jednej powieści przez dwóch tłumaczy nie jest dobrym pomysłem i nie innym okazało się w przypadku „Grima”. Żeby jeszcze ktoś się porządnie zajął redakcją i nierówności wygładził, niestety tak się nie stało. I mamy na przykład nazwy klanów gargulców w pierwszej połowie książki przełożone na polski, a w drugiej pozostawione w wywodzącym się z łaciny oryginale (z resztą, trochę szerzej pisała o tym Agnieszka). Korekta też nie stoi na najwyższym poziomie. Interpunkcja często szaleje, składnia też (im bliżej końca powieści, tym bardziej), zdarzają się zagubione wyrazy. Szkoda. Na szczęście drugi tom ma już przekładać jedna osoba, więc połowa problemów powinna się rozwiązać.

Mimo drobnych wad, „Grima” uważam za powieść udaną. Poza zgrzytającym momentami tłumaczeniem i nienajwnikliwszą redakcją niewiele jest rzeczy, do których można się przyczepić, a nawet jeśli, równoważą je zalety książki. Czekam więc na drugi tom, bo interesuje mnie na przykład, czy autorka zdecyduje się wprowadzić sugerowany wątek miłosny, czy jednak z niego zrezygnuje.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Jaguar

Tytuł:
Grim. Pieczęć ognia
Autor: Gesa Schwartz
Tytuł oryginalny: Grim: Das Siegel des Feuers
Tłumacz: Ryszard Turczyn, K. Żak
Seria: Grim
Wydawnictwo: Jaguar
Rok: 2013
Stron: 632

wtorek, 21 stycznia 2014

Człowiek wilkowi przyjacielem - "Filozof i wilk" Mark Rowlands

Zastanawialiście się kiedyś jak to jest trzymać w domu dzikie zwierzę? Niewielu z nas pewnie by się na to odważyło. Są jednak tacy, którzy lubią ten sport i niekoniecznie są pasjonatami-specjalistami od egzotycznych zwierząt. Niektórzy stają się posiadaczami takich, powiedzmy, wilków przypadkiem – szukali ogłoszenia ze szczeniakami do wzięcia, a tu trafiły się wilcze. Coś takiego przytrafiło się Markowi Rowlandsowi, doktorowi filozofii. I całkowicie odmieniło jego życie.

„Filozof i wilk” jest próbą uchwycenia tej przemiany, ale nie tylko. Jest po trosze autobiografią, po trosze wspomnieniem o najlepszym przyjacielu, nieco próbą rozliczenia się z etapu życia, który już minął, a miejscami (a może przede wszystkim) skondensowanym wykładem filozoficznym ilustrującym poglądy autora na sprawy zasadnicze, niekiedy zmieniające się na przestrzeni lat (poglądy, nie sprawy). Dostajemy więc emocjonalną podróż przez lata spędzone z niezwykłym czworonożnym przyjacielem na zaglądaniu w głąb siebie.

Mogłoby się wydawać, że jest to podróż niezwykle nużąca, jednak tak się nie dzieje. Rowlands ma dar płynnego przechodzenia od anegdoty ze swojego życia z Breninem (tytułowym wilkiem, któremu zdarzyło się uchodzić zarówno za mieszańca, jak i za malamuta) do egzystencjalnych wniosków, jakie na przestrzeni czasu z niej wyrosły. Nawet gęsto poutykane w tekście nazwiska filozofów nie przeszkadzają cieszyć się lekturą. Jedynie we wstępie i ostatnim rozdziale muza najwyraźniej opuściła naszego filozofa. Zabrakło tam zakotwiczenia rozważań na rzeczywistym przykładzie, a najwyraźniej tylko ten zabieg pozwala uzyskać treść atrakcyjną dla czytelnika-laika. Dostajemy więc dwa rozdziały wypełnione tekstem-watą, który co prawda próbuje przekazać ważkie treści, ale robi to w sposób tak niepowabny, ze wspomniane treści wydają się banalne i wylatują z głowy zaraz po przeczytaniu. Ot, kwintesencja nieatrakcyjnego stylu.

Ciekawą rzeczą jest też obraz relacji autra-narratora z wilkiem. Śmiem twierdzić, ze gdyby Rowlands nie był w czasie, kiedy zakupił wilka jednostką dość aspołeczną (aspołecznością przejawiająca się w niechęci do tworzenia głębokich relacji, nie do przebywania w gronie znanych osób), nie nawiązałby tak głębokiej relacji z Breninem. Niewiele osób miałoby chęć i możliwości podporządkowania zwyczajów w miejscu pracy swojemu czworonożnemu przyjacielowi, niewielu tez chciałoby znosić poważne uszkodzenia zasłon, rur, mebli i ogrodu czy organizować sobie ciężkie treningi i wielogodzinne biegi, aby w jakimś stopniu dorównać zwierzęciu fizycznie (gdyby, na przykład, trzeba je było odciągnąć w czasie walki z innym psem). Większość wolałaby w tym czasie zrobić cos innego. Z reszta, autor kilkukrotnie podkreśla, ze gdyby przyszedł czytelnikom do głowy pomysł nabycia wilka, niech go sobie stamtąd czym prędzej wybiją. Ponieważ wilk wymaga innych relacji i innego postępowania niż pies. A także znacznie więcej poświęcanego mu czasu. Niemniej, właśnie dzięki tej konieczności, filozof mógł ze swoim wilkiem stworzyć niezwykłą więź, zacząć go podziwiać i doceniać, aż w końcu zrodził się z tego uczucia światopogląd, który zaważył na karierze naukowej. Jest w tym coś pięknego.

„Filozof i wilk” to z pewnością ciekawa lektura, godna polecenia zarówno miłośnikom filozofii, jak i zwierząt. Można tam znaleźć wiele rzeczy, a niektóre z pewnością dadzą każdemu czytelnikowi do myślenia. Czasem warto.

Tytuł: Filozof i wilk. Czego może nas nauczyć dzikość o miłości, śmierci i szczęściu 
Autor: Mark Rowlands
Tytuł oryginalny: The Philosopher and the Wolf. Lessons from the Wild on Love, Death and Happiness
Tłumacz: Dominika Cieśla-Szymańska
Seria: Biosfera
Wydawnictwo: WAB
Rok: 2011
Stron: 289

środa, 15 stycznia 2014

Za lat trzysta, po Marsie - "2312" Kim Stanley Robinson

Kim Stanley Robinson jest znany w Polsce głównie z cyklu marsjańskiego. Trylogia ma sporą rzeszę fanów i chyba prawdziwym będzie stwierdzenie, że wpisała się już w kanon science fiction. Najnowsze dzieło autora, czyli wydane nakładem Fabryki Słów „2312” pozwala powrócić do świata znanego z marsjańskiej opowieści. Jest to jednak świat starszy o ponad stulecie.

Swan Er Hong jest pogrążona w żałobie – właśnie zmarła osoba, którą najbardziej kochała, jej babka Alex. Miała już co prawda ponad dwieście lat, ale jej śmierć jest tym dotkliwsza, bo po tak długim życiu wydaje się jeszcze bardziej przypadkowa i bezsensowna. Tak się złożyło, że Aleks była nie tylko babką Swan, ale przede wszystkim Lwicą Merkurego – władczynią (choć bardziej odpowiednim słowem byłby jednak burmistrz) jedynego habitatu na Merkurym, Terminatora. Poza tym miała wiele sekretów, a pieczę nad niektórymi z nich będzie musiała przejąć Swan. Na szczęście nie jest sama, z pomocą przychodzą jej byli współpracownicy babki. Jakież to działania prowadziła Alex, że wymagają głębokiej konspiracji? I jak bardzo udział w nich zmieni życie Swan?

Akapit, który widnieje powyżej, może sugerować, że „2312” jest thrillerem sci-fi i muszę przyznać, że po przeczytaniu w internecie materiałów promocyjnych sama byłam o tym przekonana. Jest to jednak bardzo mylne wrażenie. Co prawda wątek potencjalnie sensacyjny się pojawia, nie służy jednak do generowania napięcia, a raczej jako konstrukcja podtrzymująca to, o co autorowi naprawdę chodziło. Czyli kreację świata.

„2312” to, obok np. „Człowieka z Wysokiego Zamku”, jedna z książek, dla których fabuła nie jest kluczowa. Ba, nawet kreacja bohaterów nie jest kluczowa (choć im akurat nie mam nic do zarzucenia, ale do tego jeszcze wrócę). Kluczowa jest wizja przyszłości (lub historii alternatywnej), jaką autor wymyślił. A w „2312” rozmachu tej wizji trudno odmówić.

Oto mamy miasto-habitat pełznące w wiecznej nocy po powierzchni Merkurego. Oto terraformowany Mars. Oto Wenus, która już niedługo stanie się kolejną planetą przyjazną człowiekowi. Oto serferzy w pierścieniach Saturna. A wszystko to i tak tylko wierzchołek góry lodowej. Zaiste, wielbiciele opisów niesamowitej przestrzeni powinni być ukontentowani, zwłaszcza, że wszystko podano w sposób bardzo przyjazny dla odbiorcy. Jednak Robinson nie skupia się tylko na pokazywaniu ładnych widoczków i cudów techniki. Bardziej zdaje się go interesować sytuacja społeczna w Układzie Słonecznym. Zaprezentował nam bowiem ludzkość podzieloną na dwie frakcje: przestrzeniowców, urodzonych poza Ziemią i tam dorastających, często przechodzących modyfikacje ciała i kuracje przedłużające życie, o umysłach otwartych i postępowych, oraz konserwatywnych Ziemian, żyjących często w biedzie na ciągle przeludnionej Ziemi, borykającej się z katastrofą klimatyczną, upatrujących w przestrzeniowcach przyczyny swej niedoli. Autor ciekawie zarysował tu konflikt, którego świadkami jesteśmy na co dzień. To sytuacja, kiedy ktoś z zewnątrz, widząc problemy społeczności, do której nie należy, ale z którą czuje się związany, stara się pomóc, po czym jego oferta zostaje odrzucona nawet nie dlatego, że z tych czy innych względów jest niekorzystna czy bezsensowna, ale dlatego, że pochodzi od obcego. W „2312” widzimy cierpiące narody Ziemi, ciągle rozbite na drobne państewka i społeczności, które wolą aresztować wolontariuszy i konfiskować sprzęt, niż starać się polepszyć ogólną sytuację. Najwyraźniej przez następne trzysta lat nic się nie zmieni. To tylko jeden z poruszanych przez autora aspektów, ale dotarcie i przemyślenie pozostałych pozostawiam Czytelnikom, gdyż nie chcę psuć im zabawy. Zapewniam, że złożoność obrazu, który namalował autor nie zawiedzie Was.

Pisałam, ze bohaterowie nie są kluczowi dla tej powieści. Nie oznacza to jednak, że zostali potraktowani po macoszemu. Jako dzieci swoich czasów i realiów, zostali przez autora pieczołowicie skonstruowani, żeby tym lepiej ilustrować świat, który wykreował. I tak, Swan jest typową buntowniczką bez powodu. Niepokorna, ciągle sprawdza granice wytrzymałości własnej i cudzej, często zdarza jej się postępować według zasady „na złość mamie odmrożę sobie uszy”. Taka wolna, artystyczna dusza, na wskroś ludzka. Byłaby irytująca, gdyby nie równoważył jej Warham, spokojny olbrzym z Tytana. Zrównoważony, nieco flegmatyczny, z wielką potrzebą stabilizacji. Ta dwójka uzupełnia się doskonale i sprawia, że czytelnik nie czuje się znużony nadpobudliwością jednego czy flegmatycznością drugiego. Ważne jest też, że autorowi zależało na tym, abyśmy mimo tych trzystu lat i przepaści technologicznej, dostrzegli w bohaterach ludzi takich samych jak my.

Oczywiście „2312” jest powieścią zbyt obszerną, by występowały w niej jeno dwie postacie – dlatego mają liczną asystę. Niemniej, mimo iż każdy z bohaterów pobocznych jest bardzo dopracowany, żaden nie ma tyle charakteru, co wymieniona wcześniej dwójka. Młody robotnik wysłany na Wenus, choć wyposażony przez autora w osobowość, zdaje się służyć głównie pokazaniu wenusjańskiej społeczności. Z inspektorem Interplanu (czyli pozaziemskiej policji) jest podobnie, choć on i tak dostał najwięcej czasu antenowego. Niemniej, nie czuje się, żeby w powieści występowały jakieś braki obsady.

Pochylmy się na chwilę nad językiem. Styl Robinsona można określić jako przystępny i, o ile opisywane cuda kosmosu mogą przekraczać możliwości wyobraźni co mniej zaprawionych czytelników, tak sam opis nie powinien nikogo przerosnąć. Czasem tylko gdzieniegdzie autor ni w pięć, ni w dziesięć zaszpanuje trudnym słowem. Wygląda to dość nienaturalnie i złośliwie miałam wrażenie, że są to te chwile, gdy pan Robinson przypominał sobie, ze jest uznanym pisarzem science fiction, a takiemu nie godzi się używać zbyt prostego języka. W reszcie tekstu mamy wręcz mistrzowski popis umiejętności tworzenia skomplikowanych struktur za pomocą prostych słów w sposób zrozumiały dla czytelnika. Rzadkość, należy doceniać.

Napis na okładce informuje, że „2312” zostało nagrodzone Nebulą. Jest to jedna z tych nielicznych nagród literackich, którym ufam (choć nie bezgranicznie). Po przeczytaniu powieści mogę stwierdzić, że mojego zaufania i tym razem nagroda nie zawiodła. Więc jeśli lubicie powieści napisane z rozmachem, swadą i większym naciskiem na świat przedstawiony, niż na opowieść, jest to książka dla was. Choć i fanom opowieści może przypaść do gustu.
Recenzja dla portalu Insimilion.


Tytuł: 2312  
Autor: Kim Stanley Robinson
Tytuł oryginalny: 2312
Tłumacz: Małgorzata Koczańska  
Wydawnictwo: Fabryka Słów  
Rok: 2013
Stron: 636

piątek, 10 stycznia 2014

A droga wiedzie wprzód i wprzód... - "Wojna prochowa" Naomi Novik

Kiedy pisze się o jakimś cyklu, kolejne teksty są coraz trudniejsze do napisania – a już szczególnie wtedy, gdy pisarz trzyma w miarę równy poziom. Tak więc po przeczytaniu trzeciego tomu cyklu „Temeraire” Naomi Novik mam nie lada problem, co tu powiedzieć, żeby się nie powtarzać. Spróbuję.

Misja w Chinach dobiegła końca, nasi bohaterowie mogą więc spokojnie wracać do domu. A podróż to długa, zwłaszcza, że w wyniku pożaru na statku są zmuszeni ją na kilka miesięcy przerwać. Tymczasem z Anglii docierają enigmatyczne rozkazy dotyczące odebrania trzech jaj, jakie Królestwo Brytyjskie zakupiło od Turków. Ton listu od admiralicji jest bardzo ponaglający, statek wciąż zieje potężną dziurą w pokładzie, kapitan Laurence decyduje się więc na ryzykowną podróż lądem. Trasa prowadzi przez góry i pustynie Azji, Turcję oraz Prusy i tereny dawnej Polski, obecnie pod zaborami. Zapowiada się mnóstwo atrakcji.

Zacznijmy może od tego, że „Wojna prochowa” nie odbiega poziomem od poprzednich tomów cyklu. Jednak najbardziej z nich jest zbliżona do powieści drogi. Co prawda w „Nefrytowym tronie” bohaterowie również się przemieszczali, jednak tam autorka położyła nacisk na ukazanie kultury Dalekiego Wschodu, zaś w „Wojnie…” zależało jej bardziej na pokazaniu przygód bohaterów na tle zmieniającego się krajobrazu. Można powiedzieć, że powieść jest w dużej mierze łącznikiem, mającym zapewnić ciągłość między wcześniejszymi i późniejszymi tomami. Sama opowiada bardzo ciekawą historię, ale pozostaje bez większych konsekwencji dla dalszej fabuły. Co nie znaczy, że można ją sobie odpuścić.

Bohaterowie, jak zwykle z resztą, są nakreśleni krótkimi, celnymi i precyzyjnymi liniami. Oprócz Temeraire’a wraz z załogą, poznajemy nową, intrygującą postać. Tharkay, bo o nim mowa, jest tajemniczy, skryty i zgorzkniały. Autorka traktuje go trochę instrumentalnie, używając jako przykładu czystego rasizmu panującego w przedwiktoriańskiej Anglii, ale i tak facet wzbudza sympatię i intryguje. Pani Novik przedstawia nam też młodziutką smoczycę o wdzięcznym imieniu Iskierka (ciekawostka: imię smoczych brzmi tak samo w polskim przekładzie i w angielskim oryginale). Jako że głównie śpi, czytelnik niewiele może się o niej dowiedzieć, ale z tych małych fragmentów widać, że pisklak ma charakterek i wiele się będzie działo, jak już urośnie. Czekam z niecierpliwością.

Słów kilka o wydaniu. Jak w poprzednim tomie, piękna okładka skrywa nieco mniej piękne wnętrze. Pulpowy papier szybko żółknie, ale przynajmniej klejenie jest tym razem solidne. Niestety, korekta już nie: zgubione spójniki, mylenie podmiotów w zdaniu, literówki i tym podobne atrakcje skutecznie zmniejszają przyjemność z lektury. A szkoda.

Na koniec powiem krótko: polecam. Bo warto czasem przeczytać porządny, rozrywkowy cykl z ciekawymi pomysłami. A to dopiero jedna trzecia, więc sporo zabawy przed nami.

Tytuł: Wojna prochowa
Autor: Naomi Novik
Tytuł oryginalny: Temeraire: Black Powder War
Tłumacz: Paweł Kruk
Cykl: Temeraire
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2008
Stron: 360

środa, 8 stycznia 2014

Podsumowanie roku 2013 część II - książkowa

Wróciłam już z wyjazdu (niby długi, ale chętnie zostałabym dłużej;)) więc zgodnie z obietnicą z poprzedniej części podsumowania, czas na etap książkowy. Zaczniemy może od odrobiny statystyk, a potem rozdamy nagrody i wyróżnienia.

Czytelniczo rok 2013 nie był zbyt dobrym rokiem. Przeczytałam tylko 53 książki (ładnie z tego wychodzi książka tygodniowo) + 3 powtórki, których nie wliczam. Do statystyk, od dwóch lat widać więc spadek. Nie powie, że mi ten stan rzeczy odpowiada, bo tyle ciekawych pozycji czeka na półce, ale w tym roku tak wiele działo się w moim życiu, że niestety na książki zabrakło miejsca - nowa praca, nowa pasja, ciągłe odkrywanie fascynacji starą... Cóż, w roku 2014 mam nadzieję poprawić wynik z 2-4 książek miesięcznie na 5-6. Zobaczymy, czy mi wyjdzie.

Te 53 książki miały łącznie 17306 stron, z czego wynika że przeciętny czytany przeze mnie w 2013 roku tom miał 326 i pół strony. Ot, rozmiar standardowej powieści dla kobiet.;) A jeśli już przy kobietach jesteśmy, to napisały 15 z tych książek (a 6 kolejnych były współautorkami). Wynik nie powala, ale nie zamierzam go intencjonalnie poprawiać. Może poprawi się sam.

Jeśli chodzi o rozkład gatunkowy to najwięcej - i tu najmniejsze zdziwienie świata - czytałam fantasy. To około 1/3 wszystkich książek przeczytanych w tym roku. Dziwniejsze jest to, że SF jest tylko o połowę mniej, choć trzeba przyznać, ze to raczej lekkie powieści są. Poza tym trochę książek wspomnieniowo-biograficznych, sporo popularnonaukowych (to zasługa serii Focusa) i jakieś pojedyncze sztuki literatury podróżniczej, non-fiction (poza wspomnieniowymi) i współczesnego mainstreamu. Z tego wszystkiego tylko 8 książek to powieści dziecięce i młodziezowe,co mnie dziwi - byłam przekonana, że przeczytałam tego więcej.

W tym roku udało mi się zrecenzować wszystkie przeczytane pozycje poza jedną (ale może to jeszcze naprawię, ciągle się waham). Niektóre recenzje utknęły w redakcjach, więc jeśli czekacie na "2312" czy "Republikę złodziei", to nie martwcie się, niedługo będą.

Czas na najciekawszą część programu, czyli moje osobiste literackie nagrody za rok 2013. Jedziemy.:)

Nagrodę dla najlepszej powieści otrzymuje:
(Pierwotnie miała być osobna nagroda dla powieści fantastyczniej i niefantastycznej, ale tych drugich przeczytałam w tym roku zdecydowanie zbyt mało). "Córka żelaznego smoka" Michaela Swanwicka. Konkurencja w tym roku była spora, a najpoważniejszym kontrkandydatem był "Portret pani Charbuque" Forda, ale ostatecznie na korzyść Swanwicka przemówiły smoki i niezwykle bogaty (dla niektórych nawet za bardzo) świat przedstawiony.

Nagrodę dla najlepszej książki non-fiction otrzymują:
"Szympansy z azylu Fauna" Andrewa Westolla. Poruszające połączenie solidnej, reporterskiej roboty z rzetelnymi informacjami i danymi naukowymi. Dodatkowy plus za właściwość poszerzania horyzontów i uwrażliwiania (ale bez szantażu emocjonalnego) na cierpienie naszych braci mniejszych.

Nagrodę dla najlepszego opowiadania otrzymuje:
"Poza Calais" Samanthy Henderson
Tutaj również konkurencja była ostra, ale ostatecznie przeważyła piękna, surrealistyczna, ale osadzona jednak w normalności wizja pani Henderson. Plus szczypta nostalgii i odrobina ekologii.

Nagrodę za najpiękniejszy tytuł otrzymuje:
"Biuro kotów znalezionych" Kingi Izdebskiej.

Nagrodę za najlepszą okładkę otrzymuje:
http://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2013/05/szalenstwo-tworzenia-i-inne-opowiadania.html

Nagrodę za najlepszą rolę męską otrzymuje:
Jean Tannen z cyklu "Niecni Dżentelmeni" Scotta Lyncha. Bo geniuszy występku w literaturze mamy na pęczki, ale ich prawdziwych przyjaciół można policzyć na palcach jednej ręki. Poza tym po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że Jeana znacznie bardziej da się lubić niż Locke'go.

Nagrodę za najlepszą rolę żeńską otrzymuje:
Sabetha z cyklu "Niecni Dżentelmeni" Scotta Lyncha. Wiem, że trochę monotonnie, ale tak się złożyło, że była jedną z najlepszych żeńskich kreacji poznanych (lub przypomnianych) w tym roku. Trzeba przyznać, że nie miała wielkiej konkurencji.

Nagrodę za najlepszą rolę nieludzką otrzymuje:
Temeraire z cyklu powieści Naomi Novik o tym samym tytule. Kiedyś napiszę całą długą notkę na temat tego, dlaczego zasługuje na wyróżnienie.;)

Nagrodę dla najlepszego duetu otrzymują:
Angua i Marchewa z cyklu "Świat Dysku" Terry'ego Pratchetta. Głównie za przepięknie poprowadzoną ewolucję ich wzajemnej relacji.

(Anty)Nagrodę dla rozczarowania roku otrzymuje:
"Umierająca Ziemia. Oczy Nadświata". Jacka Vance'a. Niby nie jest to szczególnie zła powieść, ale po wysłuchaniu tylu zachwytów, pochwał i zapewnień, że klasyka i warto, czuję się mocno rozczarowaną tą ramotką.

(Anty)Nagrodę za najbrzydszą okładkę otrzymują:
http://kronikaksiazkoholika.blogspot.com/2013/06/patchwork-fabularny-gobeliniarze.html




poniedziałek, 6 stycznia 2014

Stosik #51

Tym razem zdjęcie będzie bardzo marnej jakości, bo oczywiście wybierając się na wyjazd świąteczny zapotniałam aparatu (a nie będę tego wszystkiego ciągnąć na stancję tylko po to, żeby cyknąć fotkę), w związku z czym musiałam się posłużyć telefonem, a on aparat ma bardzo kiepski. Fakt, że stosik imponujący nie jest, ale nie liczy się forma, tylko treść, a ta zacna.:) Dodam jeszcze, że dzisiejszy stosik sponsoruje mój Luby, który jest dawcą połowy tego, co tu widać (połowy na sztuki, bo gdyby liczyć strony lub centymetry, to jakichś 2/3 - 3/4).


Na samej górze "Wypasiony kot Simona" - prezent urodzinowy od Lubego, z dedykacją i w ogóle.:) Co prawda do samego albumu mam dość mieszane uczucia, bo z jednej strony jest po trosze zbiorczy i sporo obrazków było już we wcześniejszych częściach, ale z drugiej strony dzięki temu nie muszę ciągnąć tych poprzednich części na stancję w celach wenotwórczych. No i format dużo bardziej poręczny.
Niżej dwie książeczki do recenzji od Insimilionu. "Golem i Dżin" to prebook i jestem bardzo zła na Fabrykę, że powieść (480 stron w oryginale, no ludzie...) postanowiła rozbić na części, a zapowiedzi części drugiej jeszcze na stronie nie ma. W związku z czym boję się, że nie wydadzą. A to bardzo fajna książka jest... Ostatniej części "Przedksiężycowych" nikomu nie trzeba przedstawiać. Zabiorę się za nich, jak tylko przeczytam dwa poprzednie tomy.^^'
Na samym dole wisienka na torcie, czyli prezent gwiazdkowy od Lubego, czyli omnibus "Ziemiomorza" Le Guin.:) Lata całe czekałam, aż ktoś wpadnie na genialny pomysł wydania tego razem i wreszcie się doczekałam. Jeszcze teraz poczekać na "Ekumenę".

A teraz wybaczcie, idę się wyżywać twórczo. Rysunek do akcji sam się przecież nie zrobi.:)

sobota, 4 stycznia 2014

Film ostatnio widziałam #1 - "Kraina lodu" ("Frozen")

Kilka słów tytułem wstępu. Oto pierwsza notka na tym blogu poświęcona filmowi, jednocześnie będąca pierwszą jaskółką nowej kategorii. Zamierzam bowiem częściej pisać o filmach i obawiam się, że będą to wpisy z serii „nie znam się, to się wypowiem” (bo na pewno nie recenzje). Aby zminimalizować to ryzyko, będzie głównie o filmach animowanych (lub tak obfitych w komputerowe efekty specjalne, że można je za animowane uznać), bo w nich kwestia, kto kogo grał i czy na tle innych swoich ról wypadł dobrze jest jakby drugorzędna. Będzie też o ekranizacjach i adaptacjach znanych mi książek. Obejrzałam już kilka filmów, o których bardzo chcę z kimś porozmawiać, więc z pewnością nie będzie to ostatnia notka z serii, ale obiecuję wam, że jeśli się nie spodobają, to nie będę pisać. Obiecuje też nie robić analizy każdego odcinka serialu o małych kucykach i ich magicznej przyjaźni (no chyba, że zechcecie;)). Ach, i zamierzam z zasady spoilerować, ale gdyby jednak kiedyś miało mi się to nie zdarzyć, to każda notka będzie oznaczona odpowiednim ostrzeżeniem. A więc do dzieła.

Spoilery. Spoilery everywhere.

Każdy w dzieciństwie widział przynajmniej kilka filmów Disneya. Każdy pamięta (a zwłaszcza Internet, on jest pełen memów na ten temat), jak wyglądała historia przeciętnej księżniczki z takiej animacji – wychowywało się biedactwo w izolacji, marząc o księciu z bajki, pewnego dnia książę przyjeżdżał na białym rumaku, śpiewali razem piosenkę i bach! Ślub już wieczorem. Książę musiał tylko do tego wieczora uratować swą damę od wszelkich distresów – co mu się zawsze udawało – i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Przyznam, że w nowszych animacjach widać, jak wytwórnia stara się powoli odchodzić od tych schematów. Aż tu nagle wyprodukowano „Krainę Lodu”, która drobnym kroczkiem wcale nie była.

Zacznę może od kilku słów o warstwie wizualno-dźwiękowej. Niektórym bardzo nie podobało się, że bohaterki „Krainy lodu” są bardzo podobne do Roszpunki. Trochę są, owszem, ale przecież wszystkie księżniczki Disneya stworzone w podobnym okresie i nienależące do charakterystycznych grup etnicznych (jak Pocahontas czy Mulan) są do siebie podobne, ergo wytwórnia po prostu szuka swojego stylu w animacji 3D i chyba go znalazła. Mnie się ten styl nawet podoba, tylko możnaby nad nim jeszcze popracować. Zwłaszcza nad profilem, bo z profilu nasze drogie księżniczki wyglądają jak kapucynki z wodogłowiem i kaprawymi noskami. I to w zasadzie wszystko, do czego mogę się przyczepić, bo dubbing i warstwa muzyczna również wypada bardzo dobrze (i jakkolwiek dubbing polski uważam za lepszy, tak wykonanie „Let it go” dużo bardziej podoba mi się w oryginale – wokal jest ładniejszy). Teraz przejdźmy do części, która naprawdę mnie interesuje. 

Chyba jedyny przypadek, kiedy disneyowskie słodkie zwierzątko jest mniej słodkie niż prawdziwe - żywe reniferki biją małego Svena na głowę.

„Kraina Lodu” (czy też „Frozen”, jak brzmi tytuł oryginalny) jest w zasadzie pierwszym filmem, który skupia się na relacjach między siostrami (był jeszcze „Lilo i Stich”, ale tam różnica wieku była na tyle duża, że wymuszała przesunięcie ciężaru relacji w kierunku matka-córka). Bohaterki „Frozen” są, tradycyjnie już, swoimi przeciwieństwami. Starsza Elsa jest spokojna, zrównoważona i jeśli nie lubiąca, to przynajmniej pogodzona ze swoja samotnością. A przynajmniej tak wydaje się na pierwszy rzut oka, jeśli ktoś nie zdaje sobie sprawy, jaką cenę musiała zapłacić za dojrzałość i opanowanie. Młodsza Anna to czysta, rozbuchana żywiołowość, standardowy urwis o podrapanych kolanach, pragnąca zobaczyć świat i poznać ludzi – idealnie pasuje do profilu psychologicznego nowej księżniczki Disneya. To Elsa się z niego wyłamuje – wolno jej, bo początkowo twórcy filmu pozwolili jej pozować na czarny charakter (ale taki, który nadaje się jeszcze do resocjalizacji). Mimo wszystko, wydaje mi się ona dużo bardziej złożoną i po prostu ciekawszą od Anny postacią.

Jak napisałam wcześniej, we „Frozen” scenarzyści początkowo kreowali Elsę na czarny charakter (jakby ktoś nie zauważył, to jest miejsce od którego spoilery zaczynają się sypać gęsto), czy raczej sprawiali, ze widz zaczynał o niej tak myśleć, przyzwyczajony do dotychczasowego schematu, w którym Ten/Ta Zły/a jest znana od początku. I tu niespodzianka – Elsa mimo swej dzikiej magicznej mocy okazuje się damą w distresach, zaszczutą, niepewną, ciągle żyjącą w poczuciu zagrożenia i strachu, nieumiejącą budować relacji z ludźmi. Widać to bardzo dobitnie najpierw, kiedy śpiewa najważniejszą piosenkę w filmie, a potem, kiedy otwarcie stwierdza, że po ucieczce z zamku być może jest samotna, ale wreszcie wolna, bo nie musi przed nikim ukrywać swojej prawdziwej natury (która, uważajcie, nie jest zła, lecz po prostu inna). Co ciekawe, tym razem zagrożenie nie pochodzi z zewnątrz, źródłem największego niebezpieczeństwa jest królowa Elsa sama dla siebie. I tutaj mamy kolejny złamany baśniowy schemat na rzecz rzeczywistości – królewna w dzieciństwie odizolowana od społeczeństwa dla własnego dobra wcale nie wyrasta na ufną, kochaną przylepę, ciekawa świata i niemogąca doczekać się wielkiego balu. Wyrasta na młoda kobietę z głęboką fobia społeczną, która panikuje na wieść o tym, że w jej zamku będzie teraz przebywać więcej ludzi i która nie potrafi okazywać uczuć nawet najbliższej sobie istocie. Ani Aurorze, ani Roszpunce to się nie przytrafiło prawda? 

Nowa, lepsza Elsa. Bo ładna.

Jeśli już przy łamaniu schematów jesteśmy, czas się zająć prawdziwym szwarccharakterem tej opowieści. Przy tej okazji Disney złamał chyba jeden ze swoich największych schematów, pobłażliwie obśmiany już tyle razy, że chyba bardziej się nie da – miłość od pierwszej piosenki. Dotąd, jak mechanika baśni przykazała, księżniczce wystarczyło ujrzeć swego wybranka i zaśpiewać z nim w duecie piosenkę, abyśmy wiedzieli, że miłość to wielka i prawdziwa, a biskup (bo byle ksiądz księżniczce ślubu przecież nie udzieli) z orszakiem już pędzi poprowadzić ceremonię. (Dla oddania sprawiedliwości wspomnę jednak, ze w nowszych filmach księżniczki na odkrycie w swych serduszkach dozgonnego uczucia potrzebowały kilku dni). Ale gdyby wyłączyć mechanikę baśni? Wtedy odśpiewanie piosenki jest uroczym urozmaiceniem pierwszego spotkania, ale starsza siostra, a jednocześnie królowa, na wieść o rychłym ślubie z facetem poznanym tego samego dnia odpowie stanowczym „Nie!”. Tak się stało we „Frozen” i tym razem miłość nie zatryumfowała, bo królowa miała rację. Śpiewający kawaler z tytułem okazał się bowiem nie true love, ale zwykłym łowca posagów, karierowiczem i ostatecznie zwykłym mordercą zdolnym zrobić wszystko dla korony. Ten opis pasuje do wielu disnejowskich szwarccharakterów i w zasadzie jest typowym zestawem cech na tej posadzie. Co nowego, to fakt, że jak dotąd intencje były klarowne i jeśli ktoś się nie mógł ich dopatrzeć, to najwyżej mniej rozgarnięci bohaterowie bajki – widz od razu wiedział, czego ma oczekiwać. Tym razem widz był przekonany, ze chłopak jest w porządku (choć kiedy oświadcza, ze ma dwunastu starszych braci i w związku z tym żadnego majątku, można zacząć coś podejrzewać), dopiero w ostatnich minutach filmu, tuż przed kulminacją wychodzi szydło z worka. Przyznam, że byłam trochę zawiedziona, bo liczyłam na to, że Hans (bo tak ma na imię lipny ukochany) okaże się może nie młodzianem o kryształowym sercu i szczerych intencjach, ale przynajmniej chłopakiem w porządku, który może i przyszedł po koronę, ale szanuje tych, którzy byliby niezbędni do jej zdobycia. Niemniej rozumiem, ze w filmie dla dzieci potrzebny jest wyraźnie zarysowany ten zły, a twórcy już i tak zagmatwali bardziej niż zazwyczaj. 


Jak to "Nie jesteś true love"!?

Pozostaje jeszcze zagadka prawdziwej miłości – jak wiadomo, taka w bajce musi wystąpić, a skoro nie śpiewający młodzieniec, to kto? Ano jest jeszcze pomagający Annie odnaleźć zbiegłą siostrę Kristoff, który od standardowego księcia Disneya różni się tylko tym, ze twórcy zadbali, żeby widz zapamiętał jego imię. I choć Kristoff szczerze pokochał nasza młodszą księżniczkę, to jednak nie jego miłość okazała się kluczowa, a damy z opałów nie ratował żaden facet. Okazało się, że we „Frozen” to miłość Anny do Elsy (mój wypaczony umysł już wzdraga się na myśl, jakież to intrygujące fanfiki i fanarty będzie można już za chwileczkę, już za momencik znaleźć w sieci po wpisaniu tego hasła) jest ta prawdziwa i najważniejszą. Czyni to „Frozen” najbardziej kobiecym filmem Disneya, bijącym w tej kategorii „Meridę Waleczną” na głowę (w „Meridzie…” mieliśmy co prawda przedstawiony konflikt matki z córką, ale ponieważ Merida jest typową chłopczycą mająca w pogardzie kobiece sprawy, jest tu tez odrobina poglądu, że to, co kobiece jest gorsze; we „Frozen” obie siostry są silne, ale nawet Anna, będąca najlepszą kandydatka do tytułu chłopczycy, uwielbia piękne suknie i bale, a jako rasowa baśniowa księżniczka marzy o znalezieniu swego księcia). A jeśli dla kogoś to wada, to tylko i wyłącznie jego problem.

"Kraina lodu" ("Frozen")
reż. Chris Buck, Jennifer Lee
Disney
2013