Strony

piątek, 26 lutego 2016

"Skrzydła Ognia: Smocze proroctwo" Tui T. Sutherland

Od czasu do czasu zdarza się, że Mag wydaje książki dla dzieci (lub też młodszej młodzieży. W każdym razie, chodzi o odbiorców nieco młodszych niż ci, do których kieruje się książki young adult). Kiedy w zapowiedziach pojawił się pierwszy tom „Skrzydeł ognia”, sama momentalnie poczułam się dzieckiem. Bo cóż może być bardziej fascynującego dla niżej podpisanej niż książka, której głównymi bohaterami są smoki?

Fabularnie mamy tu typowe fantasy. Oto piątka wybrańców z przepowiedni, wychowanych w odosobnieniu i obarczonych misją uratowania świata (w tym przypadku konkretnie mają zakończyć wieloletnią wojnę. Swoją szosą, dwudziestoletnia smocza wojna przy naszej wojnie stuletniej czy Dwóch Róż nie wygląda jakoś szczególnie imponująco. W każdym razie nie aż tak, żeby wymagała przepowiedni). Wybrańcy jednak, jak to młodzież, postanawiają się nieco przedwcześnie wyrwać spod skrzydeł opiekunów. I tu zaczynają się problemy.

Diabeł (tutaj raczej diabełek) tkwi jednak w szczegółach. Pomijając fakt, że wybrańcami (jak i pozostałymi bohaterami powieści) są smoki, od samego początku nie wszystko idzie zgodnie z planem. Jaja Nieboskrzydłych (jednego z siedmiu smoczych plemion) nie udało się dostarczyć zgodnie z proroctwem, więc piąty smoczek jest raczej z łapanki niż z przepowiedni. Poza tym młodzież rosnąca od wyklucia w izolacji nie jest zbyt dobrze przygotowana do konfrontacji ze światem zewnętrznym – nie za bardzo wiedzą, jak zachowywać się wśród innych smoków i czego można się po nich spodziewać (a nadmienić należy, że nie wszyscy zainteresowani są rychłym końcem wojny. Zwłaszcza, że przepowiednia mówi o śmierci niektórych królowych). Ale najgorsze jest to, że nigdzie nie wspomniano, jak właściwie banda dzieciaków ma zakończyć wojnę.

„Smocze proroctwo” jest wyjątkowe o tyle, że zamiast trójki bohaterów (jak to przeważnie w młodzieżówkach) mamy ich pięcioro. Pozwala nam to obserwować przeróżne relacje w grupie. Głównym bohaterem tego tomy jest Łupek (na okładce; jak sądzę, ilustracja będzie przedstawiać główne postacie także w kolejnych tomach) – samiec z plemienia Błotoskrzydłych. Jak przystało na przedstawicieli jego rasy, jest największy i najsilniejszy w grupie. Ale wojownik z niego kiepski, bo serce ma złote a zapędy raczej opiekuńcze niż bojowe. Z czego wynikają jego rozterki, bo bardzo chciałby chronić przyjaciół, ale nie potrafi. Łupek wyrasta na nieformalnego lidera grupy, który przedkłada dobro przyjaciół ponad własne. I choć jest pełny wątpliwości co do swoich kompetencji i zdolności, reszta dość naturalnie i bez zbędnych deklaracji oddaje się pod jego opiekę.

A na początku ksiązki jest tak oto ilustrowana rozpiska smoczych ras.:)
„Reszta” też jest dość barwną grupą (i nie tylko o kolory łusek tu chodzi). Po Łupku, najbardziej znaczącą postacią wśród smoczą przeznaczenia jest Tsunami z Morskoskrzydłych. To urodzona wojowniczka, ale przy tym niepozbawiona rozsądku. Nocny Lotnik z Nocoskrzydłych pełni rolę „tego mądrego” – taka męska Hermiona, tylko bez jaj (tych metaforycznych), bo Lotnik na chwilę obecną kompletnie nie ma charyzmy i stanowi raczej tło. Podobnie ze Słoneczkiem z Piaskoskrzydłych, której przypadła rola radosnego promyczka. Jest o tyle ciekawsza od Nocnego Lotnika, że wykluła się wybrakowana. Powinna stanowić znaczną siłę bojową w ekipie, tymczasem jest niewyrośnięta i niejadowita, w przeciwieństwie do innych przedstawicieli swojej rasy. Ostatnia z piątki jest Gloria, smoczek nie ujęty w przepowiedni, a dosztukowany naprędce, żeby stan ilościowy się zgadzał. Gloria jest ciekawą postacią, dość przebiegłą, ale żyjącą dotąd w przeświadczeniu, że nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań i jest piątym kołem u wozu. Z tego powodu dystansuje się do reszty smocząt, choć one traktują ją jak członka grupy. 

Autorka potrafi przedstawiać rożne charaktery. Co prawda jej bohaterowie z konieczności są nieco uproszczeni, ale spektrum ich motywacji i uczuć pozostaje zaskakująco bogate jak na powieść dla dzieci. Przy czym smoki są jednak dość brutalne – wielu bohaterów dalszoplanowych czy epizodycznych ginie (w końcu sporo miejsca w fabule poświęcono walkom na arenie). Dzięki temu widać ich odrębność gatunkową (smoków, w sensie). Są znacznie bardziej egoistyczne niż uchodzi to w ludzkim społeczeństwie, wiele konfliktów rozwiązuje się poprzez walkę (a sceny walk są opisywane bardzo sugestywnie, więc nie wiem, czy książka nadaje się dla młodszych czy wrażliwych dzieciaków). Nie należy się jednak obawiać, że młody czytelnik wyniesie z lektury jakieś złe wzorce.

Okładka niemiecka. Chyba moja ulubiona.
Podoba mi się też świat wykreowany na potrzeby powieści. Jak wspominałam, mamy tam siedem ras smoków, tworzących społeczności o matriarchalnej strukturze, na czele których stoją królowe. Autorka każdej rasie przyporządkowała odrębne cechy, umiejętności i biologię, co bardzo się chwali. Taka dbałość o szczegóły niestety nie jest w powieściach dla dzieci oczywista, a Pyrria nie odstaje pod względem złożoności od przeciętnej Krainy fantasy. Przy czym rasy te prowadzą między sobą polityczne gierki, toczą wojny i borykają się z problemami tylko sobie właściwymi. Mogłabym się przyczepić, że podział jest zbyt oczywisty, że rodem z najbardziej oklepanych systemów RPG, ale się nie przyczepię. Bo to działa, zwłaszcza w połączeniu z pełnowymiarowymi (choć przykrojonymi do możliwości młodszego czytelnika) bohaterami.

Poza tym, to jest naprawdę świetnie wydana książka. Twarda oprawa, szyte kartki, wstążka-zakładka. Ilustracja na okładce w stylu disnejowskim może lekko kiczowata, ale przynajmniej od razu widać, dla kogo książka jest. Tłumaczenie też przyzwoite, choć tłumaczka musiała się nieco nagimnastykować, bo imiona postaci są znaczące i trzeba je było przełożyć, uwzględniając płeć bohaterów (i tak samiec Clay został Łupkiem, choć powinien był Gliną).

Podsumujmy może, bo nie wiem, czy wyraziłam się dosyć jasno. „Smocze proroctwo” to niewątpliwie książka dla dzieci (i młodszej młodzieży), ale czyta się to fenomenalnie. Ma świetnie skonstruowanych bohaterów o indywidualnych cechach i problemach, ma bardzo wartką akcję, która nie pozwoli się nudzić nawet najbardziej niecierpliwemu czytelnikowi i ma świetne smoki. Krótko mówiąc ma wszystko, co najlepsze. Nawet biorąc pod uwagę, że na target jestem o ładnych parę lat za stara, chcę więcej. Dużo więcej. Teraz.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.



Tytuł: Skrzyła Ognia: Smocze proroctwo
Autor: Tui T. Sutherland
Tytuł oryginalny: Wings of Fire. Book One: The Dragonet Prophecy
Tłumacz: Małgorzata Strzelec
Cykl: Skrzydła Ognia
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 284

wtorek, 23 lutego 2016

"Armada" Ernest Cline

„Player one” Ernesta Cline nie zdobył u nas szczególnej popularności, mimo że za granicą swego czasu był bestsellerem. Mnie jednak bardzo się spodobał. I dlatego jak tylko dowiedziałam się, że autor napisał kolejną powieść i właśnie wydano ją w Polsce, musiałam się zapoznać. Recenzje kolegów blogerów i koleżanek blogerek co prawda znacznie ostudziły mój entuzjazm i stanęło na tym, że otwierając książkę, spodziewałam się najgorszego. Na szczęście okazało się, że nie jest tak źle.

Zack Lightman jest przeciętnym, trochę nerdowatym nastolatkiem. W szkole idzie mu przyzwoicie (pomijając pewien incydent sprzed kilku lat) znajomi są spoko, mama super (ojca Zack nie ma, bo zginął, kiedy chłopak był niemowlakiem), a dorywcza praca najlepsza na świecie. Dlatego, że Zack pracuje w sklepie z grami komputerowymi a szef pozwala mu grać w pracy w ulubioną grę sieciową – „Armadę”. W tym Zack jest naprawdę dobry, szóste miejsce w klasyfikacji światowej mówi samo za siebie. Tym większa jest jego konsternacja, kiedy jeden ze statków gierczanych obcych (bo w „Armadzie” chodzi o to, żeby strzelać do statków obcych) pojawia się pewnego dnia za szkolnym oknem. Czy to początek nowej przygody, czy po prostu czas odstawić grę?

Największym grzechem „Armady” jest dość przewidywalna fabuła. „Player one” był ostatecznie opowieścią o chłopaku, których chciał wygrać w grę i to było odświeżające (plus autor zmontował bardzo ciekawą zagadkę i w pełni wykorzystał możliwości oferowane przez wirtualny świat, w którym rozgrywa się większość wydarzeń z powieści). W „Armadzie” mamy ratowanie świata. Znowu, jak w coś koło dziewięćdziesięciu procentach fantastyki młodzieżowej. Samo wybranie takiej fabuły tworzy ogromne ryzyko, że powieść będzie wtórna, a niestety tym razem wirtualny świat nie dostarczył nam możliwości zaskoczenia czytelnika. Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko pewnej dozie wtórności, ale jestem w stanie zrozumieć rozczarowanie fanów liczących na zaskoczenia takie jak w poprzedniej powieści autora.

Cóż, ponieważ tym razem autor na miejsce akcji wybrał nasz zwyczajny świat, miał nieco mniej możliwości. Zrezygnował też z zagadki, co trochę kiepsko wpłynęło na ekspozycję różnych popkulturowych nawiązań. Widzicie, w „Player one” większość z nich byłą celowa – prowadziły do rozwiązania zagadki. W „Armadzie” po prostu były. Z jednej strony to fajnie, bo lubię nawiązania (a tym razem były w większości z okresu, który pozwalał mi je znać, a nie z lat osiemdziesiątych) ale z drugiej znacznie ciekawiej jest, kiedy przyświeca im jakiś wyższy cel fabularny.

Bohaterowie są całkiem przyjemni, ale niestety mało wyraziści. Oczywiście głównym jest Zack, zasadniczo odpowiadający stereotypowi grającego w gry nastolatka. I… to w zasadzie tyle. O innych graczach, pojawiających się na kartach powieści można w zasadzie powiedzieć to samo (wyjąwszy może fakt, że nie wszyscy są nastolatkami). Hm, jak teraz na to patrzę, to bohaterowie są dość jednorodni. Nawet wszyscy pochodzą z mniej lub bardziej niepełnych rodzin, co w pewnym momencie robi się trochę dziwne (patrz scenka, gdzie najlepsi gracze lecą sobie razem promem i to jeden, to drugi przebąkuje, któż mu tam z najbliższej rodziny obumarł, bo każdemu ktoś). Ech, tęsknię za bohaterem, który wychował się w normalnej rodzinie…

No i tak, z jednej strony „Armadę” czyta się bardzo przyjemnie, zwłaszcza jeśli nie znało się wcześniej „Player one”. Z drugiej, jeśli jednak się „Player one” czytało, to pozostaje pewien niedosyt. Cóż, przynajmniej wydawca dołożył wszelkich starań, żebyśmy dostali książkę ładną, jeśli już nie może zadowolić wszystkich czytelników. Bo co by o „Armadzie” nie mówić, wygląda wystrzałowo.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Feeria.


Tytuł: Armada
Autor: Ernest Cline
Tytuł oryginalny: Armada

Tłumacz: Jarosław Irzykowski
Wydawnictwo: Feeria
Rok: 2016
Stron: 444


piątek, 19 lutego 2016

"Zagubieni Książęta" Garth Nix

Garth Nix jest w u nas znany głownie z cyklu o Starym Królestwie. Niedawno Wydawnictwo Literackie go wznowiło, dorzucając całkiem nowy prequel. Poza tym wznowiło (i wydało do końca) jeszcze jeden cykl fantasy, przeznaczony dla młodszych czytelników. Idąc za ciosem, wydali „Zagubionych Książąt” – całkiem świeżą jeszcze powieść, jak na razie pozbawioną kontynuacji. Biorąc pod uwagę, że kilka powieści autora jeszcze nie zostało przetłumaczonych, czekam na rozwój sytuacji. Tymczasem pochylmy się nad „Zagubionymi Książętami”.

Kemri urodził się jako zwykły człowiek, ale teraz jest Księciem Imperium, jednym z milionów sobie podobnych, co nie znaczy, że pospolitych. Ma udoskonalone ciało oraz odpowiednio uwarunkowany umysł, a zwykli ludzie mają obowiązek spełniać każdą jego zachciankę. Mało tego, jeśli Kemri umrze może się odrodzić – niektórzy Książęta dokonali tej sztuki już kilkadziesiąt razy. Wydawałoby się, że jest panem samego siebie, a cały wszechświat tylko czeka, żeby wykonywać jego zachcianki. Kemri jednak dość szybko przekonuje się, że ten lukrowany obrazek jest tylko iluzją, a wartości wdrukowane mu podczas imperialnego szkolenia nie koniecznie są jedynym istniejącym systemem życia w społeczeństwie…

Zacznę może od tego, że bardzo podoba mi się wykreowany przez autora świat Imperium galaktycznego. Składa się ono z miliardów planet („Prawie tyle, co Stara Republika” – zakrzyknął z offu Luby), ale Nix nie skupia się na prezentowaniu nam jego uroków i różnorodności. A to dlatego, że jego bohater i narrator jednocześnie jest Księciem. A to oznacza, że co prawda urodził się zwyczajnie, ale od maleńkości był poddawany licznym zabiegom, mającym przekształcić go w nadczłowieka oraz, że wychowywany był w przekonaniu, że reszta świata istnieje tylko po to, by spełnić jego zachcianki (poza innymi Książętami, bo oni mogą stanowić zagrożenie). Świat Książąt jest izolowany od zwykłych ludzi (nawet służba jest odpowiednio programowana), a Książęta izolują się od siebie, bo każdy stanowi zagrożenie dla reszty.

Tak więc relacje Książąt są skrajnie makiaweliczne, żeby nie powiedzieć patologiczne. Od początku uczy się ich skrajnego egocentryzmu i postrzegania innych przez pryzmat tego, jak bardzo użytecznymi narzędziami mogą być, zaś wszelkie uczucia altruistyczne są w miarę możliwości rugowane, gdyż jedynym pragnieniem Księcia powinno być zostanie Imperatorem. W dodatku wpaja się im przekonanie o wyjątkowości. Niestety, jak dość szybko przekonuje się Kemri, wyjątkowość ta jest tylko iluzją. Tak samo, jak książęca wolność. Co prawda oczywiście młody Książę może postąpić jak chce, ale raczej prędzej niż później źle to się dla niego skończy, więc lepiej się nie sprzeciwiać. To uczucie prowadzania na złotej smyczy oraz rozczarowanie Kemriego, kiedy dociera do niego, że nigdy tak naprawdę nie będzie wolny, stanowią o sile powieści.

Ale właściwie miałam napisać kilka słów o świecie przedstawionym. Spodobało mi się, z jaką łatwością autor opisuje wysoce stechnicyzowane jakby nie patrzeć, środowisko imperium. Mamy tu mnóstwo technologii (dość sztampowej na tle innych utworów gatunku, ale to nie przeszkadza), która nie dość, że przy opisie nie atakuje niezrozumiałym techobełkotem, to jeszcze wplata się idealnie w opowieść i buduje doskonały świat biotechowych statków, zdolnych porozumiewać się telepatycznie z pilotami i tym podobnych zjawisk. Być może, kiedy opisuję to teraz, wygląda na kicz nad kicze, ale Nix jest lepszym pisarzem ode mnie i kiczowatości u niego nie widać. Tylko przemyślnie skonstruowany świat.

Właśnie, a propos języka i pisania. Nie wiem, czy to kwestia przekładu czy zmiany gatunku (raczej nie rozwoju autora, „Clariel” pisana całkiem niedawno nie rożni się pod tym względem od znacznie starszych książek), ale wydaje mi się, że język Nixa w „Zagubionych Książętach” nabrał lekkości i bezpośredniości, której w „Starym Królestwie” nie było. Dla mnie jest to zmiana bardzo na plus.

Podsumowując, „Zagubieni Książęta” to bardzo udana powieść młodzieżowa, o której nie bardzo wiem co napisać (co mówię po wyprodukowaniu ponad pół tysiąca słów tej notki). Dodatkowym plusem jest fakt, że na razie nic nie wiadomo o kontynuacji, a więc jeśli ktoś poszukuje jednotomowej lektury, ta będzie jak znalazł. Mam tylko nadzieję, że paskudna okładka nie zrobi jej niedźwiedziej przysługi. 

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Literackiego.

Tytuł: Zagubieni Książęta
Autor: Garth Nix
Tytuł oryginalny: A Confusion of Princes
Tłumacz: Natalia Wiśniewska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2016
Stron: 360

wtorek, 16 lutego 2016

Nieregularny Karnawał Blogowy #13

Dawno nie było karnawału, bo jakoś tak miałam problem ze znajdowaniem interesujących notek (może to przez tą trzynastkę). Ale w końcu się nazbierało więc indżojcie.:)


Wpis z okazji Dnia Tłumacza, ale dobry nawet i bez okazji. Szkoda, że taki krótki.

Niesamowicie trafny wpis Gryzipióra o kobiecej fantasy.

Tutaj wpis Serenity o bardzo popularnym w pewnych kręgach memie, zdającym się mieć siłę rażenia porównywalną do wywodów Danikena (i nawet doczekał się już ksiązki "popularnonaukowej").

Zwierz popkulturalny daje rady, jak przeprowadzić reaserch do notki na blogu. Przydatne.

Wpis zupełnie nie w tematyce książkowej, ale uważam, że jednak dość ważny. O tym, jak wygląda sytuacja zwierząt w cyrkach i ich tresura.

Notka powstała po aferce na Lubimy Czytać. Aferka jak aferka, szybko pójdzie w niepamięć, ale notka bardzo wartościowa.

Jak być może wiecie, niedawno opublikowano raport o blogosferze kulturowej. Wzbudził on wiele wątpliwości wśród "materiału badawczego", a podzielili się nimi Misiael, Zwierz Popkulturalny, Rusty Angel, Kaileigh i Gryzipiór. Więc ja już nie muszę.

Jeszcze raz Gryzipiór, tym razem o fanfikach.

Paweł Majka na swoim blogu snuje ciekawą teorię gwiezdnowojenną. Nie do końca się zgadzam, ale fanfiki bym czytała.;)

Pyziny wpis o czeskiej fantastyce  - absolutnie cudowny, koniecznie musicie przeczytać.

piątek, 12 lutego 2016

[Moje smoki] Lung Tien Lien - seria "Temeraire" Naomi Novik

[źródło]
Pierwsza notka z cyklu „Moje smoki” miała się pojawić jakoś rok temu, ale się nie pojawiła, bo jestem nieogarem. Wydawało się, że pierwszy smok będzie oczywisty (ci, którzy od jakiegoś czasu czytają mojego bloga, nie powinni mieć problemów z domyśleniem się, jaki). Ale… znalazłam postać, która jednak jeszcze bardziej poruszyła moje fanowskie serduszko. Bo jest, było nie było, bohaterka tragiczną.

UWAGA! Wpis zawiera spoilery, głównie do drugiego i trzeciego tomu cyklu.

Krótkie wprowadzenie dla tych, którzy nie znają cyklu. Lien należy (tak, jak i Temeraire) do niezwykłej rasy smoków Niebiańskich, hodowanym w Chinach wyłącznie jako towarzysze członków cesarskiego rodu. Zwykle są jednolicie czarne, z błękitnymi oczami i takimi cętkami na krawędziach skrzydeł. Problem w tym, że Lien urodziła się albinoską, a na dalekim wschodzie biel uznawana jest za kolor żałoby i nieszczęścia. Zwiastun nieszczęścia nie może towarzyszyć władcy cesarstwa, więc przyjęcie towarzystwa Lien było jednoznaczne ze zrzeczeniem się praw do tronu. Nic dziwnego, że nikt jej nie chciał. W końcu towarzyszem Lien został… najstarszy syn panującego cesarza. Nie wiemy, jakie pobudki nim kierowały, ale ta decyzja sprawiła, że młoda smoczyca pokochała go miłością wielką i nieprzemijającą. Nawet jeśli jej towarzysz okazał się spiskowcem.

Fandom nie lubi Lien (a jak ktoś mi nie wierzy, niech porówna choćby ilość fanartów z nią do ilości fanartów z jakimkolwiek innym znaczącym smoczym bohaterem cyklu). Do tego stopnia, że kiedy na coperniconowym dyżurze autografowym powiedziałam, że to mój ulubiony smok, sama Naomi Novik była zdziwiona. Lien jest często uważana za bezwzględną, złą, okrutną i dwulicową, zwłaszcza w zestawieniu z uwielbianym, prostolinijnym Temerairem. Nie odpowiada mi ogólnie przyjęta interpretacja tej postaci. Jest zbyt jednowymiarowa.

Lien bowiem można moim zdaniem uznać za w pewnym stopniu skrzywdzoną. Od skorupki (bo w świecie Novik smoczęta są świadome na długo przed wykluciem, języka i mowy uczą się jeszcze w jajku) była przygotowywana do roli kogoś wyjątkowego, kto będzie być może pomagał w sprawowaniu władzy nad największym i najważniejszym państwem świata. Że będzie jednym z najważniejszych smoków, budzącym szacunek i respekt wśród wszystkich u boku któregoś z najważniejszych ludzi. Jakież musiało być jej rozczarowanie, kiedy po wykluciu okazało się, że to wszystko tylko iluzja, w dodatku kłopotliwa dla wszystkich zainteresowanych. Była bardzo inteligentna, więc mało prawdopodobne, żeby nie zdawała sobie sprawy z sensacji, jaką budzi, z milknących rozmów, szeptów za plecami i odwracanych spojrzeń. Lien niezaprzeczalnie była Niebiańskim, więc nie można było bezszelestnie jej usunąć, ale z uwagi na kolor skóry dla wszystkich było jasne, że przynależnej jej z racji urodzenia pozycji nigdy nie zajmie. I doskonale o tym wiedziała. A to musiało budzić rozgoryczenie.

Zwłaszcza, że w tym wszystkim smoczyca była też bardzo samotna. W końcu nikt nie chciał utrzymywać bliższych kontaktów ze zwiastunem nieszczęścia. Nic dziwnego, że kiedy w końcu znalazł się ktoś, kto zechciał być jej towarzyszem, wytworzyła się między nimi bardzo silna więź. Zwłaszcza, że ten ktoś wiele poświęcił, żeby zająć przy niej miejsce. Pozycję następcy tronu, tak konkretnie.

Jak sądzę wielu fanów ma Lien za złe, że przystąpiła do spisku (lub też w dużej mierze stała za nim. Według mnie idealnie pasuje na koordynatorkę i pomysłodawczynie takich działań) mającego na celu odsunięcie obecnego następcy od tronu. Myślę, że głównie dlatego, że działa tu perspektywa bardzo często eksploatowanej w fantasy kliszy dobro kontra zło. Tymczasem w świecie Novik nie ma jednoznacznego dobra i jednoznacznego zła, jest tylko perspektywa (w sensie, że żadne pradawne zło nie dybie na bohaterów. Początkowo narrator i bohaterowie jednoznacznie wskazują Napoleona jako zło wcielone, ale trudno byłoby się spodziewać po żołnierzu innej opinii o dowódcy wrogiej armii. A z biegiem tomów wszystko się coraz bardziej relatywizuje). Autorka opisuje świat widziany przez Temeraire’a i dlatego jego perspektywa wydaje nam się tą dobrą, a ponieważ Anglicy są przybyszami z zewnątrz, uznają zastany w Chinach ład za słuszny bez poddawania go refleksji. Tymczasem próba przejęcia władzy przez Lien (czy też, trafniej, oddania władzy w ręce jej towarzysza, księcia Yongxinga) nie musiała być z jej punktu widzenia zamachem stanu, a próbą przywrócenia prawidłowego porządku, zaś w perspektywie posadzenia na tronie kogoś, kto od samego początku powinien tam zasiąść (trzeba pamiętać, że urzędujący cesarz na konflikt pomiędzy synami patrzył jak na próbę sił i przynajmniej na początku byłby gotów, jak sądzę, poprzeć tego, który wyjdzie z niej zwycięsko). Nie bez znaczenia mogło też być wychowanie w tradycji, która nakazuje Niebiańskim dbanie o bezpieczeństwo i właściwą ciągłość rodów panujących. W końcu nie ma nic bardziej właściwego w sukcesji, niż zapewnienie tronu najstarszemu synowi władcy. Jak sądzę, powodowało nią też poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, a także wyrzuty sumienia. Przecież ktoś dla niej poświęcił swoje dziedzictwo i to przez jakieś głupie przesądy. Czy tak rozumiane poczucie sprawiedliwości należy uznać za etyczne to już inna sprawa, niemniej warto mieć na uwadze, że Lien nie kierowała li tylko wrodzona złośliwość i chęć siania chaosu.

Podejrzewam też, że oskarżenia o okrucieństwo biorą się z obietnicy krwawej zemsty na Temeraire za śmierć Yongxinga. Lien obiecała naszemu bohaterowi, że odbierze mu wszystko, co kocha, tak jak on odebrał wszystko jej. Szczerze mówiąc, nie widzę w tych słowach szczególnego okrucieństwa, zważywszy na to, że właściwie każdy smok postąpiłby tak samo (zaledwie scenę wcześniej Temeraire rzucił się mordować księcia, bo ten wynajął ludzi, żeby sprzątnęli Laurence’a, kapitana Temeraire). Osobną kwestią jest, czy akurat ta śmierć była winą Temeraire (książę zginął pod teatralną sceną, zawaloną przez walczące smoki), ale doskonale rozumiem mechanizm, który kazał Lien szukać winnego. Niemniej, żywiołowa reakcja młodego smoka spotkała się ze znacznie większym zrozumieniem czytelników, niż zimna zemsta smoczycy. Może właśnie dlatego, że była całkiem spontaniczna. Ale szczerze mówiąc, Temeraire nie potrafiłby inaczej. Był młody, narwany i nie potrafił ukryć swoich emocji, więc w zemście mogły mu służyć tylko zęby i pazury. Lien miała za sobą królewskie wykształcenie i doświadczenie w tkaniu intryg, jakie dają tylko dziesięciolecia przebywania na dworze. Oczywiste było, jaką broń wybierze w tym konflikcie.

Przeciw jej wrodzonemu okrucieństwu przemawia jeszcze coś: francuskie smoki ją kochały. Kiedy zdecydowała się przystać do Napoleona, od razu wzięła się za poprawianie ich sytuacji, a to sprawiło, że stała się wśród nich niezwykle popularna. Autorka nie pisze o tym wprost, ale wystarczy przypomnieć sobie choćby te sceny, w których lekkie smoki z jej otoczenia wystawiają się na ciosy o wiele silniejszego przeciwnika, żeby tylko własną piersią osłonić Lien. A Lien nie pozostawia rannych w ten sposób towarzyszy, tylko zabiera ich ze sobą w czasie odwrotu. Tak nie postępuje okrutna władczyni.

A teraz małe ćwiczenie: spróbujmy wyobrazić sobie, jak wyglądałaby ta cała historia opowiedziana z perspektywy Lien. Myślę, że dostalibyśmy opowieść o zawiedzionych nadziejach, o niesprawiedliwości dworskiego życia, o przyjaźni i poświęceniu, o porażce i utracie, wreszcie o zemście, ale przede wszystkim o budowaniu nowego domu w zupełnie obcym kraju. Sądzę, że byłaby to opowieść znacznie ciekawsza, niż ta, którą snuje Temraire. Właściwie to bardzo chciałabym, żeby ktoś ją napisał.

wtorek, 9 lutego 2016

"Nomen Omen" Marta Kisiel

Można zaryzykować stwierdzenie, że Marta Kisiel jest ukochaną autorką blogosfery. W końcu sama twierdzi, że to blogerzy sprzedali jej debiutancką powieść. Debiutanckiej jak dotąd nie czytałam, więc nie wiem, czy koleżanek i kolegów po klawiaturze zachwyty były słuszne, niemniej wpadła mi w ręce druga książka autorki, mianowicie „Nomen Omen”. Jak wiadomo rasowy mól darowanej książce nie zagląda w kartki – doszłam do wniosku, że jak się nie ma zachwalanego debiutu, to się z autorką zapoznam po również ciepło przyjętej drugiej latorośli.

Salkę Przygodową los pokarał rodziną dość specyficzną, bo bardzo… hm, nowatorsko podchodzącą o kwestii prywatności (sama Salka pozostaje dość konserwatywna w temacie). Kiedy więc jej matka opowiada o nierozbudzonej seksualności swojej córki o jednemu akwizytorowi za dużo, Salka postanawia uciec z rodzinnego miasteczka do Wrocławia. Wynajmuje tam pokój w starym domu należącym do osobliwych staruszek. Niestety wkrótce przekonuje się, że od rodziny tak łatwo nie ucieknie. Na domiar złego po okolicy zaczyna grasować jakiś bandzior napadające młode dziewczyny…

Na początku miałam ogromny problem z tą książką. Po prostu absolutnie mnie nie bawi ubieranie w humorystyczny kostium toksycznych relacji z rodziną. Bo rodzina beztrosko wywlekająca na dowolnie wybrane forum publiczne wszelkie sekrety jednego ze swoich członków, mimo że ten wyraźnie protestuje, jest toksyczna. Więc scena ze wspomnianym wyżej akwizytorem wywarła raczej efekt odwrotny do zamierzonego. Tak samo Adam (zwany pieszczotliwie Niedasiem), młodszy brat głównej bohaterki. Chłopak uwielbia siostrę objadać, grzebać w jej rzeczach, pozostawiać w jej pokoju bajzel i ogłaszać wszem i wobec żenujące fakty z jej życia a jednocześnie jest zbyt nierozgarnięty, żeby widzieć w tym coś niestosownego (choć po prawdzie zastanawiam się, dlaczego Salka nie wpadła na genialny pomysł zamontowania w drzwiach do swojego pokoju zamka. Oszczędziłoby jej to połowy problemów z bratem). Wygląda na to, że jest albo upośledzony, albo bucem bez empatii, a żadna z tych opcji nie jest śmieszna. W związku z powyższym zakończenie, w którym do Salki dociera, że w sumie to nie było się o co spinać i za bardzo się przejmowała (za to do jej rozkosznej rodzinki nie dociera nic) wydaje mi się bardzo niesprawiedliwe.

Zostawmy już może tło obyczajowe, przejdźmy do akcji. Rozwija się ona dość długo, zanim dotrze do części zasadniczej. Sama intryga fantastyczno-kryminalna, związana z wyżej wspomnianym bandytą (przy okazji napiszę, że trochę dziwnie mi się ją czytało, bo tak się składa, że spełniam kryteria ofiary. Na szczęście do Wrocławia mam daleko) nie jest może szczególnie oryginalna, ale gładko napisana i dodatkowo zręcznie przerabia pewne mitologiczne motywy niezbyt często w fantastyce stosowane. Dodatkowym plusem jest wplecenie w opowieść wojennych wątków z historii Wrocławia. Jest to chyba najbardziej udany motyw w książce.

Aspekt humorystyczny (kiedy nie kręci się wokół toksycznej rodzinki) też wypada całkiem fajnie. Kisiel poczucie humoru ma, ale jest ono związane z dość charakterystycznym stylem pisania. Który to styl nie każdemu może się spodobać, bo jest dość kwiecisty. Sama przywykłam do niego dopiero po jakimś czasie. Poza tym humor przejawia się też w kreacji bohaterów – staruszki mieszkające w willi pięknie ze sobą kontrastują, a ich papuga (ara ararauna, po opisie sądząc) jest zdecydowanie moim ulubionym bohaterem (choć przyznam, że jej tajemnica nieco mnie rozczarowała). W dodatku bardzo sympatyczna okazuje się ostatecznie pewna drobna blondynka.

Nie zachwyciłam się tą książką, chociaż dość przyjemnie spędziłam z nią czas. Pozostaje mi chyba polować na „Dożywocie”, bo inaczej nie przekonam się, co koledzy i koleżanki po klawiaturze w książkach Marty Kisiel widzą.

Tytuł: Nomen Omen
Autor: Marta Kisiel

Wydawnictwo: Uroboros
Rok: 2014
Stron: 336

sobota, 6 lutego 2016

"Bohater Wieków" Brandon Sanerson

Z Sandersonem mam pewien problem. Facet ma świetne pomysły na światy i nienajgorsze na opowieści, bohaterów też zwykle pisze znośnych. Potrafi czytelnika zaskoczyć i ogólnie całkiem sensownym pisarzem jest. Tylko czemu, ach czemu tak strasznie ględzi.

Vin i Elend prowadzą swoją armię po całym imperium. Podążają za szlakiem wytyczonym przez magazyny zostawione przez Ostatniego Imperatora. Dookoła nich świat umiera – popiół tworzy zaspy, mgły zostają coraz dłużej po wschodzie słońca a trzęsienia ziemi przychodzą coraz częściej. Państwo Venture liczą jednak, że wskazówki pozostawione przez poprzedniego władcę pozwolą im uratować świat. Jednak ich poczynaniom przygląda się pewna niszczycielska siła, która zrobi wszystko, żeby ich powstrzymać.

Właściwie trzeci tom tego cyklu jest miejscem, w którym dotarliśmy do momentu, gdzie bohaterowie muszą stawić czoła pradawnemu złu (no dobra, siła z którą walczą nie jest do końca tożsama ze złem jako takim, ale jej cel to zagłada, więc możemy sobie te subtelności darować). Biorąc pod uwagę, że zaczynaliśmy od obalania władz, jest to dość rozczarowujący kierunek rozwoju. W końcu w fantasy podąża się nim od czasów Tolkiena, a osobiście wolę, kiedy bohaterowie jednak nie mieszają bogów do swoich problemów (to być może kwestia urazu wyniesionego ze starć z polską fantasy, ale trudno, nic nie poradzę). Niemniej zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące i dość zaskakujące, więc jestem w stanie autorowi wybaczyć używanie nielubianych przeze mnie motywów.

Ale nie mogę mu wybaczyć tego, co zrobił z Vin. W „Z mgły zrodzonym” Vin była bardzo sympatyczną postacią – zagubioną nastolatką, która próbuje odnaleźć się wśród całkiem nowych zasad. Jednak w kolejnych tomach autor stawiał ją na coraz wyższym piedestale. W „Bohaterze Wieków” doszliśmy do tego, że w każdym rozdziale, w którym Vin się pojawia, ktoś musi zauważyć, jak bardzo niezwykła z niej kobieta, silna, piękna i wyjątkowa. W pewnym momencie nawet fakt, że kwestie te należą głównie do jej męża (było nie było ciągle mocno zakochanego) przestaje ratować sytuację. Nieprzyjemne wrażenie pogłębia się w chwili, kiedy widzimy, jak Vin odnosi się do innych kobiet – w scenie balu nazywa je „pudernicami” i napawa się władzą, którą ma nad innymi (będącymi ogólnie w dość rozpaczliwej sytuacji) arystokratkami oraz swoją wyższością intelektualną. Pozostawiło to dość nieprzyjemne wrażenie.

Inni wypadają dużo lepiej. Wątek Spooka jest poprowadzony bardzo ciekawie. Pokazuje, jak marzenia mogą zostać wykorzystane przeciwko człowiekowi. Reszta ekipy Keislera też daje radę, choć poza Sazedem nie odgrywają szczególnie znaczącej roli. Terrisanin zaś przeżywa rozterki związane z rozważaniem nad religią, ale jakoś mnie one nie porwały. Były zbyt oczywiste.

Paradoksalnie, najbardziej interesujące były rozdziały, w których Sanderson przenosił nas do siedziby kandra. To fascynujące istoty o złożonej kulturze i szkoda, że bliżej możemy poznać je dopiero teraz, kiedy cała historia się kończy. A TenSoon to bardzo udana postać.

Co jest w tej książce najlepsze? Zdecydowanie zakończenie. Po blisko sześciuset stronach ględzenia (i to ględzenia bardzo zręcznego, bo na pierwszy rzut oka bardzo trudno wyłapać zbędne elementy w fabule. Zręczne ględzenie jest chyba jeszcze gorsze niż niezręczne, bo nie wiadomo, które rozdziały można ominąć) przez ostatnie dwieście mamy wreszcie zagęszczoną akcję. Dopiero w tych ostatnich dwustu stronach znalazłam emocje, których mi wcześniej brakowało i zaczęłam się przejmować walką bohaterów. Szkoda, że tak późno. Cóż, kolejne części cyklu są już o połowę krótsze, może tama autor wypowiada się bardziej zwięźle.

Mimo kilku rozczarowań uważam, że „Ostatnie Imperium” co całkiem niezły cykl. Nie żałuję, że go poznałam i pewnie jeszcze do niego wrócę, bo po zakończeniu „Bohatera Wieków” autor musiał sporo zmienić i bardzo jestem ciekawa, jak będą wyglądać kolejne tomy. Więc polecam, zwłaszcza, jeśli macie sporo wolnego czasu.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag

Tytuł: Bohater Wieków
Autor: Brandon Sanderson
Tytuł oryginalny: The Hero of Ages
Tłumacz: Anna Studniarek
Cykl: Ostatnie Imperium
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2015
Stron: 778

wtorek, 2 lutego 2016

Stosik #76

Muszę przyznać, że styczeń pod względem nabytków książkowych był miesiącem dość zachowawczym. Acz lubię takie stonowane stosiki, dzięki nim nie czuje się, jakbym dokonała zbrodni przeciwko własnym regałom.


Na górze standardowo - Pratchett. "Czarodzicielstwo" już czytałam, "Blasku fantastycznego" jeszcze nie.

Reszta to już same książki do recenzji. Pierwsze trzy od Genius Creations. "Studnię Zagubionych Aniołów" już zrecenzowałam, podobnie "Order". Za to "Po drugiej stronie" było książką - niespodzianką i pewnie też kiedyś się recenzji doczeka (no bo jak to, nie przeczytać ksiązki, którą mam w domu).

Dalej mamy "Zagubionych książąt" od Wydawnictwa Literackiego. Poprzednio czytany cykl Nixa bardzo mi sie podobał, więc postanowiłam sprawdzić, jak autor sobie poradził z innym gatunkiem fantastyki.

A na dole "Armada" od wydawnictwa Feeria. Poprzednia książka autor bardzo mi się podobała i liczę, że ta też mnie nie zawiedzie (choć penie do poprzedniej trochę jej brakuje).

Na czytniku zaś "Muskając aksamit" od Prószyńskiego. Sarah Waters jest autorką, która od dawna mnie fascynowała (mam nawet jedną z jej książkę w domu, nieczytana oczywiście), ale jakoś nie mogłam się za nią zabrać. No to teraz się zabiorę.