Strony

wtorek, 29 maja 2012

Wszyscy kłamią - "Kłamca 4: Kill'em all" Jakub Ćwiek

Lokiego – bohatera cyklu „Kłamca” Jakuba Ćwieka – można bardzo polubić. Cóż z tego, że to złośliwa bestia, co nie przepuści żadnej okazji, żeby wbić szpilę każdemu, kto się nawinie? Nadrabia wdziękiem niegrzecznego chłopca i poczuciem humoru. Tym bardziej rozczarowywała trzecia powieściowa odsłona cyklu, gdzie nordycki bóg nam się rozmył w kalejdoskopie niezbyt sensownych (jak się podówczas wydawało) wydarzeń. Na szczęście „Kłamca 4. Kill’em all” wypada już lepiej. Wciąż nie dorównuje opowiadaniom, ale da się czytać bez bólu.

Na Ziemi szaleje Apokalipsa. Plagi już odhaczyliśmy, czas więc na spektakularne bitwy armii aniołów i demonów. Te jednak, dziwnym trafem, rozgrywają się z dala od metropolii, gdzieś w okolicach pustynnych. Toteż Eros i Jenny, którzy utknęli w Paryżu, mają szansę jakoś z tego wyjść. Najlepiej zacząć od wyjścia z kryjówki, gdzie przeczekali deszcz siarki. Tyle że to nie takie łatwe. W podobnej sytuacji jest zresztą Bachus, przebywający w areszcie na Biegunie Północnym, gdzie zbuntowane karły wznieciły powstanie. A Loki? No cóż, pod pretekstem polowania na Antychrysta łajdaczy się beztrosko w Dolinie elfów z co nadobniejszymi dwórkami. Ten to się zawsze umiał urządzić.

Powieść ciągle pozostaje nieco chaotyczna, ale już zdecydowanie mniej, niż w tomie poprzednim. Wydarzenia zaczynają nabierać tempa i sensu, wątki dopasowują się do siebie niczym elementy układanki. Nie wszystkie co prawda budzą jednakowe zainteresowanie, ale z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie. No i finał. Finał pierwsza klasa: ładnie spina wszystkie wydarzenia, które do tej pory miały miejsce, wyjaśnia to, co pozostawało niewyjaśnione i scala cały cykl piękną klamrą. Nie spodziewałam się po panu Ćwieku czegoś takiego.

A co z humorem? Cóż, Loki już nie jest takim żartownisiem, jakim był kiedyś. Co prawda wciąż rzuca ciętymi ripostami, ale śmieszą tylko czasem. Humoru sytuacyjnego też jakoś nie odnotowałam, chyba że do tego worka wrzucimy wszystkie „personalne” zbiegi okoliczności, ale one szczególnie zabawne nie były. Najmocniejszą stroną powieści są jednak nawiązania i aluzje do masy innych wytworów kultury i popkultury (piszę o nich przy humorze, bo ich wyłapanie zawsze wywołuje uśmiech na twarzy czytelnika). Ta intertekstualność jest charakterystyczna dla wszystkich tomów cyklu, chociaż w „Kłamcy 4” wypada podobnie, jak w którejś odsłonie „Strasznego filmu”: same żarty, ale śmieszny co czwarty. Niemniej, wyłuskiwanie kolejnych aluzji (nawet do rodzimych fantastów) sprawia niezmienną przyjemność, nawet, jeśli nie można spokojnie przejść przez stronę, żeby się o dwie albo trzy nie potknąć.

Co z bohaterami? Cóż, raczej pozostają sobą, tylko na Lokiego pobyt w Dolinie elfów jakoś źle wpłynął – bardziej złośliwy się chłopak zrobił. Nie ma sensu spodziewać się głębokiej psychologizacji postaci, ale chyba nikt tego nie oczekiwał, prawda? Co ciekawe, w „Kłamcy 4” spotkamy wszystkich, którzy pojawili się w całym cyklu, o ile mieli jakąś ważniejszą rolę do odegrania. To powtórne zejście się jest ciekawym doświadczeniem.

Na koniec, po tych wszystkich narzekaniach, napiszę, że polecam tę książkę. Jako zwieńczenie cyklu prezentuje się znacznie lepiej, niż oczekiwałam i jest to chyba jedno z lepszych czytadeł, jakie ostatnio miałam w ręku. Pochłania się błyskawicznie, a że trzeba główkować nad nawiązaniami do innych dzieł, to przy okazji można potrenować mózg. Tylko jeśli już sobie kupicie, to nie dawajcie książki wrażliwej koleżance czy młodocianemu bratu – zdarzają się momenty brutalne i takie, które wymagają czerwonego kwadracika. Jeśli wam to nie przeszkadza – czytajcie.


Tytuł: Kłamca 4: Kill'em all.
Autor: Jakub Ćwiek
Cykl: Kłamca
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok:2012
Stron: 376

PS. Przypominam o mojej stałej akcji blogowej. Ciągle czekam na nowych kandydatów.:)

niedziela, 27 maja 2012

Sroki, kruki, gołębie i gawron - "Corvus. Życie wśród ptaków" Esther Woolfson

Spójrzcie przez okno. Jeśli mieszkacie w mieście, najpóźniej po kilku chwilach ujrzycie jakiegoś czarnego ptaka przelatującego, przechadzającego się po trawniku lub kłócącego się z towarzyszami na pobliskim drzewie. Pewnie widujecie go (albo jego pobratymców) codziennie. Ale czy właściwie wiecie jaki to gatunek? Czy cokolwiek o nim wiecie? Cóż, pewnie kojarzycie, że zwierzę to należy do rodziny krukowatych. To bardzo fascynujące i bystre sworznia, do których przylgnęła niechlubna etykietka złośliwych ścierwojadów. Esther Woolfson postanowiła walczyć z tym krzywdzącym stereotypem. Między innymi dlatego powstał Corvus. Życie wśród ptaków.

Pani Woolfson mieszka w Szkocji. Klimat mamy tam dość ponury, więc pisarka rada jest, że może cieszyć się doborowym towarzystwem ptaków. Swoje doświadczenia i wspomnienia związane z pierzastymi kompanami postanowiła nieco usystematyzować, przelać na papier – i tak powstał autobiograficzny (awibiograficzny?) Corvus. Wszystko zaczęło się w momencie, kiedy rodzina pani Woolfson postanowiła, po latach prowadzenia dość koczowniczego trybu życia, osiąść w Aberdeen. Tak się złożyło, że babcia męża pisarki chciała się z kimś podzielić gołębiami, bo nadto się rozmnożyły. W ten sposób w domu państwa Woolfson pojawiły się pierwsze ptaki. Jak wiadomo, jedne przyciągają drugie (na zasadzie „Słyszałem, że trzyma pani ptaki. Znalazłem wczoraj w ogródku pisklę sroki, szkoda go, a pani ma już doświadczenia. Może się pani nim zajmie?”), więc nie trzeba było długo czekać, żeby dom całkiem się zaptasił. Wkrótce przybył Kurczak (na okładce), Pyskacz, Ptaszyna, Ikar, Max (który używał słowa na „k”) i Ziki. A to tylko najdłużej mieszkający rezydenci. 

Autorka z wnikliwością wytrawnego obserwatora opisuje ich indywidualne charaktery, zachowania i przejawy bezsprzecznej inteligencji. W międzyczasie raczy czytelnika błyszczącymi okruchami nauki: słówko o piórach, skrzydłach i lataniu, rzecz o przodkach ptaków, wywód o miejscu krukowatych w kulturze. Możemy je zbierać, niczym sroka świecidełka (co jest oczywiście mitem, bo srok wolno żyjących nie interesują błyszczące przedmioty).

Corvus to książka, która porusza wiele zagadnień. Najbardziej widocznym jest oczywiście miłość człowieka do zwierząt. W tym przypadku jest to uczucie świadome, pełne wątpliwości i refleksji. Autorka wiele pisze o rozterkach związanych z odchowem piskląt – w końcu pozbawiła je wolności i kontaktów z pobratymcami, a krukowate to przecież ptaki społeczne. Poza tym wiele miejsca zajmuje kwestia ochrony ptaków jako takich (wzmianka o kobiecie, która beztrosko przyznała się do chwytania i roztrzaskiwania głów srokom, bo niszczą lęgi drobnych ptaków, przyprawiła mnie o mdłości) a także ich siedlisk. Wszystko to bez nachalnego dydaktyzmu. Mam nadzieję, że przynajmniej niektórych czytelników uwrażliwi na kwestie ochrony środowiska.

Esther Woolfson z pewnością nie można odmówić ani erudycji, ani lekkości pióra. Niezwykle barwnie opisuje poczynania swoich pierzastych znajomków, żeby zaraz ubarwić opowieść jakąś anegdotą z życia sławnych pisarzy, a za chwilę płynnie przechodzi do objaśniania stanowiska badaczy. Wszystko podane w lekkiej formie, tak jakby rozmawiała ze znajomymi w kawiarni. W pisarstwie tej pani widać emocjonalne zaangażowanie w temat, ale nie sztuczną egzaltację. Pasjonatów z darem wymowy zawsze przyjemnie jest posłuchać.

Kilka słów o wydaniu. Wydawnictwo W.A.B. niezmiennie zachwyca mnie jakością książek, zwłaszcza tych z serii Biosfera. Mają nie tylko twarde, solidne oprawy, świetną korektę i szyte kartki, jak pozostałe tytuły W.A.B.u. Serię tę charakteryzuje niesłychane wręcz zaangażowanie i dbałość tłumaczy. Widać to szczególnie w Corvus, gdzie nie tylko tłumaczą pewne kwestie dotyczące języka czy kultury Szkocji, ale również rozwijają wiele zagadnień związanych z ptakami, o których autorka tylko napomknęła. Przypisy to integralna, choć niewielka część książki. Taka pieczołowitość to prawdziwy biały kruk na rynku wydawniczym – a szkoda.

Komu mogę polecić Corvus? Wszystkim, bo uważam, że trzeba poznawać to, co mamy po sąsiedzku – a sroki, kawki, gawrony czy wrony mamy z pewnością. Poza tym to kawał interesującej, świetnie napisanej literatury, wyjątkowo na czasie wiosną, kiedy ptaki zaczynają wić gniazda. A więc: miłej lektury!

Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Corvus. Życie wśród ptaków
Autor: Esther Woolfson
Tytuł oryginalny: Corvus. A Life With Birds
Tłumacz: Joanna Wajs i Adam Pluszka
Wydawnictwo:W.A.B.
Rok: 2012
Stron:352

czwartek, 24 maja 2012

"Jak to widzę?" czyli Moreni ma propozycję. Pomożecie?

Zainspirowana pomysłowością kreatywnego bloga Futbolowej, postanowiłam również u siebie zorganizować jakąś długoterminową blogową zabawę. Nie bardzo jednak wiedziałam, jak miałoby to wyglądać. Aż tu nagle kilka dni temu doznałam olśnienia - i tak narodziła się idea eventu "Jak to widzę?".

O co chodzi? Cóż, założenie jest takie, że Moreni pokazuje na swoim blogu, jak widzi różnych bohaterów książek. Ale wybieram ich nie ja, tylko Wy. Konkretnie przez miesiąc możecie zamieszczać swoje propozycje, zaś pod koniec tego okresu (w założenie - ostatniego dnia miesiąca), opublikuję listę 4 wybranych (plus jeden rezerwowy), których własnoręcznie zrobione wizerunki będę później raz w tygodniu zamieszczać. Pierwsze obrazki chciałabym dodać na początku lipca (niestety, praca magisterska sama się nie obroni, więc wcześniej się nie da), dlatego pod tą notką możecie już zgłaszać kandydatów. Proszę jednak wcześniej zapoznać się z regulaminem, który niżej. A na osłodę faktu, że istnieje jakiś regulamin (i że tak długo trzeba czekać na pierwsze wyniki) tymczasowe logo akcji:

Widać, że logo tymczasowe - coś, co jest zrobione z prześcieradła i dwóch patyków, nie może być stałe.;) Obrazek można powiększyć, ale nie warto.
Mniejsza wersja.

Zasady:
  1. Jedna osoba zgłasza jednego kandydata w miesiącu. W razie, gdyby nie został wybrany, można powtarzać kandydaturę w kolejnych miesiącach.
  2. Zgłaszamy tylko postacie z książek, które czytałam, czyli zrecenzowanych na blogu, bądź widniejących na mojej półce na LC.
  3. Zgłaszać można ludzi, nieludzi, zwierzęta, rośliny, przedmioty - dosłownie wszystko (chociaż ostrzegam, że materia nieożywiona ma mniejsze szanse na wybór).
  4. Można sugerować styl wykonania prac (jeden z trzech: manga, realistyczny, komiksowo-kreskówkowy).
  5. Paranormal romance nie obsługujemy (chyba, że ktoś mnie przekona - nie dotyczy to powieści Stephanie Meyer). Szkolnych lektur z gatunków innych, niż fantastyka też nie.
  6. Uwaga dodatkowa: zastrzegam, że nie każda prac, którą zamieszczę w ramach eventu, będzie szczegółowo dopracowanym rysunkiem - mogą się zdarzyć szkice. Ale postaram się, żeby było ich możliwie mało.
Pod tą notką możecie zgłaszać swoich kandydatów (jeśli ktoś już zgłosił waszego faworyta, napiszcie głos poparcia, z pewnością będzie wzięty pod uwagę). Czekam też na wszelkiego rodzaju pytania.:) Miło również by było, gdybyście zechcieli nieco rozpropagować akcję (np. wspominając o niej w jakimś własnym miejscu w sieci).

Istnienia tej akcji zależy od Was. Będzie ona trwać, dopóki będą napływać propozycje. Liczę na Was.:)

wtorek, 22 maja 2012

Pól Schmitta poproszę. - "Kiki van Beethoven" Eric-Emmanuel Schmitt

Lubię Erica-Emmanuela Schmitta. Pewnie dlatego, że jestem urodzoną pesymistką, a on chociaż chwilowo potrafi wzbudzić we mnie optymizm. Jak sam pisze, nie rozumie, dlaczego współcześnie za godne uwagi i wyniosłe uważa się jedynie negatywne uczucia. Sam woli zajmować się tymi pozytywnymi. Nie oznacza to bynajmniej, że jego utwory poruszają wyłącznie tematy błahe. Można powiedzieć, że mówią o tych najprostszych i jednocześnie najgłębszych.

„Kiki van Beethoven” to niewielka książeczka, na którą składają się dwa utwory. Pierwszym z nich jest opowiadanie o tym właśnie tytule, drugi to esej Schmitta „Kiedy pomyślę, że Beethoven umarł, a tylu kretynów żyje…”.

Opowiadanie nie odbiega jakością od najbardziej udanych tekstów tego autora. Oto pewna starsza pani, tytułowa Kiki, kupuje w sklepie ze starociami maskę Beethovena i zaczyna się zastanawiać, dlaczego maska w pewien sposób nie ożyła, jak zwykła to czynić, gdy staruszka była jeszcze młodym dziewczęciem. Sprawę tę postanowiła rozwiązać razem z trzema przyjaciółkami. Dzięki muzyce tego kompozytora każda z nich powoli na nowo odkrywa to, co głęboko pogrzebała z upływem lat. Esej zaś przedstawia krótki rys historyczny dziejów powyższego opowiadania oraz opis tego, czego autor się od Beethovena nauczył.

Do opowiadania nie mam zastrzeżeń. Zawiera wszystko, co u Schmitta lubię: emocje, magię rzeczy zwyczajnych, odkrycie czegoś, co – z pozoru nieistotne – ma wielkie znaczenie. Opowieść toczy się gładko i mimo niewielkich rozmiarów pozwala czytelnikowi wsiąknąć. Moim problemem jest esej.

Lubię dowiadywać się, jak powstaje dany utwór, dlatego z ufnością zagłębiłam się w „Kiedy pomyślę, że Beethoven umarł, a tylu kretynów żyje…”. Zazwyczaj też jestem ciekawa przemyśleń autora, z Schmitt sporo tutaj pisze o własnym pojęciu humanizmu i o tym, jak wiele składowych tego pojęcia wyniósł z muzyki i życiorysu Beethovena. Gorzej, kiedy autor łopatologicznie wykłada, jak na niego działają poszczególne utwory kompozytora, co należy z nich wynosić i jak sam ja odbiera. Czułam się troszkę jak na lekcji polskiego, kiedy to drobiazgowo, słowo po słowie omawia się dany utwór, mordując nie tylko wolność interpretacji, ale i urodę dzieła. Ale pal licho muzykę, przecież nikt pisarzowi nie zabroni dzielić się własnymi interpretacjami z czytelnikiem. Niestety, cały ten wywód narzuca (podejrzewam, że mimowolnie, bo autor raczej nie miał takiego zamiaru) jedynie słuszną interpretację poprzedzającego opowiadania. To chyba najgorsze, co może zrobić autor swojemu dziełu: całkowicie zepsuć radość z przeczytania.

„Kiki van Beethoven” to książka, którą polecam w połowie. W tej połowie, która jest opowiadaniem. Resztę czytajcie na własną odpowiedzialność.

Tytuł: Kiki van Beethoven
Autor: Eric-Emmanuel Schmitt
Tłumacz:
Agata Sylwestrzak-Wszelaki
Tytuł oryginalny: Quand je pense que Beethoven est mort alors que tant de cretins vivent suivi de Kiki van Beethoven
Wydawnictwo: Znak literanova
Rok: 2011
Stron: 152

niedziela, 20 maja 2012

Wcale nie epicko... - "Epic" Conor Kostick

Motyw gry jest tematem dla fantastyki bardzo wdzięcznym, choć niedocenianym. Toteż z Epiciem Conora Kosticka wiązałam spore nadzieje — pomysł na fabułę wydawał mi się nad wyraz interesujący, nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że występuje w powieści młodzieżowej. Czy autorowi udało się w pełni wykorzystać jego potencjał?

Epic to gra osadzona w pseudośredniowiecznych realiach fantasy. Ale nie zwykła gra. W zasadzie to cały system prawno-finansowy na planecie Nowa Ziemia. Wszystko, co osiągniesz w świecie wirtualnym, przekłada się na rzeczywistość. Gra służy również do rozwiązywania wszystkich konfliktów, gdyż jakiekolwiek użycie przemocy na Nowej Ziemi jest surowo karane. Do ordynarnego tłuczenia się w imię własnych interesów służą specjalne areny. Na arenę można wyzwać nawet przedstawicieli władz, ale szanse na zwycięstwo są raczej marne — w końcu do Komitetu Centralnego Biura Alokacji przyjmuje się tylko najlepszych graczy, którym nie szczędzi się dotacji. 

Rodzina Erika właśnie przechodzi kryzys. Przez awarię ogniwa słonecznego nie są w stanie wyrobić normy pracy na farmie, a pojedynek o przydział nowego ogniwa właśnie zakończył się klęską. Grozi im przeniesienie do kopalń albo na solniska. W Eriku rośnie bunt na tak jawną niesprawiedliwość (w końcu uszkodzenie ogniwa nie było ich winą), wobec czego w głowie kiełkuje mu jedno marzenie — wyzwać drużynę Biura Alokacji i zwyciężyć. Jednak zadanie to nie jest łatwe, a po drodze czyha wiele niespodziewanych problemów.

Najmocniejszą stroną Epica jest niewątpliwie pomysł na powieść. Samo ukazanie podwójnego (gra-real) świata daje ogromne pole do popisu. Niemniej widać, że za realizację zabrał się debiutant, który bardzo się starał, ale zabrakło mu sił, żeby wszystko było dobrze.

Fabuła książki mogłaby być jej największym plusem, niestety roi się w niej od niedoróbek. Początkowo przypomina z rzadka nanizane na rzemyk koraliki, którym bliżej do króciutkich opowiadań, niż do powieści. Wraz z kolejnymi stronami następuje poprawa (najwyraźniej autor uczył się na własnych błędach — to dla debiutanta ważna i dobrze rokująca na przyszłość umiejętność) i gdzieś w połowie książki uzyskujemy porządny splot z wyraźnym przyspieszeniem akcji. Szkoda, że aby tego doczekać, trzeba przebrnąć przez nudnawy początek.

Epic to powieść młodzieżowa i w takich też latach są jej główni bohaterowie. Z tym, że ich wiek może być nieco mylący, kiedy ktoś zechce ocenić przewidywanych odbiorców. Podczas gdy książkowi gracze mają 14-17 lat, ich poczynania najbardziej przypadną do gustu czytelnikom najwyżej dwunastoletnim. Język też jest kierowany raczej do młodszej grupy — prosty, przejrzysty, ale nie wulgarny. Przemocy mamy tylko tyle, ile jest absolutnie niezbędne, żeby opisać wielką bitwę tudzież potyczkę na arenie, zaś o wątku romantycznym wspomniano półgębkiem. Jednak odczułam pewien zgrzyt. Od powieści dla młodzieży wymaga się, aby bohaterowie dojrzewali wraz z akcją, stopniowo dorastali do problemów, z którymi przychodzi im się mierzyć. Tutaj nikt się nie rozwija, tylko emocje niemrawo się zmieniają.

Gdy już weszłam w temat bohaterów, tak szybko nie dam mu spokoju. Największym problemem większości z nich (bohaterów znaczy) jest fakt, że są przejrzyści niczym szklanka wody. Od razu wiadomo, kto jest dobry, kto zły i kto jakimi motywacjami się kieruje. Poza jedną jedyną postacią, nikt nie ma w sobie ani odrobiny tajemniczości. Dla młodszej młodzieży i starszych dzieci to raczej plus, bo nie wprowadza zbędnego chaosu, dla starszych czytelników czyni powieść niesłychanie przewidywalną. Całe szczęście, że chociaż fabuła jest trudna do odgadnięcia.

Ciekawe, o czym będą kolejne części trylogii, bo zakończenie Epica jest zamknięte. Jedyny motyw, który mógłby być łączący, autor okrył ścisłą tajemnicą. Rozważania te muszą jednak poczekać, w przeciwieństwie do podsumowania recenzji. Pomysł na powieść był świetny, niestety wykonanie już mocno szwankuje. Kostick na swoje usprawiedliwienie ma jedynie to, że jest debiutantem i potrafi się rozwijać – miejmy nadzieję, że wykorzysta tę umiejętność. Na razie mamy jednak nie więcej niż przyjemnego „przeciętniacka”, którego możemy ze spokojnym sumieniem sprezentować młodszemu rodzeństwu. Na pewno mu się spodoba. 

Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Epic
Autor: Conor Kostick
Tytuł oryginalny: Epic
Tłumacz: Dariusz Kopociński
Cykl: Kroniki Awatarów
Wydawnictwo: Telbit
Rok: 2011
Stron: 360

wtorek, 15 maja 2012

Subiektywne prasowanie #5 - "Nowa Fantastyka" 05/2012

Wrażenia z majowej Nowej Fantastyki spisałam sporo później, niż zazwyczaj. Po części winny temu jest fakt, że jestem niesamowicie zalatana, ale w gruncie rzeczy chodziło o tematykę numeru (chociaż motywu przewodniego w sensie ścisłym tutaj nie mamy). Jak wcześniej niemal każdy wydawał mi się skrojony na moją miarę, tak teraz nie jestem targetem. Ale nie narzekam – w końcu miłośnikom filmu i komiksu też się coś od życia należy, a i ja znalazłam kilka rzeczy dla siebie.

Tematy komiksowo-filmowe zaczynają się od felietonu Jakuba Ćwieka. Tym razem autor, przy okazji premiery komiksu „Biały Orzeł” zastanawia się, czy Polakom rzeczywiście potrzebny superbohater w stylu amerykańskim. Następnie mamy temat 2 w 1, bo artykuł „Kto jest kim pośród Mścicieli?” nawiązuje do premierowych „Avengers”, a jednocześnie do komiksów Marvela, z których się wywodzą. W sumie gratka dla kogoś, kto komiksów nie czytuje, a chciałby obejrzeć film. A jeśli po seansie dopadłaby go ochota na papierowy pierwowzór, to w ramce znajdzie listę obowiązkowych pozycji. W klimatach filmowych mamy jeszcze wywiad z Nikolajem Coster-Waldauem (Jaime’m Lannisterem z serialu „Gra o tron”) oraz obszerny artykuł o Timie Burtonie.

Z pozycji bliższych moim zainteresowaniom, mamy wielce ciekawy artykuł z „Lamusa”, w którym Agnieszka Haska i Jerzy Starachowicz opowiadają o leciwych, ponad stuletnich dziś wizjach 2000 roku. Poza tym coś, na co czekałam, mianowicie wywiad z Celią S. Friedman, autorką m.in. „Uczty dusz” i „Trylogii Zimnego Ognia”. Muszę przyznać, że pozostał po nim pewien niedosyt. Na szczęście zawsze można pocieszyć się felietonami. Tym razem teksty Rafała Kosika i Petera Wattsa świetnie się uzupełniają, a w pewnym sensie tworzą niezamierzoną polemikę. Ten pierwszy ubolewa, że współczesna nauka stała się zbyt skomplikowana, żeby na wiarygodnym i szczegółowo opisanym wynalazku oprzeć fabułę powieści, a ponieważ powyższe jest esencją hard SF, gatunek ten powoli umiera. Ten drugi dowodzi, że szczegółowe dokumentowanie i opisywanie na kartach powieści każdej, wybaczcie mój klathiański, (pseudo)naukowej pierdoły służy li i jedynie kryciu tyłka, przeważnie naukowców-autorów. Bo długaśnych wywodów na temat sposobu działania tego czy innego białka i tak niewielu czyta, a jeszcze mniej rozumie, więc po co komplikować dla kilku nerdów, którzy mogliby zechcieć wytknąć nieścisłości? Moim skromnym zdaniem w dobie Internetu nie ma to sensu, bo o takie detale każdy zainteresowany może wypytać autora w mailu, a niezainteresowana większość i tak nie zauważy braku. W końcu powieść to przede wszystkim historia do opowiedzenia, szczegółowym rozważaniom nt. nowych teorii czy odkryć winny służyć publikacje naukowe i popularnonaukowe. Na koniec jeszcze Michal Sullivan dorzuca kilka porad odnośnie tempa powieści, a Tomsz Orbitowski dzieli się wrażeniami z „Triangle” (który to felieton kompletnie mnie nie zaciekawił, bo tematyka grozy w filmie nigdy mnie nie interesowała).

Przejdźmy o sekcji z opowiadaniami, która w tym numerze jest dość uboga w tytuły. Pierwsze z dwóch polskich opowiadań, „Po drugiej stronie oka” Jacka Wróbla, zapowiada się nawet ciekawie. Warsztat mamy całkiem niezły, nastrój niezgorzej budowany, tematyka dość oryginalna (przemoc w rodzinie, ale to mąż jest ofiarą) i tylko jeden problem – organicznie nie znoszę horrorów. Ale jak ktoś lubi, to smacznego.

„Sąd Ostateczny: Ucieczka” Krzysztofa Kochańskiego to oryginalna apokaliptyczna fantastyka. Autor miał całkiem ciekawy pomysł, sprawnie żongluje motywami biblijnymi (chociaż bardziej w ich konwencjach popkulturowych: trochę prześmiewczo, trochę ironicznie) i potrafi zająć czytelnika, w opowiadaniu brakuje jednak wyrazistych akcentów (porywające emocje, przykuwający jak magnes uwagę bohater, mocne łupnięcie fabularne). Tekst nie ma pazura, w związku z czym w dwa dni po przeczytaniu pamięta się tylko, że to jakaś Apokalipsa z aniołami była.

Najlepiej w zestawieniu wypada opowiadanie zagraniczne, „Kwiaty Minli” Alastaira Reynoldsa. Mamy tu wiele różnych ciekawych rzeczy, podanych w konwencji space opery: możemy zobaczyć, jak nadmiar władzy prowadzi do potworności, jak zaślepienie nim powoduje, że odkładamy cele priorytetowe dla realizacji własnych, małych założeń, wreszcie jest coś na wzór samospełniającej się przepowiedni. Opowiadanie bardzo przyjemne, choć przygnębiające w wymowie.

Cóż, pozostaje mi tylko czekać na następny numer.

niedziela, 13 maja 2012

Moby Dick in the sky. And he can fly! - "Lewiatan" Scott Westerfeld

Co lubicie w książkach przygodowych? Ja ostatnio lubię, kiedy są w konwencji fantastycznej. A jeśli już macie książkę przygodową w konwencji fantastycznej, to czego od niej oczekujecie (poza takimi oczywistościami, jak logiczna fabuła i bohaterowie nieco żywsi niż papierowe figurki)? Ja osobiście oczekuję ciekawego świata o konstrukcji na tyle spójnej, żeby mi się kołek od zawieszania niewiary nie złamał. Nic nie poradzę na to, że mam słabość do ładnych dekoracji. Jeśli o nie chodzi, to dawno nie widziałam tak barwnych i bogatych, jak w „Lewiatanie”. A to nie jest jego jedyna zaleta.

28 czerwca 1914 roku. W nocy do pokoju Aleksandra wpadają dwaj jego nauczyciele i każą mu się natychmiast ubierać. Okazuje się, że rodzice chłopca zostali zamordowani podczas wizyty w Sarajewie, zaś on sam może rychło podzielić ich los. Za stajniami na uciekinierów czeka już bojowa machina krocząca, która ma ich zabrać w bezpieczne miejsce. Ucieczka będzie długa i trudna – pościg rusza już po kilku godzinach, zaś wrogowie nie przebierają w środkach…

Tymczasem w Anglii Deryn przygotowuje się do spełnienia swojego marzenia o karierze w siłach powietrznych. Jest tylko jeden mały problem: Deryn to dziewczyna, a na służbę przyjmuje się tylko mężczyzn. Trzeba więc wojskowych oszukać, a ma w tym pomóc doświadczenie zdobyte podczas balonowych lotów z ojcem, brat już pełniący służbę, który zadbał o odpowiednie rekomendacje i kilka krawieckich poprawek w umundurowaniu. W końcu możliwość latania na olbrzymim podniebnym wielorybie jest warta tej odrobiny ryzyka, prawda?

Szybi szkic Tazzy, pewnego wilka workowatego:)
Oczywiście losy dwójki bohaterów w pewnym momencie się splatają, ale ja nie o tym, tylko o zaletach powieści. A więc główną i niezaprzeczalną jest wartka, porywająca fabuła. Ciągle mamy do czynienia z pościgami, potyczkami zarówno w powietrzu, jak i na ziemi oraz niezwykłymi przygodami, że o takich drobiazgach, jak katastrofy nie wspomnę. Nie ma chwili spokoju. To dobrze, wszak „Lewiatan” jest powieścią młodzieżową, a młodzieży nie w głowie poznawanie dylematów egzystencjalnych bohaterów. Niemniej, autor wykazał się nie lada sprytem i umiejętnościami, bo całkiem sporo udało mu się w tę fabułę wpleść. Mamy więc trochę rozważań politycznych z epoki (która, mimo iż alternatywna, generalnie wszystkie główne założenia ma wspólne z prawdziwą), trochę treści historycznych, w tym anegdot i ciekawostek (te, które zaistniały jedynie na kartach powieści, zostały skrupulatnie wyliczone w posłowiu), rozważania o sytuacji jednostki wciągniętej w tryby światowej polityki oraz standardową w książkach dla młodzieży dawkę krzepiącej wiedzy o sile przyjaźni, który to wątek dopiero się rozwija.

Kilka słów o bohaterach. Jak już wspominałam, mamy do czynienia z literaturą młodzieżową, więc nie ma się co spodziewać rozbudowanej psychologizacji postaci. Niemniej, autorowi kilkoma nieraz zdaniami udaje się nakreślić barwny obraz, wypunktować subtelnie główne cechy charakteru, zaś drobniejsze rysy jedynie zasugerować. I tak Alek i Deryn są odważni i zuchwali nastoletnią, niedojrzałą zuchwałością, zaś pani Barlow pozostaje tajemniczą kobietą, której prawdziwej władzy i możliwości możemy się jedynie domyślać (nawiasem, to moja ulubiona postać). Spektrum osobowości jest tak szerokie, że każdy znajdzie sobie ulubieńca.

Fragment ilustracji Keitha Tompsona.
Na początku wspomniałam o dekoracjach. W „Lewiatanie” składają się na nie z jednej strony darwinistyczne stworzenia o niesamowitych kształtach i rozmiarach, które w Anglii, Francji i Rosji są hodowane w miarę potrzeb i zastąpiły praktycznie wszystkie maszyny, z drugiej zaś wielkie mechanizmy chrzęstów (czyli Niemców, Austriaków i Turków) – olbrzymie machiny kroczące, sterowce czy proste aeroplany. I tak sobie myślę, że te ozdobniki nie miałyby nawet połowy swojej siły oddziaływania, gdyby nie fenomenalne ilustracje Keitha Tompsona. Są niewiarygodnie szczegółowe i liczne, co sprawia, że książkę czyta się trochę jak komiks, a trochę ogląda jak film. W każdym razie, nawet jeśli ktoś nie lubi lub mu się nie spodoba, to warto ją mieć choćby po to, żeby pogapić się na obrazki.

„Lewiatan” to powieść nawiązująca do najlepszych tradycji książek przygodowych. I mimo że fabuła nie powala oryginalnością - na litość, nie od tego są takie dziełka. Są od tego, żeby z wypiekami na twarzy spędzić z nimi kilka wieczorów. I to zadanie „Lewiatan” wypełnia znakomicie.

Tytuł: Lewiatan
Autor: Scott Westerfeld
Tytuł oryginalny: Leviathan
Tłumacz: Jarosław Rybski
Cykl: Lewiatan
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2011
Stron: 410

PS. Mam kilka szkiców do "Lewiatana", a z kolejnymi częściami trylogii pewnie jeszcze dojdą nowe. Gdyby znaleźli się jacyś chętni do oglądania, to po zrecenzowaniu całej trylogii mogę wstawić specjalną notkę ze szkicami. Co wy na to? 
PS.2 Tutaj jest przecudnej urody trailer do angielskiego wydania "Lewiatana". Klikajcie, bo warto obejrzeć.:)

piątek, 11 maja 2012

OTAGowana:)

Magda z Książki w mieście zaprosiła mnie do łańcuszka. A że już jakiś czas żadnego nie było, to jest mi miło i chętni skorzystam z zaproszenia.:) Zabawa polega na tym, aby odpowiedzieć na pytania osoby zapraszającej, potem wymyślić 11 własnych i zaprosić do odpowiedzi kolejne osoby. No więc zaczynamy.:)

1. Książka, którą koniecznie musisz przeczytać.
O rany, mnóstwo tego, a poza tym ciągle dochodzą nowe... Ale na chwilę obecną to będzie chyba siódmy tom cyklu "Temeraire" - "Crucible of Gold" - znaczy, jak już go na polski przełożą.

2. Książka, której nie tkniesz nawet gdyby Cię z nią zostawić na bezludnej wyspie.
Którakolwiek z cyklu "Dragonlance". Nie potrafię określić, co mnie AŻ TAK od nich odrzuca, ale po przeczytaniu trzech wycofuję się chyłkiem, kiedy tylko zobaczę logo serii...

3. Ulubiony autor i dlaczego?
Dużo ich: Tolkien za to, że jest, Sapkowski za wykreowanie mojego oblicza polskiej fantastyki, Novik za podejście do smoków, Le Guin za podejście do kobiet i niepowtarzalny styl... Mogłabym tak jeszcze długo.

4. Znienawidzony autor i dlaczego?
Znienawidzonych nie mam, ale mam sporo znielubianych i takich, którzy budzą niesmak. Chociażby Piekara za marnowanie energii na cykl o Inkwizytorze, do którego już dawno stracił i serce, i pomysły. Co dziwne, to chyba autor, u którego to marnotrawstwo najbardziej mnie boli, bo po "Ani słowa prawdy" wiem, że ten pan potrafi pisać niemal na każdy temat i w dowolnej konwencji, a tkwi przy Mordimerze chyba tylko z chęci zysku...


5. Ulubiony gatunek literacki?
Cóż za pytanie, fantastyka oczywiście.;)

6. Paranormal romance to fantastyka - prawda czy fałsz?
Niestety, prawda.  Te, w których panranormalny kochanek występuje jako samodzielny byt osobny można by jeszcze podciągnąć pod realizm magiczny, ale często za owym kochankiem stoi cała fantastyczna mitologia, a tego nie da się ignorować.

7. Czy piszesz "do szuflady"?
Nie, tylko rysuję.;)

8. Czy spotkałaś/eś osobiście jakiegoś autora? Kogo i w jakich oklicznościach?
Niestety, nie.:(

9. Którego z autorów (żyjących) chciałabyś/chciałbyś spotkać?
Z pewnością Wegnera, a do tego jeszcze Rothfussa, Lyncha i może (ostatnie odkrycie) Westerfelda. No i oczywiście Naomi Novik.:)

10. A nieżyjących?
Chyba Dorotę Terakowską. Albo Astrid Lindgren.;)

11. Ulubiony cytat?

Do zabawy chciałabym zaprosić:

Moje pytania:
1. Jakie motywy w książkach najbardziej Cię irytują i dlaczego?
2. Gdybyś mogła wybrać jedną książkę i coś w niej zmienić, to jaka byłaby to książka i co by się zmieniło?
3. Jakie okładki najbardziej lubisz?
4. Wolisz książki z ilustracjami czy bez i dlaczego?
5. Czy spotkałaś kiedyś w książce postać a la Mary Sue? Jeśli tak, to w jakiej i kto to był?
6. Lubisz szczęśliwe zakończenia?
7. Lubisz książki o zwierzętach i przyrodnicze popularnonaukowe?
8. Czy została Ci trauma po którejś z lektur szkolnych?
9. Jaka książka nigdy nie powinna stać się lekturą szkolną, gdyż zabiłoby to jej urok?
10. Ulubiony nie będący człowiekiem bohater książki?
11. CO jest najlepsze w blogowaniu?

wtorek, 8 maja 2012

Stosik majowy

Stosik nieduży, ale za to jakże smakowity.;)


Od góry:
"Uczta dusz" C. S. Friedman  - od Prószyńskiego. Zawsze chciałam zapoznać się z twórczością tej autorki, ale przekłady jej poprzednich książek mają nienajlepszą opinię. Ten chyba nie będzie taki zły.:)
"Tern" i "Aliedora" Nik Pierumow - zakup z okazji dnia książki. Dzięki promocji Solarisu zapłaciłam za nie tylko połowę ceny.^^ Teraz tylko czekać, aż w podobnej promocji będzie "Imię bestii".;)
"Goliat" Scott Westerfeld - od Unreal Fantasy. Ostatni tom świetnej serii "Lewiatan". Właśnie skończyłam się ślinić do "Lewiatana" (znaczy, pierwszego tomu), którego propagandowo-pochwalna recenzja wkrótce.:)
"Zaklęcie dla Cameleon" Piers Anthony - od Insimilionu. Klasyka powraca do łask i to w szacie graficznej, która z miejsca podbiła moje serce.:)

niedziela, 6 maja 2012

Spóźnione podsumowanie ankiety kwietniowej

No cóż, majówka była długa i bardzo relaksująca, a tymczasem nieświeża ankieta mi podśmiarduje na blogu.^^' No cóż, czas najwyższy, aby tradycji stało się zadość, więc nie zwlekając przedstawiam wyniki. W ankiecie wzięło udział 19 osób.

1. "Pieśń czasu. Podróże" Ian R. MacLeod - 47% (9 głosów)
2. "Księga cmentarna" Neil Gaiman - 31% (6 głosów)
3. "Świat Rocannona" Ursula K. Le Guin - 10 % (2 głosy)

Poza podium, na czwartym miejscu jednocześnie "Królestwo czarnego łabędzia" Lee Carol i "Ciepłe ciała" Isaac Marion.

Wyniki ankiety chyba w tym miesiącu nikogo nie zaskoczyły, zważywszy na znakomitości, jakie się w niej pojawiły.;) Korzystając z okazji, chciałabym podzielić się z Wami co ciekawszymi kFiatkami z ostatniego miesiąca:

naga sadow - nie wiem, kim ona jest, ale rozbieranej sesji jej nie robiłam.
blogspot opowiadanie erotyczne o wampirach - łomatko, nie dość że erotyczne, to jeszcze o wampirach... a fe!
kartka z pamietnika pracownika wieży babel - a to swoją drogą może być niezły pomysł na humorystyczne opowiadanie. Serio, serio.
portret rysowany jacoba ze zmierzchu - coś takiego na tym blogu się nie pojawi. NIGDY!
serial erotyczny - to chyba nie tu, bo ja seriali nie mam żadnych.
oczy my lity pony - ale tak... same? Brrr, obrzydliwe to.
moja biblia jest już trochę zniszczona - no, to raczej nie ma się czym chwalić. Moja jest w świetnym stanie.
siostry z widocznym i wielkim biustem - to chyba jakiś wyższy poziom fetyszyzmu... swoją drogą, chyba się nie da zrobić tak, żeby wielki biust był całkowicie niewidoczny.
duży wisiorek podwójny templariuszy - ale właściwie jak ta podwójność ma wyglądać? Nie lepiej kupić dwa wisiorki?
magiczne wilki samce haru - nie wiem, o co chodzi, ale kojarzy mi się z "Wolf Rain"
animacje miłosne - miłosne w sensie o miłości? To chyba tak ze 3/4 tytułów będzie...