O „Domie Wschodzącego Słońca” dowiedziałam się jeszcze w czasach, gdy nie byłam usieciowiona. Z lokalnej gazety, która do tej pory drukuje w każdy piątek krótkie recenzje książek. Właśnie taki prasowy wycinek sprawił, że tytuł, a raczej okładka (do nich mam zdecydowanie lepszą pamięć niż do nazwisk) został zapamiętany. I kiedy pewnego dnia na dworcowym kramiku zobaczyłam egzemplarz za jedyne 7,50zł, nie mogłam go sobie odmówić. Choć trzeba przyznać, że na łaskę przeczytania musiał trochę poczekać. Czy było warto?
Eunice Wright to nastolatka zbuntowana w starym stylu. Wiecie – glany, bojówki, skórzana kurtka i olewanie szkoły. Ale dziewczę jest bystre i potrzebuje czasem rozrywki bardziej ambitnej od spożywania mózgotrzepa w towarzystwie kumpli, toteż zabawia się w internetowej grze „Silver Tower”. Nie wie, że łamigłówki, które się tam spotyka, mają za zadanie odsiać potencjalnych magów. A w jej rodzinnym Farewell jest ich już całkiem sporo, różnego wieku, pochodzenia i zainteresowań. Kiedyś było więcej, ale wiecie, wojny wymagają ofiar.
„Dom Wschodzącego Słońca” to idealna powieść dla nastolatków – znajdziemy w niej wszystkie motywy tak często występujące w opowiadankach i fanficzkach gęsto zaludniających te obszary sieci, do których boję się zapuszczać sama. Należałoby zadać pytanie, czy autorka świadomie zebrała te wątki, ażeby trafić do upatrzonego targetu, czy też nieświadomie przelała na papier to, co jej od nastolęctwa w duszy grało, a czekało na uwolnienie aż poprawi się warsztat. Jeśli to pierwsze, to brawo, jeśli drugie, to niestety wątpię, czy dałoby się temat rozciągnąć w powieść (a szkoda, bo mogłaby być fajna) – akcji raczej nie wystarczy na więcej, niż cztery opowiadanka, które autorka zaserwowała w tym tomie, a i warsztat mógłby okazać się zbyt ubogi.
A cóż to za motywy? Zacznijmy od bohaterów, bo oni są najjaskrawszym przykładem. Po pierwsze nastoletnia, zbuntowana Eunice. Samej Eunice nie mam zamiaru się czepiać, bo pani Janusz napisała nam całkiem zgrabna dziewuszkę, która gracko wyprzedziła epokę young adult i nawet teraz mogłaby konkurować z hordami nastoletnich bohaterów. Gorzej z sytuacją domową dziewczyny, ale do tego wrócę, gdy będę pisać o niedociągnięciach i dziurach fabularnych. Co mamy jeszcze? Ano młodziutkiego, przystojnego w nieco androgyniczny sposób wokalistę zespołu rokowego, oczywiście odnoszącego sukcesy. Dalej jest jeszcze kaleki nerd-geiusz informatyczny (skojarzenia z Hawkingiem są bardzo natrętne), tajemniczy wiktoriański Półjapończyk – wirtuoz katany, wiecznie nieobecny legendarny mentor i, tu trochę mniej kanonicznie (choć też zależy, do jakiego kanonu się odnieść), zakonnica-uzdrowicielka. Aha, no i jeszcze pani sztywna prezes prawie-jak-Minerwa-McGonagall. A wszyscy z mrocznym sekretem w życiorysie (na ujawnianiu tychże sekretów oparto fabuły kolejnych opowiadań). Sztampowe? Ano bardzo sztampowe. Ale wykonane całkiem przyjemnie. Młodszy czytelnik znajdzie tam coś dla siebie, a starszy z niejakim wzrószeniam odbędzie nostalgiczną wycieczkę do czasów, kiedy sam wymyślał podobne fabułki z podobnymi bohaterami. Dodatkowo ta cała magiczna menażeria jest całkiem sympatyczna i przy odrobienie dobrej woli i braku nadmiernego czepialstwa, nie trudno ich polubić.
A co z kreacją świata przedstawionego? Cóż, tu już troszkę gorzej i będę się czepiać. Zacznę od miejsca akcji. Nie bardo rozumiem, dlaczego pani Janosz zdecydowała się na osadzenie swojej powieści w USA. Ani w fabule nie nawiązuje do historii/geografii/etnografii/architektury tego państwa, ani tamtejsze prawo nie jest fabule przyjaźniejsze (np. w tym sensie, że szesnastolatki mają już prawo jazdy i nie trzeba kombinować, jak je bez pomocy osób trzecich przetransportować z punktu A do punktu B), ani nawet mitologia nie jest amerykańska. Farewell mogłoby się znajdować w dowolnym kraju, a zważywszy na ilość importowanych fantastycznych stworów, znacznie bardziej pasowałaby Europa (albo chociaż kilka słów wyjaśnienia, skąd w USA istoty wywodzące się z mitów np. egipskich). Co do rozmiaru samego miasteczka, autorka nie bardzo mogła się zdecydować. W pierwszym opowiadaniu sprawia ono wrażenie małej mieściny, w której życie toczy się wokół lokalnego liceum, biblioteki i sklepów w centrum (za to daleko od strasznej dzielnicy zamieszkiwanej przez element), by potem nagle rozrosnąć się do sporego miasta, z własną uczelnią wyższą, ogromnym parkiem, byłymi dzielnicami fabrycznymi, wieżowcami i co tam jeszcze czytelnik sobie zamarzy (albo raczej – co będzie autorce potrzebne). Wypadałoby jednak zdecydować na początku, gdzie tak właściwie chce się umieścić akcję powieści i poinformować, zwłaszcza, że samo miasto jest opisane bardzo wybiórczo i sprawia wrażenie prostego, czarno-białego plany, który nabiera kolorów tylko na czas przejścia bohaterów. (Na koniec pozwolę sobie na całkowicie subiektywną dygresję – moim zdaniem tworzenie nieistniejących miejscowości ma sens tylko wtedy, kiedy potrzebujemy małego miasteczka/wsi. Dużo łatwiej zawiesić niewiarę, kiedy podsuwa nam się kilku – kilkunastotysięczne miasto, niż gdy każe się uwierzyć w istnienie kilkusettysięcznej metropolii. W tym drugim przypadku już lepiej przenieść się do jakiegoś Waszyngtonu czy Chicago i najwyżej dodać parę ulic.)
Kilka rzeczy zaproponowanych przez autorkę zdecydowanie gryzie się z amerykańską rzeczywistością. Po pierwsze, dowiadujemy się, że Eunice uczy się w… gimnazjum. Żeby było ciekawiej, jej szkoła nazywana jest raz gimnazjum, raz liceum. Pozostaje mi mieć nadzieję, że była to propozycja redakcji, mająca na celu przybliżenie realiów polskiemu czytelnikowi (tylko znowu nasuwa się pytanie, po co osadzać akcję w innym kraju, skoro usuwa się tamtejszy koloryt lokalny?), a nie ignorancja autorki. Podobnie zresztą zgrzyta mi fakt, że wagarującą nastolatką wychowywana przez samotną, bezrobotną matkę nie interesuje się opieka społeczna, a o tym, z czego właściwie w takim razie Eunice (które nie dorabia bynajmniej jako kelnerka czy kasjerka w lokalnym barze, ale czas wolny spędza na imprezowaniu ze znajomymi) i jej rodzicielka się utrzymują, dowiadujemy się dopiero w czwartym opowiadaniu. W ogóle wątek miejsca dziewczyny w systemie społecznym i jej relacje rodzinne zostały całkowicie skopane i mogłabym jeszcze długo narzekać, ale nie chcę spoilować. Przy tym gigantycznym babolu to, na co sobie ponarzekam za chwilę to pikuś, ale osobiście mocno mnie irytujący. Otóż w ostatnim opowiadaniu rolę głównego antagonisty otrzymał Smok z Ogrodu Hesperyd. I cały czas konsekwentnie nazywany jest Smokiem z Ogrodu Hesperyd, ani razu inaczej. Autorka najwyraźniej zapomniała, że ten potworek ma imię, całkiem ładne nawet i do znalezienia w sieci w ciągu 30 sekund – mianowicie Ladon. Niby drobna rzecz, ale wskazuje na niechlujny charakter całego utworu.
Na koniec pozostaje mi mały bilans plusów i minusów. Zaletami książki są niewątpliwie sympatyczni bohaterowie, przystępny język, oryginalny pomysł ogólny i niektóre drobniejsze, potencjał i wplatanie piosenek w fabułę (niektórzy strasznie sarkają na tego typu zabiegi, że to upadek ostateczny dodawać do książki „ścieżkę dźwiękową”, ale ja uważam, że w przypadku literatury czysto rozrywkowej to sympatyczny chwyt). Akcja toczy się wartko, więc „Dom Wschodzącego Słońca” idealnie nadaje się na lekturę wagonową. A wady? Rozłażący się świat przedstawiony, sztampowi bohaterowie, widoczny brak pomysłu na coś więcej, niż krótkie opowiadanie, zmienna psychologia postaci, niespójność. Sami musicie zdecydować, kiedy i czy w ogóle będziecie chcieli książkę przeczytać. Ja dodam tylko, że pani Janusz najwyraźniej planowała kolejne tomy. Ciekawa jestem jej kolejnych pomysłów, ale może to i dobrze, że nie powstały.
Tytuł: Dom Wschodzącego Słońca
Autor: Aleksandra Janusz