Strony

sobota, 29 czerwca 2013

Patchwork fabularny - "Gobeliniarze" Andreas Eschbach

W dziedzinie fantastyki królują Anglosasi. Nie chodzi nawet o to, ze w innych krajach się jej nie pisze – chodzi po prostu o skalę i siłę przebicia. Mają więcej pisarzy, więc jest i większe prawdopodobieństwo, ze trafi się ktoś wart eksportu, a i fan przyzwyczajony już do oglądania amerykańsko (lub brytyjsko, rzadziej australijsko) brzmiących nazwisk na okładkach. Czasem trafi się jakiś inny autor, hiszpański, niemiecki, lub z szeroko pojętego bloku wschodniego. Tym razem wpadł mi w ręce autor niemiecki i o ile fantasy zza zachodniej granicy zdarzało mi się czytać, to z science fiction spotkałam się po raz pierwszy. Choć dla ścisłości trzeba dodać, że jest to z pewnością SF o poetyce fantasy.

Gdzieś w odległej galaktyce, na planecie będącej częścią olbrzymiego, międzygalaktycznego cesarstwa, mieszkają i pracują gobeliniarze. Całe swoje życie poświęcają służbie mitycznemu, boskiemu cesarzowi, tkając dla niego kobierce z włosów swoich córek i żon oraz poświęcając swoich synów, gdyż każdy tkacz może mieć tylko jednego dziedzica. Co prawda od dwudziestu lat słychać pogłoski, że władca został obalony, skoro jednak kosmiczni żeglarze ciągle odbierają produkty gobeliniarzy, to ani chybi mamy do czynienia z herezją. Ci wszyscy „rebelianci” z pewnością kłamią. Nawet jeśli widać, że pochodzą z bardzo daleka. W końcu życie tylu rzemieślników i ich dzieci nie mogło pójść na marne, to musi mieć głębszy sens!

Na początek wspomnę może o formie, bo jest dość nietypowa. Kolejne rozdziały autor uczynił całkiem autonomicznymi na pierwszy rzut oka opowiadaniami, które doskonale obroniłyby się na łamach dowolnego czasopisma branżowego. Wszystkie jednak są ze sobą luźno powiązane (podobnie jak w opisywanej kiedyś „Umierającej Ziemii” Jacka Vance’a) losami epizodycznych bohaterów i dopiero po przeczytaniu kilku widać, że tworzą spójną całość, poskładaną jak patchwork z pozornie nieprzystających do siebie elementów. Dodatkowo pan Eschbach lubi się bawić kolejnością zdarzeń, przeskakiwać w czasie i przestrzeni, a nawet (a raczej zwłaszcza) prezentować najpierw skutek, a później przyczynę. Niemniej, cała historia (choć jest opowieścią o gobelinach, a nie o ludziach i choć czytelnikowi zdarza się czasem uwierzyć, że autor robi sobie z niego jaja, nie mając zamiaru niczego wyjaśniać) jest spięta klamrą i potrafi zaskoczyć.

Zazwyczaj w tym miejscu piszę coś o bohaterach czy świecie przedstawionym, ale w przypadku powieści skonstruowanej tak jak „Gobeliniarze” te tematy są polem minowym. Nie da się powiedzieć czegoś konkretnego nie sadząc pięknego spoilera. Będzie więc trochę ogólnikowo. Jak już wspominałam, głównym bohaterem zbiorowym są włosiane gobeliny i zagadka ich przeznaczenia (po mistrzowsku przez autora rozwiązana, nie powiem). Także świat przedstawiony jest nieco pretekstowy, ale nie płaski czy bezbarwny. Nie znaczy to, że Eschbachowi brak umiejętności – nie raz i nie dwa naturalistycznie obnaża podłości ludzkiego charakteru i możliwość wypaczenia nawet cech, które obiektywnie uznajemy za dobre. Jednocześnie tworzy postacie, które można polubić i którym często współczujemy (wiadomo, jak są podłości i system, to musi być jakaś ofiara), więc element gry na emocjach czytelnika również możemy odhaczyć. Dobrze wykonany dodam, bo nie czuć w tym nachalnej manipulacji.

Styl powieści jest dość drętwy – trudno mi powiedzieć, czy to zasługa autora, czy tłumacza (czy redakcji; książki Solarisu jakoś dziwnie często wykazują się drętwością języka, niezależnie od autora i tematyki), niemniej czyta się go przyjemnie, a całość jest plastyczna i klimatyczna. A jeśli już dotarliśmy do wydawcy, to sobie ponarzekam. Trzy czwarte objętości „Gobeliniarzy” wydrukowano na papierze grubym i sztywnym, co bardzo utrudnia czytanie. Ponadto, im dalej w książkę, tym bardziej wyłażą niedostatni korekty: a to braki w spacjach i interpunkcji, a to błędy gramatyczne, a to wreszcie słowo będące ewidentnym babolem tłumacza, bo zupełnie nie pasują do kontekstu. Zwłaszcza te ostatnie są irytująco częste w niektórych rozdziałach. Na szczęście nie na tyle, żeby skutecznie zabić przyjemność z lektury.

„Gobeliniarze” to powieść nietypowa i już samo to powinno być w jakiejś części rekomendacją. Początek to trochę fantasy (co prawda bez magii, ale za to z boskim, odległym cesarzem), koniec jest już bliższy klasycznemu SF, ale tak naprawdę to opowieść o ludziach, ich słabościach i przywarach. Polecam każdemu, bo nie warto tej powieści zamykać w fantastycznym getcie.

Tytuł: Gobeliniarze
Autor: Andreas Eschbach
Tytuł oryginalny: Die Haarteppichknüpfer
Tłumacz: Joanna Filipek
Wydawnictwo: Solaris
Rok: 2004
Stron: 248

środa, 26 czerwca 2013

Subiektywne prasowanie #18 - "Nowa Fantastyka" 06/2013

Czerwcowy numer Nowej Fantastyki znowu wita nas filmowym bohaterem na okładce. Superman jest znacznie bardziej wypoczęty i przy poprzednim Tyrionie i Iron Manie wygląda świeżutko jak szczygiełek. Może dlatego numer szybko się czyta. A tematyka jest głównie filmowa.

Na początek Jakub Winiarski zwierza się z traumatycznych przeżyć wywołanych niefortunną kombinacją dwóch lektur – nie zdradzę, jakich. Później (lekko przeskakując nad felietonem Cetnarowskiego, do którego jeszcze wrócę) przechodzimy do tematu z okładki, czyli nowego wcielenia Supermana. Muszę przyznać, że artykuł ciekawy, a i filmem jestem zainteresowania – mam już dość idealnego amerykańskiego kosmity i gatek na kalesonach. Zobaczymy, czy twórcy filmu będą tak nowatorscy, jak zapowiadają. W tematyce filmowej jest jeszcze wywiad z Drew Pearce’em, scenarzystą trzeciego „Iron Mana”. Niezbyt ciekawy, przyznam. W przeciwieństwie do następnego tekstu o „Star Treku” i jego niezrealizowanych pomysłach na kolejne seriale. Nawet taki laik jak ja poczuł się zainteresowany.

Zostawmy jednak filmy i wróćmy do papieru. Najciekawszym artykułem numeru jest zdecydowanie ten o self-publishingu. Moim skromnym zdaniem do polskich realiów ma się nijak, ale za to można popatrzeć, jak to robią na zachodzie. No i, dziwnym trafem nawet zachodnie tuzy samopublikowania czmychają do tradycyjnych wydawców, gdy tylko nadarzy się okazja. Jeśli chcecie wiedzieć dlaczego, przeczytajcie. A jak już przy papierze jesteśmy, to Marcin Zwierzchowski opowiada o „Baśniach” – święcącej tryumfy serii komiksowej o tematyce sugerowanej tytułem i hołdującej tradycji retellingu oraz klimatom urban fantasy. Przyznam, że tak jak komiksy czytuję od wielkiego dzwonu, tak ta seria coraz bardziej mnie intryguje. A poza tematyką papierową jest jeszcze artykuł Wawrzyńca Podrzuckiego o idei wskrzeszania wymarłych gatunków. Bardzo lubię ten cykl i choć jak zwykle dla mnie nic nowego (jakieś dwa lata temu byłam niemożliwie zafiksowana na tej tematyce i obejrzałam oraz przeczytałam wszystko, co popularnonaukowe ostępy sieci miały do zaoferowania), to wszystkim laikom polecam.

Czas na felietony. Michael Sullivan pisze o redakcji tekstów, zarówno przez autora, jak i osoby trzecie. Tym razem jego rady (a przynajmniej ich druga część) mało przystają do polskich realiów – o ile wierzę, że istnieją redaktorzy do wynajęcia, to zatrudnianie ich ma sens dopiero wtedy, gdy zamierzamy dokonać aktu self-publishingu. Szaraczkom piszącym pierwsze opowiadania na konkursy pozostaje w internecie lub realu poszukać dobrej bety (czyli beta-czytelnika). Rafał Kosik lamentuje nad upadkiem sztuki piwowarskiej, Łukasz Orbitowski opowiada o „The Bay”, a Watts napisał tekst w stylu i tematyce, jaką najbardziej u niego lubię. Po pierwsze przyznał się, że pracuje nad powieścią osadzoną w świecie „Ślepowidzenia” (dlatego nie było ostatnio felietonu – teraz mogę łaskawie wybaczyć). Po drugie wyjaśnia, jak pewien amerykański naukowiec wpadł na pomysł, aby napisać żywy wiersz za pomocą biologii molekularnej. Pomysł tak fascynujący, że do tej pory się nim zachwycam. Zaś wspomniany na początku Michał Cetnarowski podsumowuje konkurs literacki zorganizowany przez Nową Fantastykę. Ciekawe, choć nie zaskakujące wnioski wyciąga, a do końca roku w każdym numerze będzie ukazywać się jeden z wyróżnionych tekstów, ze zwycięzcą w grudniu.

Pierwszym wyróżnieniem jest „Skomplikowana ciemność” Lucyny Grad – opowiadanie bardzo przypominające baśń. I to nie byle jaką, bo afrykańską. Autorka bardzo dobrze wykorzystała potencjał obcej kultury, co wielce urozmaiciło tę prostą w gruncie rzeczy historię, dając przyjemne, nieco egzotyczne fantasy. „Widma z czternastej dzielnicy” Jewgienija T. Olejwiczaka to właściwie trzy teksty w jednym. Po poprzednim spotkaniu z autorem miałam pewne obawy, jako że realizm magiczny w PRL-u to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej, ale tym razem pozytywnie się zaskoczyłam. Pomysły mnie urzekły, głównie dlatego, ze Olejniczak opisywał zwykłe niezwykłości, a nie niezwykłości, które autor bardzo chce pokazać czytelnikowi jako zwykłe rzeczy.

Proza zagraniczna to trzej bardzo lubiani przeze mnie autorzy. Jeremiach Tolbert zrobił ma mnie bardzo dobre wrażenie w poprzednim numerze, teraz mogłam się zapoznać z jego „Archiwistą kulturowym”. Mimo cynicznego poczucia humoru, które mogłoby kazać uznać wizję przedstawioną w opowiadaniu za humorystyczną, mnie ona ciut przeraża. I chyba tak powinno być. Mike Carey w „Drugim oddechu” wraca do uniwersum znanego z cyklu o Feliksie Castorze (który dopiero mam w planach czytelniczych), gdzie zmarli zaczęli powracać. I właśnie historię jednego z takich zmarłych, pobocznego bohatera przygód Feliksa, mamy okazję przeczytać. Bardzo solidny kawał dobrej rozrywki. Ken Liu ostatnio wyrasta na mojego ulubionego autora opowiadań i w czerwcowym „Mono no aware” nie zaprzeczył temu, ale i nie potwierdził. Nie chcę przez to powiedzieć, że tekst jest słaby – jako podsumowanie narodowych cech Japończyków wypada wprost fenomenalnie, ale do mnie zawsze bardziej przemawiała skala jednostki niż narodu. A tu jednostka była tylko słabo krytym pretekstem. Niemniej, czekam na więcej.

Właśnie przyszedł do mnie numer lipcowy – znowu superbohater na okładce. To się powoli robi nudne, ale mam nadzieję, że wnętrze będzie ciekawsze.

niedziela, 23 czerwca 2013

Wyniki rozdawajki urodzinowej

Czas ostatecznie zakończyć obchody trzecich urodzin mojego bloga, czyli ujawnić, kto będzie nowym właścicielem "Świata bez bohaterów". Wyniki byłyby wcześniej, ale maszyna losująca (w tej roli mój Luby) wcześniej była niedostępna. Nie przeciągając dłużej, zwyciężczynią rozdawajki została:

Myss Monster

Gratuluję.:) Zaraz wyślę maila z powiadomieniem, zaś na adres czekam do przyszłej niedzieli.

piątek, 21 czerwca 2013

Jazda po wertepach - "Time riders: Jeźdźcy w czasie" Alex Scarrow

Przez poważnych pisarzy science fiction motyw podróży w czasie jest ostatnio ignorowany – ewentualna wyprawa w przeszłość jest obwarowana tyloma problemami natury przyczynowo-skutkowej i obfituje w tyle paradoksów, że samo wyplątanie się z tego zajęłoby pokaźny tom. A i możliwości fabularne dla cięższych powieści zostały już w dużej części wyczerpane. Niemniej, jeśli chodzi o literaturę czysto rozrywkową, bez ambicji, gdzie autor nie zostanie odsądzony od czci i wiary za drobne przemilczenia, pominięcia czy naciągnięcia, jest to motyw, który co jakiś czas wypływa w tej czy innej serii, mniej lub bardziej na poważnie. Tym razem postanowił go wykorzystać Alex Scarrow w swojej młodzieżowej serii „Jeźdźcy w czasie”. Jak mu się to udało? Niestety, nie bez potknięć.

Liam miał pójść na dno razem z Titanicem. Maddy spaść wraz z całym samolotem. Sal spłonąć razem z własnym domem. Jednak wszyscy troje w ostatniej chwili spotkali człowieka, który złożył im propozycję nie do odrzucenia. W zamian za uratowanie skóry, troje dzielnych nastolatków (no dobra, Madelaine jest pełnoletnia) ma teraz pracować dla tajemniczej Agencji. Nie wiedzą, kto jest ich zwierzchnikiem ani skąd ta agencja się wzięła, ale wiedzą, czym przyjdzie im się zajmować – mają pilnować, aby bieg historii pozostał niezakłócony. Do pomocy dostają klona o krzemowym mózgu i prezencji Arnolda S. Już niedługo przyjdzie im się zmierzyć z bardzo poważnym przesunięciem historii. Czy dadzą sobie radę?

Może zacznę od chwalenia autora. Sam pomysł na powieść rozrywkową jest bardzo chwytliwy. Może nieszczególnie oryginalny, może nie zaskakujący, ale w dalszym ciągu jest to pomysł, na którego podstawie można snuć wiele ciekawych opowieści – taki już urok podróży w czasie. Do tego autor najwyraźniej starał się, aby udział jego „małych agentów” w całym przedsięwzięciu nie był kompletnie z odwłoka wyciągnięty z logicznego punktu widzenia. Nie mamy tu do czynienia ze zgarniętą z ulicy zbieraniną, samotrzeć pchniętą do ratowania świata – jest ktoś, kto ich przyucza, jest ktoś (coś?) od mokrej roboty… i tylko kilka zgrzytów organizacyjnych w ramach całego przedsięwzięcia psuje wrażenie. Ale o tym za chwilę.

Tymczasem zajmijmy się bohaterami, którzy autorowi się udali. Choć nie obraziłabym się, gdyby poświęcił im nieco więcej czasu. Ale na plus można policzyć już sam fakt, że Scarrow zrezygnował z jakże wygodnego i klasycznego schematu 2+1 w wersji dwóch chłopaków i dziewczyna. Nie dość, że zastosował chwyt odwrotny (tzn. dwie panny i chłopak), to jeszcze zróżnicował wiek bohaterów, żeby ich relacje nie układały się jednoznacznie (i chyba po to, żeby nie kusiły wątkiem romantycznym, choć mój wrodzony fatalizm każe mi przypuszczać, że prędzej czy później i taki się pojawi). I chociaż nastoletni agenci są bardzo sympatyczni (autor nawet postarał się, żeby urodzony jeszcze w XIX wieku Liam różnił się sposobem wysławiania i postrzegania rzeczywistości od bardziej współczesnych dziewczyn, a urodzona w drugiej dekadzie XXI wieku Sal narzekała na prymitywizm technologii użytkowej z przełomu wieków), to i tak najbardziej polubiłam Boba, czyli wspomnianego wyżej klona o prezencji Arnolda S. Już w „Jeźdźcach w czasie” obserwujemy, jak krzemowy mózg zaczyna wykształcać całkiem ludzką osobowość, więc wiadomo, czego można się spodziewać dalej, a ja takie rzeczy lubię.

No dobrze, pora ponarzekać na to, co autorowi nie wyszło. Ogólny pomysł na serie był dobry, ale mnóstwo drobnych potknięć mocno psuje efekt. Przede wszystkim Scarrow nie dopracował szczegółów działania samych podróży w czasie, jak i tajemniczej Agencji mającej je kontrolować. Najbardziej widoczne jest to w przypadku działania efektu motyla, gdzie dowiadujemy się, że każdy szczegół ma znaczenie, by już za kilka stron dostać po oczach informacją, że tak w zasadzie to większość drobnych zmian nie ma wartości, bo historia zazwyczaj prostuje się sama. Albo jedno, albo drugie, panie autor. 

Zanim zaczęłam się wściekać na nielogiczności, dopadł mnie wen. Oto nasza drużyna marzeń, od lewej: Maddy, Sal i Liam. Boba nie ma, bo by mi wyłaził z kadru.

Jeszcze gorzej wypada przygotowanie bazy wypadowej. Serio, ludzie z niedalekiej przyszłości (najdalej kilkadziesiąt lat od teraz, jak można wywnioskować z treści) nie wzięli pod uwagę możliwości, że jakiś wariat przeniesie bombę atomową do Nowego Yorku i ją zdetonuje? Albo że Manhattan może stać się terenem działań wojennych/zarazy/skażenia/czegokolwiek? Najwyraźniej nie, bo baza wypadowa nie jest na żadną z tych możliwości przygotowana, nawet ścian nie ma zbrojonych, o broni czy kombinezonach ochronnych nie wspomnę. A awaryjne zasilanie to już w ogóle jakaś kpina – ktoś, kto wymyślił generator napędzany paliwem, które rozkłada się w atmosferze zawirowań czasowych, mający służyć zasilaniu urządzeń generujących zawirowania czasowe był kretynem i powinien natychmiast stracić pracę w Agencji, najlepiej razem z prawem do wykonywania zawodu. Takich kiksów jest więcej (choć generatora nic nie przebije, na końcu powieści jest coś równie mocnego, ale nie będę spoilować). Ja rozumiem, że potrzebne było trochę dramatyzmu, ale odrobina szacunku dla inteligencji czytelnika też by nie zaszkodziła.

Pomarudziłam sobie, czas jakoś podsumować całość. „Jeźdźcu w czasie” to fajna rozrywka i z pewnością trafi do serc tych, dla których była pisana (czyli nastolatków, raczej tych nieco młodszych), bo jest tam wszystko, co w dobrym young adult być powinno: nastolatki ratujące świat, gadżety, fajne postaci drugoplanowe, doza fantastyki i trochę mutantów na dokładkę. Są nawet nawiązania do innych płodów popkultury, za co autor dostaje ode mnie plusik specjalny. Niemniej, starsi czytelnicy mogą czuć się poirytowani nieskładnością działań i niezorganizowaniem Agencji. Ale jeśli przymkną na to oko, to nawet im powinno się spodobać, o ile szukają czystej rozrywki.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Zielona Sowa.

Tytuł: Time Riders: Jeźdźcy w czasie
Autor: Alex Scarrow
Tytuł oryginalny: Time Riders
Tłumacz: Karol Sijka

Cykl: Jeźdźcy w czasie
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Rok: 2013
Stron: 428

środa, 19 czerwca 2013

Subiektywne prasowanie #17 - "Nowa Fantastyka" 05/2013

Cóż, muszę przyznać, że moje tempo czytania czasopism od poprzedniego miesiąca ani trochę się nie poprawiło. Może to kwestia tych sponiewieranych bohaterów na okładkach – majowy Tony Stark też jakiś taki sterany życiem… Nic to, grunt, że przeczytałam i mam zamiar podzielić się wrażeniami.

Na początek Jakub Winiarski dzieli się swoimi przemyśleniami na temat ewentualnego istnienia Obcych. Ostatnie zdanie podbiło moje serce. Dalej zaś – temat z okładki. Z okazji premiery nowego filmu o żelaznym człowieku, długi artykuł o Iron Manie i zmianie jego wizerunku na przestrzeni lat. Choć co najmniej tyle samo uwagi Wojciech Chmielarz poświęcił przeciwnikom superbohatera. Ogólnie tekst bardzo ciekawy, nawet dla takich laików w temacie jak ja (a może zwłaszcza dla nich).

Następnie temat bardziej literacki, czyli słów kilka o twórczości Neila Gaimana. Tekst sprowokowany nową powieścią pisarza, która miała się u nas pojawić już na początku czerwca. Pozostanie jeszcze jakiś czas aktualny, bo ostatecznie premierę przesunięto na po wakacjach, ale w sumie artykuł nic przez to nie traci. Kolejna jest „Zemsta frajerów”, czyli wywód Adama Rottera o zmianie wizerunku nerda w popkulturze na przestrzeni lat. Ciekawy, aczkolwiek nie tak odkrywczy, jak bym chciała (choć trzeba przyznać, że autor formułuje dość ważną tezę).

Moduł gierczany, od kilku numerów obecny w NF, tym razem rozrósł się do niespotykanych wcześniej rozmiarów. I dobrze, wszak gry to też całkiem prężna dziedzina fantastyki. Co prawda, jako kompletny niegracz nie potrafię docenić „Tryumfu udręki” Aleksandra Daukszewicza, ale sama idea przypominania kultowych i przełomowych tytułów wydaje mi się szlachetna. Tym razem padło na „Planescape: Tourment”. Dużo sympatyczniejszy wydał mi się artykuł o grach planszowych – nie przypuszczałam, że te widywane czasem monstrualne pudła mogą kryć takie skarby (wiecie, że do „Star Treka” też jest planszówka?). Tylko z kim w to wszystko grać?

Tekst z lamusa tym razem jakoś mnie nie porwał, ale sama próba opisu mariażu medycyny z magią (i to bynajmniej nie w średniowieczu jakimś odległym) jest godna podziwu (i rzuca nieco światła na genezę magii sympatycznej w „Kronikach Królobójcy”) .

Rzućmy jeszcze okiem na felietony, których w tym numerze nieprzyzwoicie mało. Michael Sullivan znowu udziela rad praktycznych na temat operowania opisem i muszę przyznać, że są to rady bardzo trafne (kiedy czytam jakiś amerykański debiut, czasem sobie odhaczam, do której z nich autor się zastosował). Rafał Kosik ostrzega przed pułapkami permanentnej inwigilacji i biurokracji. Szkoda tylko, że za najpiekielniejszy przejaw tychże uważa fotoradary i parkomaty – to takie marnowanie paranoicznego potencjału cybernetyki… A Łukasz Orbitowski bardzo ciekawie pisze o filmie „Valhalla Rising”.

Przejdźmy więc do opowiadań. Jeśli chodzi o polskie teksty, jestem coraz bardziej przekonana, że redaktorski gust Michała Cetnarowskiego jest znacznie bliższy mojemu niż gust jego poprzednika. „Grewolucja” Pawła Majki to ciekawy cyberpunkowy tekst, który mimo wszechobecnego żargonu i słowotwórstwa czyta się bardzo dobrze. „Zakładziny” Bartosza Działoszyńskiego mają pretensje do bycia z jednej strony horrorem, a z drugiej realizmem magicznym i jest to mieszanka całkiem udana, choć nie nowatorska.

Dział z prozą zagraniczną przypadł mi do gustu bardziej, niż ten rodzimy, co powoli staje się regułą. „Appoggiatura” Jeffa VanderMeera, to jak zwykle u tego autora, tekst pokrętny i rozbity, wymagający nieco wysiłku przy składaniu fabuły w całość, nie angażuje jednak wyobraźni tak bardzo, jak inne jego opowiadania. „Przyziemienie” Atheny Andreadis osobiście uważam za najlepsze opowiadanie numeru i nic nikomu do tego. Co prawda trochę się rozczarowałam, bo po kilku pierwszych akapitach spodziewałam się historii kontaktu z obcymi, ale autorka zrekompensowała mi to mistrzowską grą na emocjach. W połączeniu ze stylem wyraźnie inspirowanym Le Guin stworzyła coś, czemu nie mogłam się oprzeć. A „Wygnanie jednym kliknięciem” Jeremiaha Tolberta to kolejna doza cyberpunku, czy też raczej powinnam powiedzieć – technomagii. Urzekająca jest ta wizja wysyłania gigabajtów magii i czarowania za pomocą iPada.

Cóż, pozostaje mi tylko czym prędzej czytać numer czerwcowy. Co uczynię tym chętniej, że jest tam opowiadanie Kena Liu.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Zbiorczo, czyli Focus znowu poleca - "Sekraty geniuszu" i "Nowe terapie. Przyszłośc medycyny"

Niedawno pisałam o focusowych książeczkach, czas więc na zapowiadane wtedy dwie ostatnie. Tematyką różnią się znacznie, tak od omawianych wcześniej, jak i od siebie. Muszę też przyznać, że przynajmniej dla mnie były o niebo ciekawsze. Czas więc na krótkie omówienie „Sekretów geniuszu” i „Nowoczesnych terapii. Przyszłości medycyny”.

Zacznijmy może od „Sekretów geniuszu”. Dużą część książeczki poświęcono na krótkie przedstawienie życia i osiągnięć wynalazców mniej lub bardziej zapomnianych. Mamy więc uwielbianego przez popkulturę Nikolę Teslę i jego zagorzałego przeciwnika w nauce i interesach Tomasa Edisona. Spór o sławę naukową wygrał co prawda ten pierwszy, ale jeszcze kilka lat popularności tego drugiego i mam wrażenie, że przeciętny nastolatek będzie wiedział więcej o Tesli, niż o Edisonie. Towarzystwa dotrzymuje im człowiek, który gdyby wyrzekł się polskiego obywatelstwa (co proponowano mu wielokrotnie) pewnie byłby dziś znanym noblistą a nie zapomnianym bohaterem – Rudolf Weigl. Wzmianki doczekali się też Yoshiro Nakamatsu, Janusz Liberkowski, Robert Adler, Tim Berners-Lee, Robert Furgotch, Robert Hooke, Isaac Merrit Singer i Heinrich Schlieman. Swój artykuł, a właściwie wywiad, dostał też Gianni Golfera, człowiek o najlepszej pamięci na świecie i znawca mnemotechniki.

W „Sekretach geniuszu” znajdziemy jednak nie tylko mini biografie wynalazców. Aż cztery artykuły poświęcone są rozważaniu istoty geniuszu – czyli głównie inteligencji jako takiej i technikom nauczania. Niemniej znacznie ciekawsze są inne teksty. „Króliki doświadczalne” to fascynująca (choć czasem dość tragiczna) opowieść o uczonych eksperymentujących na sobie. O naukowcach nieuczciwych mówią „Laboratoria oszustów”. Najbardziej interesujące są jednak dwa artykuły, czyli „Geniusz w konwulsjach”, przedstawiający sylwetki kilku naukowców, którzy wiele osiągnęli mimo ciężkiej niepełnosprawności i „Niepolskie Noble”, czyli kto mógłby zasilić szeregi polskich noblistów, gdyby nasz kraj był wolny np. od antysemityzmu (chodzi głównie o dwudziestolecie międzywojenne). A na odprężenie – relacja z rozdania IgNobli.

O czym jest „Przyszłość medycyny”, chyba nie muszę tłumaczyć, bo łatwo się domyślić. Na przykład dwa artykuły poświęcono najnowszym trendom w protetyce. Jest więc kilka słów o superlekkich sportowych protezach Oscara Pistoriusa, ale dużo ciekawsze wydają mi się te poruszane przy pomocy układu nerwowego pacjenta. Mamy też tekst o zwierzęcych terapeutach, o truciznach (niezbyt wybitny, moim zdaniem), o przereklamowanych witaminach i o cyberdoktorach. Najbardziej jednak podobał mi się artykuł „Neuronom na ratunek” – prosty, acz ciekawy wykład odnośnie najnowszych osiągnięć neurochirurgii (nawet okryta złą sławą lobotomia doczekała się wzmianki).

Tomik jest też, jak na standardy serii, wyjątkowo bogaty w wywiady. Osobiście najbardziej podobał mi się ten przeprowadzony z Marią Siemionow – lekarką, której zespół dokonał jako pierwszy przeszczepu całej twarzy. Można nawet kupić o tym książkę.

Podsumowując, książeczki są bardzo ciekawe, ale szkoda, że nie mają kolorowych ilustracji, a odnośniki do stron w sieci dawno już straciły ważność. Cóż, nie można mieć wszystkiego, ale zawsze warto poszerzać horyzonty.

sobota, 15 czerwca 2013

Trzecie urodziny bloga

Co roku się trochę zbieram, a trochę nie do napisania urodzinowego wpisu. I co roku okazuje się nagle, że trzeba było to zrobić dwa tygodnie temu, bo teraz jesteśmy już właśnie dwa tygodnie po terminie i nie ma sensu się wygłupiać. Ale teraz tak się jakoś złożyło, ze dwa tygodnie temu Silaqui pisała o urodzinach swojego bloga i jakoś tak mi się przypomniało, że do trzech razy sztuka i możne też bym się zmobilizowała. Więc się zmobilizowałam. Drodzy czytelnicy, dokładnie trzy lata temu na "Z pamiętnika ksiązkoholika" pojawiła się pierwsza notka.:)


To były bardzo fajne trzy lata i szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie teraz zaprzestania blogowania. Przydałoby się je jakoś podsumować i zrobię to. W punktach, żeby było przejrzyściej.
  • Po pierwsze i najważniejsze, zyskałam grono stałych czytelników, którzy na dodatek czasem komentują.:) Wiecie kochani, bez Was to nie byłoby to samo - w końcu zawsze przyjemniej jest wymieniać wrażenia z kimś, niż puszczać je wolno w eter.
  • Opublikowałam łącznie 402 notki, do których napisaliście już 4891 komentarzy.
  • Nawiązałam kilka współprac - jedne trwają do dziś, inne już zakończyłam. Mam nadzieję, że tutaj dobra passa będzie wciąż trwać, choć muszę bardziej się pilnować, żeby nie przekraczać swojej mocy przerobowej. 
  • Wymyśliłam i wprowadziłam w życie mały projekt "Jak to widzę?". Mimo że obecnie jest zawieszony, to moje ukochane blogowe dziecko i nie dam mu sczeznąć w zapomnieniu.;)
  • Przeczytałam mnóstwo Waszych recenzji. Gdyby nie one, pewnie do dziś nie zapoznałabym się z Wegnerem. Tyle by mnie ominęło...
  • Kilku znajomych z blogosfery poznałam w realu - bardzo fajni ludzie blogują.:)
  • Przeczytałam całe mnóstwo książek. I wciąż czytam nowe.;)
Skoro przydługie przemówienie inauguracyjne już skończone, czas na to, co tygrysy lubią najbardziej - prezenty! Mam dla Was jeden mały prezent, o taki:


 Dla tych, którzy jeszcze nie załapali - chodzi o urodzinową rozdawajkę. Do wzięcia są "Pozaświatowcy. Świat bez bohaterów" Barndona Mulla, książecka używana, moja własna, ale w stanie dobrym. Co trzeba zrobić, żeby ją zdobyć?
  1. W czasie od 15.06.2013r. do 22.06.2013r. do godziny 23.59 zostawić komentarz pod tym postem.
  2. W komentarzu wyrazić chęć posiadania ksiązki i podać adres email.
  3. Losowanie odbędzie się w niedzielę 23.06.2013r., wtedy też ogłoszę wyniki i powiadomię zwycięzcę drogą mailową.
  4. Na adres do wysyłki czekam tydzień. Jesli zwycięzca go nie poda, ponowię losowanie.
  5. Książkę wyślę w ciągu dwóch tygodni od otrzymania adresu.
  6. Wysyłam tylko na terenie Polski.
Powodzenia.:)

środa, 12 czerwca 2013

Zbiorczo, czyli Focus poleca "Ekscentryczne namiętności" i "Chemię miłości"

Już jakiś czas temu wspominałam, że stoiska z tanią książką w supermarketach to zło i szatany. Zwłaszcza, jak człowiek ma zbyt dużo czasu i zabija go włóczeniem się po takim przybytku. W moim przypadku skończyło się to między innymi nabyciem za grosze kilku książeczek firmowanym znakiem pewnego popularnonaukowego czasopisma, mianowicie „Focusa”. Samo czasopismo lubię, książki popularnonaukowe (i nie tylko), którym patronują też mi się podobają, więc pomyślałam, że te oprawione, tematycznie ułożone przedruki artykułów mogą mi przypaść do gustu. I nawet się nie pomyliłam, choć gdybym miała zapłacić pełną okładkową cenę, pewnie bym żałowała. 

Tutaj chciałabym wam opowiedzieć o dwóch książeczkach z podserii „Focus poleca” (mam jeszcze dwie, jedna z „Focus medycyna”, a druga z „Focus cywilizacje”, ale o nich następnym razem), obie związane z szeroko pojętą tematyką miłości, zarówno fizycznej, jak i emocjonalnej. Zacznijmy od „Ekscentrycznych namiętności”. 

W tym przypadku redakcja za klucz do zbioru uznała tytułowe namiętności, bo teksty poruszają raczej tematykę psychologiczno-społeczną. Trzeba przyznać, że zakres jest dość szeroki, a w środku można znaleźć kilka prawdziwych perełek. Takie „Mistyczne ekstazy” na przykład, w których autorka przygląda się kilku najbardziej kontrowersyjnym przypadkom obcowania ze świętymi i wysnuwa wnioski na temat niekoniecznie boskiego ich pochodzenia. W tym świetle przeżycia dawnych mnichów i mniszek bardzo przypominają relacje światków opisane w artykule „Bara-bara z zielonymi” i chociaż tutaj autorka wysuwa inną genezę erotycznych spotkań trzeciego stopnia, pozwolę sobie się z nią nie zgodzić.

Niewątpliwie ciekawym jest też artykuł „W szponach obsesji”, mówiący o brutalnie erotycznym obliczu sztuki współczesnej i nie tylko oraz „Świńtuchy”, czyli parada dewiacji. Także ciekawy jest artykuł o technicznych tajnikach operacji zmiany płci (rozumianej tutaj jako rekonstrukcja – czy też raczej konstrukcja – narządów płciowych). Natomiast nieco rozczarowuje fakt, że aż trzy teksty poruszają temat robotów w sypialni (no dobrze, jeden dotyczy lalek, ale w zasadzie na to samo wychodzi) z czego dwa są do siebie łudząco podobne. Trochę szkoda miejsca.

W przypadku „Chemii miłości” kluczem były opisy badań nad miłością głównie fizyczną, choć nie tylko. Ten tomik w mojej subiektywnej ocenie wypada słabiej, bo o wynikach wszystkich prezentowanych badań już wcześniej gdzieś słyszałam.

Z klucza wyłamuje się pierwszy artykuł, czyli „Krótka historia strzały Amora”. Autor krótko opisuje w nich miłości jak by nie patrzeć romantyczne do szpiku, choć z mniejszym lub większym happy endem (w przypadku arcyksięcia Ferdynanda i jego ukochanej Sissi zdecydowanie mniejszym). Chodzi o przypadki, gdy (najczęściej) mężczyzna zrezygnował z kariery politycznej dla swojej ukochanej.

Kolejnym wartym uwagi tekstem jest „Czego nie wiemy?”, czyli wywiad z dr Alicją Długołecką. Mamy tu ciekawy przegląd przeszkód, z jakimi badacz-seksuolog musi się borykać w swojej pracy. Całe szczęście, że są jeszcze studenci, bo inaczej krucho by było z tą gałęzią nauki.

Cóż, jak już wspominałam, poziom tekstów nierówny, ale kilka perełek się znalazło. Zobaczymy, jak w innych tomikach.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Kariera Dodgera - "Spryciarz z Londynu" Terry Pratchett

Terry Pratchett jest znany głównie ze swojego cyklu „Świat Dysku”. Możnaby pomyśleć, że po trzydziestu paru tomach tak mocno wsiąkł w swój humorystyczno-fantastyczny świat, że nie musi i nie chce z niego wychodzić (zwłaszcza, że czytelnicy się tego nie domagają, a więc i wydawcom niespecjalnie zależy). Niemniej, sir Terry co jakiś czas bierze się za powieść z zupełnie innej beczki. Na początku roku uraczył polskich fanów współpisanym z Baxterem pierwszym tomem nowego cyklu science fiction, a w kwietniu wydawnictwo Rebis wypuściło powieść zupełnie niezwiązaną z fantastyką. Jak sobie pan Pratchett poradził w głównym nurcie?

Dodger to gość, prawdziwa osobistość na miarę takich dzielnic wiktoriańskiego Londynu, do których zwykłe osobistości raczej się nie zapuszczają. Tak naprawdę nie nazywa się „Dodger”, ale nikt nie wie, co mu tam wpisali w metrykę. W każdym razie nasz bohater jest szczupłym młodzieńcem, trudniącym się znajdowaniem w kanałach cennych przedmiotów, zgubionych przez bogatszych obywateli. Pewnej burzowej nocy staje w obronie dziewczyny najwyraźniej napadniętej i porwanej przez jakichś drabów. Okazuje się, że tajemnicza dziewczyna ma mocne i raczej nieprzyjemne powiązania z polityką. Czy nic nieznaczącemu zbieraczowi uda się ją wyciągnąć z trybów dyplomacji?

„Spryciarz z Londynu” miał być hołdem oddanym przede wszystkim Karolowi Dickensowi, ale nie tylko – chodziło o uhonorowanie osób, którym losy biedoty zamieszkującej ówczesne slumsy Londynu nie był obojętny. Toteż część tych postaci zaludnia karty powieści. Przede wszystkim pojawia się sam Dickens, który w wydarzeniach odgrywa sporą rolę. O ile inni dobroczyńcy grają jedynie gdzieś w tle, choć zawsze bardzo barwnie, pisarz został odmalowany dużo staranniej. I powiem szczerze, że nie da się nie lubić tego wnikliwego jegomościa, który nie boi się zapuszczać do podejrzanych spelunek i mrocznych zaułków, pisać o kwestiach niewygodnych dla rządu ale jednocześnie wie, czego lepiej nie opisywać w nowym artykule. Angela Burdett-Cottus również sprawia wrażenie niezwykle interesującej damy i szkoda, że autor nie dał nam jej lepiej poznać. Ale Pratchett ma świetne pióro do pisania postaci kobiecych i poprzednie zadnie mogłoby w zasadnie pasować do każdej bohaterki „Spryciarza…”, a wszystkich rozwinąć się nie da.

Skoro tak mimochodem wspomniałam o postaciach, to może przejdźmy do tych fikcyjnych. Sam tytułowy bohater to chłopak o złotym sercu, choć zdecydowanie nie kryształowym sumieniu. Zapaleni erpegowi gracze określiliby go pewnie mianem „chaotyczny dobry”. Ja ten typ bohatera bardzo lubię – ogólnie jest to dobry człowiek, ale zdający sobie sprawę z tego, że z postawy dobrego samarytanina zazwyczaj nie da się wyżyć i odrobina złośliwości, a nawet okrucieństwa bywa niezbędna. Jednak to nie Dogera polubiłam najbardziej, ale jego starozakonnego opiekuna, Salomona. Pratchett po mistrzowsku napisał tego z pozoru zwykłego, wiekowego Żyda, który w pośpiechu wymuszonym okolicznościami zwiedził całą Europę i okolice. To nieszablonowy typ szarej eminencji, który próbuje wychować nastoletniego chłopaka o tyle, o ile to możliwe w londyńskich slumsach. Przy nim pozostali bohaterowie drugoplanowi i poboczni wypadają dość blado.

A sam Londyn? Znawczynią tematy nie jestem, z resztą sam autor w posłowiu przyznaje się do pewnych przetasowań historycznych i wygładzenia realiów, ale musze przyznać, że opisy (mimo swej zwięzłości bardzo sugestywne) robią wrażenie. Nie wiem, czy celem Pratchetta było zachęcenie młodego pokolenia do sięgnięcia po dickensowską klasykę, ale muszę przyznać, że właśnie taki efekt osiągnął – pokazał akurat tyle, żeby zaciekawić, skłonić do zgłębiania tematu i pokazał to dobrze.

Jeśli chodzi o stronę techniczną, to mogę się przyczepić tylko do jednej rzeczy. Książka jest pięknie wydana – twarda oprawa z obwolutą, biały papier, klimatyczne ilustracje Paula Kidby na początku każdego rozdziału. Tylko niepotrzebnie rozdmuchano ją do czterystu stron za pomocą szerokich marginesów i interlinii. Jestem ostatnią osobą, która czepiałaby się dużej czcionki, ale z pewnością nieco węższe marginesy nie byłyby tak irytujące. Zaś korekcie i tłumaczowi nie mam nic do zarzucenia – zwłaszcza temu ostatniemu, jako rozpieszczona przekładami Cholewy fanka Świata Dysku. Pan Szymański solidnie wykonał swoje zadanie, a z co bardziej kontrowersyjnych decyzji nawet wytłumaczył się w przypisach, co bardzo się chwali (szkoda, że nie wszyscy wydawcy na to pozwalają).

Dodger wg Paula Kirdby żegna czytelników. A może dopiero zaprasza do lektury?
„Spryciarz z Londynu” jest reklamowany jako powieść młodzieżowa i po części tak jest – młodszym czytelnikom na pewno się spodoba. Niemniej, nie każda książka z młodym bohaterem jest dla młodzieży i każdy dorosły czytelnik powinien mieć to na uwadze w trakcie lektury. To na pewno zwiększy doznania, nawet tych, którzy Pratchetta nie lubią. Choć styl autora jest wyczuwalny, to jednak jakby mniej intensywny, stonowany a powieść znacznie odbiega od „Świata Dysku” we wszystkich aspektach. Mogłabym jeszcze napisać wiele: o dających do myślenia drobinkach wydarzeń mimowolnie wplecionych w tekst, o ziarnkach humoru i nawiązań, o podobieństwach i powtarzalnych motywach łączących „Spryciarza…” ze „Światem Dysku”, ale wtedy recenzja zrobiłaby się tak długa, że nikt nie chciałby jej czytać. W każdym razie, polecam. Bo warto.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.

Tytuł: Spryciarz z Londynu
Autor: Terry Pratchett
Tytuł oryginalny: Dodger
Tłumacz: Maciej Szymański
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2013 
Stron: 412

sobota, 8 czerwca 2013

Strrraszne rzeczy raz jeszcze - „Te paskudne robale”, „Kosmos, gwiazdy i zakichani kosmici” Nick Arnold, „Porażająca galaktyka” Kjatran Poskitt

Jakiś czas temu pisałam o nadrabianiu kultowych serii z dzieciństwa za pomocą „Strrrasznej historii”. Historyczna seria dla dzieci nie była jednak osamotniona w swojej formule – miała siostrę zajmującą się bardziej zróżnicowaną tematyką (czyli wszystkim, co zostało). Siostra ta nazywała się „Monstrrrualna erudycja” i w jej skład wchodziły książeczki z co najmniej dwóch różnych oryginalnych serii („Horrible Science” i „The Knowledge”). W ramach nadrabiania zaległości i cofania się w rozwoju postanowiłam pobrać i przebadać próbkę „Monstrrrualnj erudycji”.

Jako próbka posłużyły mi trzy książeczki: „Te paskudne robale” i „Kosmos, gwiazdy i zakichani kosmici” Nicka Arnolda oraz „Porażająca galaktyka” Kjatrana Poskitta. Zajmijmy się każdą z osobna.

Na pierwszy ogień pójdą „Te paskudne robale”, bo najbardziej odstają tematyką od reszty książeczek. I muszę przyznać, że nie zrobiły na mnie tak dobrego wrażenia, jak „Strrraszne historie”. Od strony merytorycznej nie było tak źle – co prawda znalazłam kilka błędów, wynikających czy to z koniecznych uproszczeń, czy to z różnic między polską a angielską nomenklaturą zwyczajową, których nie wyłapała i nie wygładziła redakcja, ale nie były one szczególnie nieznośne. Problemem był raczej styl. Brakowało mi niewymuszonego humory „Strrrasznych historii”. Ten w „Monstrrrualnej erudycji” wydawał się wymuszony i nieco histeryczny – raczej odstręczający, niż uprzyjemniający lekturę. Wydaje mi się, że dzieciakom można o owadach opowiadać ciekawiej. Na plus mogę zaliczyć polecane przez autora sposoby odłowu i krótkoterminowej opieki nad pospolitymi robaczkami (choć podejrzewam, że mamusie pociech nie będą zachwycone wprowadzaniem ich w życie.

„Kosmos, gwiazdy i zakichani kosmici” to, wbrew pozorom, opowieść raczej o naszym Układzie Słonecznym, niż o cudach kosmosu, miejscami nawet fabularyzowana. Humor jest tu zdecydowanie mniej wymuszony, zaś informacje zdają się zawierać mniej błędów (choć nie są od nich wolne). Reakcja byłaby pewnie bardziej entuzjastyczna, gdybym wcześniej nie przeczytała „Porażającej galaktyki”, traktującej zasadniczo o tym samym. Niemniej, styl i humor Proskitt(a?) podobały mi się znacznie bardziej. Poza tym, praktyczne rady, jakich udzielał odnośnie obserwacji nieba i proste mapki dołączone do książeczki działają zdecydowanie na jego korzyść. Trochę zastanawiający jest z resztą pomysł wydawania w jednej serii książeczek o takiej samej tematyce…

Na razie wystarczy mi nadrabiania zaległości. Przynajmniej do momentu, kiedy wypożyczę „Matyldę”, bo ostatnio ją namierzyłam.;)

Tytuł: „Te paskudne robale”, „Kosmos, gwiazdy i zakichani kosmici”,  „Porażająca galaktyka”
Autor: Nick Arnold, Kjatran Poskitt
Tłumacz: Różni
Cykl: Monstrrrualna Erudycja
Wydawnictwo: Egmnot
Rok: 1998, 2000, 2006
Stron: 127, 142, 157

środa, 5 czerwca 2013

Podsumowanie ankiety

Krótko a treściwie: zdecydowaliście, moi drodzy czytelnicy, stosunkiem głosów 2 do 1, że blog pozostanie zamknięty dla komentarzy anonimowych (przynajmniej na razie, ciągle mam nadzieję, że to tylko środek tymczasowy). Szkoda, zwłaszcza ze względu na te nieliczne osoby, które często udzielały się jako anonimowe, ale może uda się nawał spamu przeczekać. Bądźmy dzielni.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Antyutopia doskonała - "Nowy wspaniały świat" Aldous Huxley

Pełnoprawne antyutopie to ostatnio rzecz bardzo rzadka (w przeciwieństwie do dystopii, które rozwijają się bardzo dynamicznie – zwłaszcza w dziale młodzieżowym). Ale nie znaczy to, że żadnej takiej książki wartej przeczytania nie można znaleźć. Można – na przykład „Nowy wspaniały świat”. Właśnie go przeczytałam i nie mam ambicji recenzowania go, bo do tego potrzebny mi byłby odpowiedni fakultet oraz znajomość przynajmniej części tekstów, które na temat „Nowego wspaniałego świata” popełnili mądrzejsi ode mnie. Za to chętnie podzielę się swoimi refleksjami czysto subiektywnymi. Acha, no i spodziewajcie się spoilerów, aczkolwiek w tej akurat książce nie mają one większego znaczenia.

Na początek może zarysuję fabułę, żeby czytelnicy nie znający powieści mieli pojęcie, o czym mowa. Oto mamy społeczeństwo przyszłości, idealne, programowane już od wczesnego rozwoju płodowego w sztucznych macicach do roli społecznej, jaka na nie w dorosłości czeka. Nie na wszystkich warunkowanie jednak działa. Dodatkowo istnieją jeszcze rezerwaty dzikich, gdzie żyją ludzie całkowicie pozbawieni technologii (najczęściej wywodzący się z rdzennych ludności kontynentów). Co się stanie, gdy mężczyzna dorastający w rezerwacie zostanie przeniesiony do centrum cywilizacji? Chyba łatwo się domyślić, zważywszy, że mamy do czynienia z antyutopią, a nie z młodzieżową dystopią.

Przyjrzyjmy się teraz społeczności idealnej, jaką wyśnił autor. Jest ona bardzo ciekawa, bowiem Huxleyowi udało się stworzyć byt idealnie antyutopijny, którego nie można podważyć żadnym logicznym argumentem. Że mamy kasty? Co z tego, skoro wszyscy i tak są szczęśliwi? Od maleńkości programuje („warunkuje”, jak pisze autor) się ich do przyjmowania swojego miejsca w społeczności jako najlepszego, co może się przytrafić. Napięć seksualnych też nie ma, bo „każdy należy do każdego”. A że uczucia są czymś nagannym? Że poświęcili sztukę i indywidualizm w imię dobra ogółu? Czy to było poświęcenie, czy jedynie niska cena za ład społeczny?

W zasadzie jedynym słabym punktem antyutopijnego świata Huxleya są dla mnie rezerwaty. Nie pasują mi do tego sielskiego obrazka. Nie bardzo rozumiem, jak społeczność, która wysoce sobie ceni etykę (specyficznie pojmowaną, ale jednak) może dopuszczać istnienie enklaw ludzkiego nieszczęścia, gdzie szerzą się choroby, przemoc i starość, gdzie w dodatku nie zamyka się przecież ochotników znudzonych społecznym ładem. Pewnie nieco światła rzuciłaby na to historia powstania rezerwatów, ale na ten temat w książce nie ma nic.

Bohaterowie w „Nowym wspaniałym świecie” są pretekstowi – mają podkreślić jakiś aspekt nowego ładu, uwypuklić go. I tak mamy Bernarda, którego warunkowanie nie do końca się powiodło, a i fizycznie odstaje od wzorca swojej najwyższej kasty. Trochę dusi się w powszechnej szczęśliwości i braku chwil samotności, do których nie do końca jest dostosowany. Jednocześnie nie jest bohaterem – ceni sobie swoją wygodną posadkę i nie może znieść myśli o utracie jej. W zasadzie jest nikim, jeśli chodzi o siłę charakteru – kiedy ma możliwość, mści się na wszystkich i wykorzystuje (ale niezbyt dużo, nie stać go na prawdziwe okrucieństwo), ale kiedy szczęście się od niego odwraca, nie potrafi sobie poradzić z niechęcią, jaką wzbudził. Jest też Dzikus z rezerwatu, skazany na porażkę w walce z systemem (tu zgodzę się z autorem, że jednostka nie ma szans w takim starciu, chyba, że zbierze wokół siebie więcej jednostek; w idealnie zaprogramowanym społeczeństwie jest to jednak niemożliwe). I jest jeszcze Lenina, której zadaniem chyba miało być gorszenie rozwiązłością obyczajową czytelników z lat trzydziestych. Mnie jednak wydała się niewinną ofiarą cudzych rozgrywek oraz cudzego i własnego niezrozumienia.

Dodam jeszcze z zupełnie innej beczki, że chociaż założenia ogólne Huxleya, jakie na potrzeby powieści poczynił odnośnie rozwoju technologii są wstrząsająco trafne, tak w szczegółach są rozczulająco zacofane. Och, żeby ktoś mu doniósł o teoretycznych możliwościach inżynierii genetycznej, cała linia warunkowania płodowego byłaby zbędna! A doniesienia o możliwości hodowli narządów mogłyby drastycznie zmienić ustrój społeczny! Niezmiernie zabawny wydał mi się też brak ekwiwalentu telefonów komórkowych – jakiejkolwiek mobilnej, personalnej komunikacji na odległość. Choć największy anachronizm, jaki wpadł mi w oczy, był raczej natury obyczajowej. Pytanie do tych, którzy czytali: kojarzycie jakieś kobiety alfy na wysokich stanowiskach? Ja nie, a trochę wierchuszki dano nam obejrzeć. Z pewnością takie również hodowano (eksperyment cypryjski raczej nie odbył się z udziałem samych mężczyzn), niemniej autor ich nie pokazuje. Czyżby pisarzowi okresu dwudziestolecia międzywojennego nie mieściło się w głowie, żeby kobieta dzierżyła władzę, nawet za 600 lat?

„Nowy wspaniały świat” to jedna z tych powieści „o systemie”, których z zasady nie lubię. Tym razem jednak wzbudziła fascynację, głównie z powodu postulatów, z częścią których najpierw się zgadzamy, a później zastanawiamy się, czy aby na pewno wszystko z nami w porządku. Coś, czego nie da się ugryźć. Ale chyba też coś, na czym każdy musi sam sobie połamać zęby.

Tytuł: Nowy wspaniały świat
Autor: Aldous Huxley
Tytuł oryginalny: Brave New World
Tłumacz: Bogdan Baran
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 1988
Stron: 272
 Książka przeczytana w ramach wyzwania "Eksplorując nieznane".

sobota, 1 czerwca 2013

Stosik #44

Maj był miesiącem pełnym niespodzianek, choć nie dałam rady wykonać takiego planu czytelniczego, jaki bym chciała. Nie wiem, czy w czerwcu będzie lepiej, w każdym razie takie rzeczy do mnie przywędrowały:


Od góry mamy kolejny owoc mojego spaceru po supermarkecie. Pierwsze cztery książeczki to seria "Focusa" - takie zbiorki zawierające przedruki artykułów, pogrupowane tematycznie. Wszystkie już przeczytałam i nawet napisałam o wrażeniach (którą to pisaninę niedługo wrzucę). Pod nimi powieść Witolda Jebłońskiego "Fryne Hetera", również nabyta za grosze. Już od dawna chciałam ją przeczytać, ale w bibliotece jakoś nie było. Autora darzę sympatią od czasu lektury cyklu o mistrzu Witelonie i ubolewam wielce, że w mojej bibliotece nie ma ostatniego tomu. Może ma ktoś pożyczyć?...

Dalej dwa owoce wizyty w bibliotece (wywołanej faktem, że do miasta miałam czym dojechać, ale okazało się, że autobusów powrotnych nie ma), a więc "Czarodziejski statek" Hoob, nareszcie dorwany pierwszy tom najbardziej interesującego mnie cyklu tej autorki i "Moja Afryka" Kingi Choszcz. "Prowadził nas los" Tej autorki idzie mi co prawda jak po grudzie, ale ta seria ma jakąś magiczną, przyciągającą moc...

Dalej pięć egzemplarzy recenzenckich. "Po drugiej stronie mroku" otrzymałam od samej autorki w papierze, ale generalnie książeczkę można nabyć jako ebook, za grosze. Mam spore oczekiwania względem tego zbiorku (głównie takie, że będzie do czego maznąć fanarta;)). "Spryciarz z Londynu" dotarł do mnie w wyniku splotu dziwnych okoliczności od Rebisu i do tej pory zachodzę w głowę, dlaczego jeszcze go nie przeczytałam. Dalej mamy "Grim. Pieczęć ognia" od Jaguara, czyli niemiecką młodzieżową fantastykę o gargulcu. Jak się okaże, że fabuła ciąży ku paranormalowi, to się chyba zapłaczę. Dwie kolejne książeczki otrzymałam od Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego i o ile "Życie codzienne pod rządami Stalina" to nie jest mój konik (choć peerelowskie kroniki filmowe potrafię oglądać bez końca), to "Samotnych razem" jestem niezmiernie ciekawa, zwłaszcza jako fanka fantastyki.;)

A samotny Asimow czyli "Preludium Fundacji" na końcu to wpływ Lubego. Strasznie bowiem się ostatnio napalił na "Fundację", która cała u mnie w bibliotece jest, a u niego nie ma. Może i ja się skuszę.