Po ostatnich Targach Książki znowu zrobiło się głośno o ustawie o jednolitej cenie książki, głównie ze względu na dyskusję, jaka się na tych targach odbyła. Samą dyskusją i żenującą postawą przedstawicieli PIK zajęła się już miedzy innymi Ćma, wiec ja nie muszę (choć o niej wspomnę, nie mogłabym zmilczeć). Chciałabym raczej w tym miejscu spróbować uporządkować moje myśli odnośnie rzeczonej ustawy.
Wiecie, ja się tej ustawy chyba zwyczajnie boję. Należę do czytelników świadomych i polujących w księgarniach na najkorzystniejsze ceny, a w rożnych miejscach sieci na wymiany - gdybym wszystko, co chcę mieć, miała kupować po cenie okładkowej, to… no, nie kupiłabym. Te 40 zł (bo tyle średnio kosztuje przeciętna powieść) to jednak ciut zbyt dużo jak dla mnie. Zwolennicy ustawy argumentują, że ceny są wysokie, bo zawierają już w sobie 30% rabatu. Jeśli nie będzie trzeba nowości przeceniać, to i cena okładkowa będzie niższa. Być może będzie, ale raczej o pięć procent, a nie o trzydzieści (a podobno niektóre wydawnictwa przyznają nieoficjalnie, że nie mają zamiaru w ogóle obniżać cen okładkowych).
Dzisiejszy wpis ilustrują kucyki. Bo tak.
Bo niby co miałoby wydawców do tego zmusić? W internecie daje się odnaleźć głosy wydawców utrzymujących, że obniżenie ceny wcale nie zwiększa sprzedaży, a w związku z tym nie ma sensu jej obniżać (taki głos pojawił się na fejsbukowym profilu Zwierza Popkulturalnego, o ile dobrze pamiętam). Jeśli wydawca jest przekonany, że niezależnie od tego, na ile wyceni książkę, sprzeda mniej więcej tyle samo egzemplarzy, co ma go zmotywować do zmiany? A pośrednicy? Ustawa nic o nich nie mówi, zaś wielkie firmy pośredniczące w handlu książką są przyzwyczajone do kupowania ich od wydawców z rabatem. I raczej dalej będą domagać się 50% mniej, niezależnie od ceny na okładce (a różnicę włożą do własnej kieszeni). Dla sprzedającego im te książki wydawcy to już będzie różnica – połowa z czterdziestu złotych to jednak dwa razy więcej niż połowa z dwudziestu, a koszty druku, redakcji i składu jakoś magicznie nie zmaleją, żeby to zrównoważyć (liczby oczywiście z kosmosu, ale wiecie, co miałam na myśli).
Nie przekonuje mnie też argument o małych księgarniach. Działacze PIK-u namiętnie powołują się na przykład Niemiec, ale jak pokazuje tramwajowa relacja Agnieszki, małe księgarnie wcale nie przeżywają tam renesansu. Muszą się raczej wyspecjalizować, żeby mieć jak konkurować z gigantami. I znowu: taka wyspecjalizowana czy ambitna księgarnia ma rację bytu tylko w dużym mieście, bo w małym miasteczku zwyczajnie zabraknie jej odpowiedniej klienteli (wiem coś o tym, chodziłam w takim małym miasteczku do liceum). Czyli znowu zostaniemy przy sklepach sprzedających mydło i powidło, a przy okazji książki, bo fakt, że w tych całych dwóch księgarniach w mieście można kupić książki w tej samej cenie raczej nie zachęci przypadkowych ludzi (czyli potencjalnych czytelników) do zakupu - zwłaszcza, jeśli ta cena będzie wysoka, jak teraz. A rasowe mole książkowe i tak zamówią w internecie, bo raz, że będzie też kilka innych tytułów z listy, a dwa, może trafi się jakaś fajna promocja na coś starszego (pomijam już tych, którzy tak czy siak kupiliby w sieci, bo nawet do najbardziej zapyziałej księgarni stacjonarnej mają 18 km).
No tak, powiecie, ale przecież w projekcie ustawy napisano, że sprzedawca ma obowiązek sprowadzić każdą dostępną książkę, której klient sobie zażyczy. To nic nowego – wiele księgarń dzisiaj również proponuje sprowadzenie książki, o którą pyta klient. Ale dwie sprawy: raz, jeśli przychodzę do księgarni, to znaczy, że potrzebuję książki zaraz - gdybym mogła poczekać kilka dni, zamówiłabym ją w sieci z dostawą do domu. Dwa, sprzedawca owszem, ma obowiązek zamówić daną pozycję, ale dopiero po zapłaceniu przez klienta z góry nie tylko za książkę, ale i za wszelkie ewentualne koszty jej sprowadzenia. Czyli nie dość, że płacisz za wysyłkę jak w sieci, to nie wiadomo ile to będzie kosztować ani jak długo będziesz czekać na książkę. Konkurencja dla księgarni internetowych – żadna.
I obawiam się, że biblioteki nas nie uratują. Bo 15% rabatu (i to maksymalnie!) to wcale nie jest tak dużo. Te instytucje od dawna są niedofinansowane, a ustawa jakoś nie wspomina o wsparciu bibliotek (w sumie to nie jej rola, wszak, jeśli ktoś książkę wypożyczy i przeczyta, to już raczej jej nie kupi, prawda?). Tu i ówdzie można przeczytać o jakimś wsparciu zapewnianym przez PIK czy zewnętrzne organizacje, ale konkretów brak.
Jako miłośniczce fantastyki nie daje mi spokoju jeszcze coś innego. Fantastyka przecie cyklami stoi, a wydanie kolejnych tomów zależy od sprzedaży tomów poprzednich. I już teraz wydawcy często z cykli rezygnują, bo pierwszy tom nie spełnił oczekiwań. A jeśli po wprowadzeniu ustawy sprzedaż spadnie, prawdopodobieństwo kończenia cykli spadnie wraz z nią. Strach czytać cokolwiek nowego, bo szansa, że dowiemy się, jak się skończy, spada.
Na chwile obecną ustawa prezentuje nam jeden fakt – zabetonujemy ceny okładkowe – i wiele obietnic, które są tylko mglistymi mrzonkami, bo opierają się na dobrej woli decydentów. A jaka ona jest, to można sobie wywnioskować na podstawie wspominanej wyżej dyskusji. Wypowiadający się tam dyskutanci dość wyraźnie dają do zrozumienia, że reformowanie rynku obchodzi ich tylko o tyle, o ile koszty tej reformy uda mi się przerzucić na najniższy szczebel, czyli czytelników. Nawet trud odpierania ich (czyli czytelników) obaw i argumentów uważają za zbyteczny – podali nam pięknie skrojoną bajeczkę na tacy, a kiedy okazało się, że mamy jakieś wątpliwości, dali do zrozumienia, że bajeczka była ino gestem kurtuazji wobec istot podrzędnych i właściwie mają gdzieś naszą reakcję, bo i tak zrobią swoje. Nie chcąc podjąć nawet wysiłku dyskusji, no bo po co. W tym kontekście opowiadanie o wzroście jakości obsługi w księgarniach wydaje się podwójnie nieszczere - jeśli wierchuszka ma klienta gdzieś, to dlaczego inaczej ma postępować szeregowy pracownik?
Stosunek niektórych działaczy do czytelników.
Być może demonizuję. Być może są gdzieś w internecie wiążące deklaracje wydawców, że obniżą cenę okładkową o 30% i szczegółowo rozpisane programy szeroko zakrojonego wsparcia bibliotek firmowane przez PIK i jej działaczy. Ale ich nie widziałam, a doświadczenie uczy, że należy oczekiwać najgorszego. Cóż, jeśli ustawa wejdzie w życie, będę miała pół roku na uzupełnienie swojej biblioteczki. A potem ruszę do antykwariatu – może chociaż im to wszystko wyjdzie na dobre.
Tę notkę miałam napisać wieki temu i miała wyglądać zupełnie inaczej. Pierwotnie miałam pisać jedynie o piosenkach czarnych charakterów, a może ewentualnie w drugiej notce o pozostałych. Tyle, że jestem jednak zbyt wybredna, jeśli o śpiewanie na ekranie chodzi - większość moich ulubionych utworów co prawda wykonują czarne charaktery, ale to ciągle za mało na pełne zestawienie. Jedynym rozwiązaniem było przełknąć dumę grafomana (rozumianego jako osoba, która ma ambicję napisania blognotki o wszystkim, a najlepiej kilku notek na dany temat) i z dwóch planowanych notek uczynić jedną. To co tu czytacie jest efektem fuzji.
Właściwie doceniać elementy śpiewne w animacjach (i muzykę w filmach ogólnie) nauczyłam się bardzo późno, bo dopiero kiedy dorosłam. Jako dziecko nie cierpiałam piosenek i jeśli tylko miałam okazję, przewijałam je. Dlatego sporo fajnych utworów odkryłam dopiero przy którymś z kolei oglądaniu filmu, a z tego, co oglądałam jako dziecko nie pamiętam praktycznie żadnych utworów (wyjątkiem była pewna piosenka z "Króla Lwa" - której w tym zestawieniu nie będzie, a którą ciągle potrafię zaśpiewać całą - i piosenka o Cruelli DeMon ze "101 dalmatyńczyków". Ta druga prawdopodobnie dlatego, ze była wpleciona w tło nieśpiewanej akcji bajki). Inne urzekły mnie dopiero w wersji oryginalnej. I wbrew tytułowi notki niewiele z nich śpiewają księżniczki.
Przejdźmy jednak do konkretów - oto lista utworów, które Moreni regularnie odtwarza na swojej playliście. Kolejność z grubsza przypadkowa.
"Be Prepared" Król Lew
To jest moja absolutnie ulubiona piosenka, tak jak "Król Lew" jest moją absolutnie ulubioną bajką. Ale nie zawsze tak było (w kwestii "Be Prepared", miejsce "Króla Lwa" w moim osobistym rankingu było i pozostaje niezachwiane). Szczerze mówiąc, polska wersja nie zrobiła na mnie nawet połowy tego wrażenia, co angielska. Podejrzewam, że sekret leży w fenomenalnym dubbingu Jeremy'ego Ironsa, który potrafił wlać w Skazę odpowiednią dawkę demoniczności. Abstrahując już od wokalnych i aktorskich nomen omen umiejętności aktora, piosenka Skazy pozostaje jego wizytówką jako czarnego charakteru (co też jest dość charakterystyczne dla bajek Disneya). Tutaj widzimy go w pełnej krasie, jako postać rządną władzy dla samej władzy, przekonaną o swojej niezaprzeczalnej wielkości, której złośliwy świat nie chce dostrzec. Ale z pewnością kiedy tylko Skaza zasiądzie na tronie, jego znakomitość zostanie dostrzeżona i nikt już nie będzie pamiętał o Mufasie, opromieniony blaskiem chwały obecnego króla - ani o brudnych metodach, dzięki którym ten zasiadł na tronie.
Poza sportretowaniem czarnego charakteru, "Be Prepared" ma wiele cech populistycznej kampanii wyborczej (z takich, dzięki którym wybory wygrywali dyktatorzy, aby później znieść możliwość wyborów). Mamy więc uciskaną grupę społeczną (z hienami w "Królu Lwie" mam ten problem, że nie wiadomo właściwie, dlaczego zostały wygnane. Owszem, chcą pożreć lwiątka, ale z drugiej strony cierpią głód no i lwy bezlitośnie je przepędzają, a pewnie często i zabijają... to jest w ogóle temat na dłuższy wywód), której trzeba zaproponować profity - nawet niekoniecznie realne - a potem wykorzystać do zamachu stanu. Bardzo ładne, kompaktowe drugie dno.
"My Lullaby" Król Lew 2
W przeciwieństwie do pierwszej części, za drugim "Królem Lwem" nie przepadam. Ale z piosenkami zaskakująco podobnie - też najbardziej lubię tę czarnego charakteru i też w wersji angielskiej. I znowu uważam, że Suzanne Pleshette potrafiła wlać w Zirę znacznie więcej demoniczności, niż Elżbieta Bielska.
Teoretycznie Zira śpiewa o tym samym, co Skaza - o przejęciu władzy i osadzeniu na tronie własnego króla (tyle, że Skaza myśli o sobie, Zira wysuwa kandydaturę Kovu, ale oboje planują załatwić sprawę cudzymi łapami). Jednak podczas gdy Skaza chce przede wszystkim zasiąść na tronie, dla Ziry tron jest kwestią drugorzędną - lwica marzy o zemście. "My Lullaby" pozwala poznać ją jako postać ogarniętą obsesją zemsty, gotową do niej doprowadzić za wszelką cenę i odrzucać z pogardą każde narzędzie, które jej w osiągnięciu celu nie pomorze - nawet, jeśli chodzi o własnego syna. Trzeba dodać, że wymowa polskiej wersji piosenki została moim zdaniem w tłumaczeniu znacznie złagodzona - mówi ogólnie o zemście, bólu i krzywdzie. Angielska wersja mówi o Simbie wydającym ostatnie tchnienie, o żałobie jego lwic i o jego córce piszczącej żałośnie w mściwych szponach Ziry. Powiem wam, że kiedy usunie się z piosenki komiczne elementy w wykonaniu Nuki i Vitani, zostaje coś naprawdę niepokojącego, czego raczej nie skojarzyłabym z filmem dla dzieci (już prędzej z musicalem dla dorosłych). I choć rozumiem decyzję polskich dystrybutorów (którzy prawdopodobnie uznali oryginalna piosenkę za zbyt ostrą dla małoletniego polskiego widza), uważam, że sama piosenka dużo na niej straciła.
"Can You Feel the Love Tonight" Król Lew
Tak, znowu "Król Lew". Ale tym razem z wersji filmowych nie przekonuje mnie ani polska, ani angielska. Za to wykonanie Eltona Johna jest tym, w którym się zakochałam jako dziecko, od kiedy tylko pierwszy raz zobaczyłam je w telewizji (to były czasy, kiedy Disney nie umieszczał w ramach promocji piosenek na YouTube, tylko udostępniał telewizjom do puszczania pomiędzy blokami reklamowymi - a przynajmniej TVP tak je puszczało). Po latach w ogóle nie traci na mocy oddziaływania, co można stwierdzić choćby po fakcie, że zajmuje poczesne miejsce we wszelkiego rodzaju listach "the best of" piosenek o miłości.
W przeciwieństwie do dwóch poprzednich piosenek, "Can You Feel the Love Tonight" doskonale radzi sobie jako samodzielny utwór - nie trzeba nawet wiedzieć o istnieniu filmu, żeby móc w pełni docenić walory piosenki (moim zdaniem, w tym konkretnym przypadku znajomość filmu nawet trochę przeszkadza. Ale chyba nie ma już zbyt wielu osób, które "Króla Lwa" nie kojarzą). Za to pozafilmowy teledysk jest ohydny, niestety.
"Przyjaciele z zaświatów" Księżniczka i żaba
Jak już kiedyś pisałam, "Księżniczkę i żabę" uważam za film strasznie słaby. Niemniej, pewne plusy miał i jednym z nich są "Przyjaciele z zaświatów", czyli kolejna piosenka czarnego charakteru. Trochę inna od dwóch poprzednich, o których pisałam, przede wszystkim dlatego, że nie przedstawia nam motywacji i planów Człowieka Cienia (je poznajemy później bez podkładu muzycznego). Za to wydarzenia, które się podczas śpiewania rozgrywają i które piosenka opisuje są kluczowe dla fabuły (dlatego też utwór kompletnie się nie sprawdza w samodzielnym słuchaniu).
Jeśli chodzi o wersje językowe, to sadzę, że prezentują podobny poziom, choć każda ma wady i zalety. Nasze tłumaczenie jest bardzo wierne (co jest znamienne dla nowszych produkcji, "My Lullaby" jest tu niechlubnym wyjątkiem - przynajmniej tak wynika z moich obserwacji, bo przyznam, że wszystkich piosenek nie sprawdzałam) i jestem do niego zdecydowanie bardziej przywiązana. Z drugiej strony Keith David ma fenomenalny akcent i całkiem przyjemny głos, słucha się go znacznie milej niż Wojciecha Paszkowskiego. Z trzeciej, nasz aktor nadrabia grą, którą (przynajmniej w tej roli) znacznie przewyższa Davida... I dlatego właśnie nie potrafię wybrać między polską a angielską wersją, ale w ramach patriotyzmu prezentuję wam polską.;)
"Marzenie mam" Zaplątani
To też jedna z tych piosenek, w których zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Co prawda opiera się na przewidywalnym schemacie, w którym księżniczka swoją niewinnością, dobrocią i prostolinijnością obłaskawia barbarzyńców, ale i tak ją lubię. Głównie za niesamowicie pozytywną wymowę i ogromny potencjał jako poprawiacz humoru. Fabularnie "Marzenie mam" nie wnosi niczego, można byłoby je bez większej szkody wyciąć - jego głównym zadaniem jest bycie komicznym przerywnikiem. I świetnie się sprawdza w tej roli.
Tym razem również mamy do czynienia z sytuacją, kiedy polskie tłumaczenie jest dość wierne oryginałowi. I bardzo je lubię, choć po wysłuchaniu angielskiej wersji nie jestem przekonana, czy bohaterowie z wadą wymowy to na pewno taki dobry pomysł (znaczy, dodają pewnego komizmu, ale słuchanie ich trochę męczy). W kategorii piosenek lekkich i poprawiających humor, "Marzenie mam" zajmuje wysokie miejsce na mojej osobistej liście.
"Zrobię mężczyzn z was" Mulan
Dość świeży dodatek do listy ulubieńców, z dwóch powodów. Po pierwsze, spodobał mi się marszowy rytm piosenki, bo lubię takie lekko nietypowe marszowe rytmy (to jest ten moment, kiedy udaję, że znam się na muzyce, prawdaż). Po drugie, lubię disneyowskie sceny ze skrótem treningu bohatera (podobnie mam z "Herkulesem", ale jego oceniam o co najmniej klasę niżej niż "Mulan"), a ten z "Mulan" jest chyba najlepszy - pokazuje, że możesz wiele osiągnąć, jeśli tylko potrafisz się przełamać i nie dać się zniechęcić początkowym trudnościom. No i oczywiście pokazuje też, że dziewczyna w niczym nie musi ustępować chłopakom, ale to jest jakby hasło przewodnie całego filmu, więc. Dodatkowo piosenka, przy swojej akuratności jako podkład do konkretnych scen, bardzo dobrze się sprawdza w samodzielnym słuchaniu.
Dystrybutorzy filmu (czy kto tam odpowiada za obsadzanie ról przy spolszczaniu dubbingu) idealnie podobierali aktorów - wokalnie wersja polska i angielska różnią się niewiele. Tekst również przełożono w miarę wiernie, acz osobiście jednak wersja polska nieco bardziej mi się podoba (Maciej Molęda gra głosem zdecydowanie bardziej stanowczo niż Danny Osmond i taka interpretacja młodego kapitana wydaje mi się bardziej na miejscu). Gdybym miała kiedyś ochotę coś trenować, to pewnie byłaby jedna z piosenek do słuchania podczas treningu.
"Let it go" Kraina Lodu
Kolejna piosenka, która zdecydowanie wolę w wersji angielskiej - nawet niekoniecznie dlatego, że polski wokal mi nie odpowiada (choć uważam, że oryginalny jest jednak lepszy), tylko dlatego, że nie podoba mi się polskie tłumaczenie. Jest oczywiście wierne w miarę możliwości, niestety, gubi po drodze większość wdzięku, niczym tego nie rekompensując.
Do "Let it go" mam stosunek mocno emocjonalny, bo jest to jedna z tych piosenek, która mnie najzwyczajniej w świecie wzrusza. Legenda głosi, że miała być piosenką czarnego charakteru (bo Elza w początkowych wersjach scenariusza miała podobno być tą złą), ale wykonanie tak urzekło producentów (reżyserów? Scenarzystów?), że doszli do wniosku, iż scenariusz należy zmienić. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale powiem szczerze, że nie wyobrażam sobie takiej wokalnej czy aktorskiej interpretacji tej piosenki, która pozwoliłaby ujrzeć w postaci ją śpiewającej wewnętrzne zło. Dla mnie to piosenka o wyzwoleniu, śpiewana przez osobę, która wreszcie może zrzucić krępujące ją więzy. Jednocześnie jest świadoma ceny, jaką będzie musiała za to zapłacić (samotność i odrzucenie) i gotowa jest to uczynić. Elza, śpiewając, nie wie jeszcze, że jej moc sprowadziła na królestwo wieczną zimę - myśli, że ucieczka raczej rozwiąże wszelkie problemy i pozwoli jej się od nich odciąć (w końcu ma siostrę, która może po niej przejąć obowiązki - doświadczeni doradcy, którzy rządzili krajem przez lata po śmierci królewskiej pary z pewnością chętnie jej pomogą). Taka deklaracja wolności i ulgi po zarzuceniu konwenansów.
"Serca lód" Kraina Lodu
Zdradzę wam, że kiedy słyszałam tę piosenkę po raz pierwszy (w wersji angielskiej) byłam przekonana, że to tylko jakieś rytmiczne, nieartykułowane pomruki. Dopiero przy konfrontacji z wersją polską okazało się, że jednak nie. Prosty, chwytliwy rytm (mi osobiście kojarzący się bardzo z szantami) i niskie, męskie głosy przypadły mi do gustu. Dodatkowo piosenka streszcza właściwie fabułę filmu (co lepiej widać w oryginalnej wersji językowej. Przekład z konieczności gubi pewne niuanse, ale przy odrobinie dobrej woli też pewien profetyzm fabularny można w nim zauważyć). Było to zagranie ze strony twórców cokolwiek odważne, ale myślę, że całkiem ciekawe.
To tyle, jeśli chodzi o moje ulubione disneyowskie piosenki. Przez chwilę miałam szalony plan, aby napisać analogiczną notkę o muzyce do animacji z innych wytwórni, ale rozsądek podpowiada mi, ze nie mam do niej wystarczająco dużo materiału. Ale może kiedyś zbiorę się do napisania o moich ulubionych piosenkach z filmów aktorskich (ale nieprędko). Co wy na to?
Oto kolejna przygarść linków, tym razem o tematyce bardzo rozległej - od podróży dookoła świata z czytaniem, przez problemy ksiązkoholika, po zwierzątka domowe. Ne przedłużam więc - indżojcie.
Owca o tym, dlaczego bagatelizowanie roli emocji w odbiorze kultury jest powszechne i nie jest fajne.
Tramwaj znowu zagranico, tym razem w Norwegii. Polecam też tekst o czytaniu w Anglii.
A Gryzipiór o tym, co jest konieczne, aby uznał książkę fantasy za dobrą.
Joly_fh pisze o klęsce urodzaju, którą na własnej skórze w końcu odczuwa każdy nałogowy czytelnik.
Na Kaczej Zupie można przeczytać o tym, dlaczego wszyscy jesteśmy piękni.:)
Zwierz napisał o swoich świnkach morskich i jest to bardzo fajny wpis (a ja mam do niego stosunek dość osobisty, bo rozważam zaświnienie mieszkania).
Znowu Joly, tym razem o cenach książek. Nie ze wszystkim co prawda się zgadzam, ale wpis i tak warty przeczytania.
Królowa Matka znowu recenzuje Katarzynę Michalak. Tekst ilustrują kucyponki.
A tu tekst, z którym mam problem - z jednej strony autorka porusza ważny temat (nie)wydawania książek trudnych i wartościowych, bo to nieopłacalne, z drugiej unosi się tu taki lekki smrodek snobizmu (może niezamierzony, ale jednak).
Koty są najwyraźniej zwierzętami na tyle popularnymi wśród moli książkowych, że dość regularnie pojawiają się książki o nich (kotach znaczy), bynajmniej nie będące poradnikami dla stroskanych właścicieli. Z jednej strony album z artystycznie upozowanymi mruczkami co szlachetniejszych ras (sama podczas ostatniej wizyty w księgarni widziałam chyba trzy różne), z drugiej wywiady ze sławnymi właścicielami kotów, wreszcie opowieści o historii tych zwierząt. O tym ostatnim jest „Historia kotów” Madeline Swan, jak zresztą wskazuje tytuł.
Kiedyś widziałam książkę polskiej autorki o tym samym tytule, niestety, nigdy nie było mi dane jej przeczytać. Toteż, kiedy wpadła mi w oko niby taka sama, tyle że brytyjskiej(?) autorki, pomyślałam, że może warto brać, kiedy jest okazja – od razu porównam sobie z odpowiednim rozdziałem „Zrozumieć kota” Bradshawa. Pewne różnice widać od razu – Bradshaw skupił się raczej na historii udomowienia kota, Swan woli badać jego relacje z ludźmi w czasach zdecydowanie bliższych. Co prawda wspomina o kotach w starożytnym Egipcie (i po prawdzie, Bradshaw zrobił to znacznie bardziej szczegółowo), ale skupia się bardziej na czasach od epoki gregoriańskiej do współczesności.
I tutaj mam mały problem. Biorąc do ręki książki takie jak „Historia kotów” (czy nawet „Życie prywatne i erotyczne w starożytnej Grecji i Rzymie”, z którym miałam podobny problem) spodziewam się raczej ogólnych relacji na temat tego, jak postrzegano te zwierzęta na przestrzeni wieków, jak się nimi opiekowano, jakie miejsce zajmowało przy człowieku. Do rozdziału o epoce gregoriańskiej nawet tak to z grubsza wyglądało (podejrzewam, że dlatego, że nie było kogo cytować). Później jednak autorka skupiła się na cytowaniu zapisków sławnych ludzi i przedstawiała głównie ich relacje z pupilami. Samo w sobie nie jest to złe, ale bardzo chętnie poczytałabym szersze spojrzenie na problem. Trochę szkoda również, że cała historia kończy się w latach osiemdziesiątych – być może autorka uznała, że internetowych i telewizyjnych bardziej współczesnych kocich celebrytów zna każdy, ale uważam, że jakiś chociaż niewielki rozdział z kronikarskiego obowiązku im się należy.
Nie jest tak, że uważam czas spędzony z „Historią kotów” za zmarnowany. Fakt, spodziewałam się więcej, ale czytało mi się całkiem przyjemnie. Więc jeśli będziecie kiedyś mieli okazję przeczytać, to skorzystajcie (adnotacja dla czytaczy elektronicznych – ilustracje w książce są czarnobiałe, więc kupując ebooka i czytając na czytniku nic nie stracicie). Czy warto zapłacić pełną cenę okładkową, to już zupełnie inna kwestia.
Tytuł: Historia kotów Autor: Madeline Swan Tytuł oryginalny: A Curious History of Cats Tłumacz: Miłosz Wojtyna, Marta Aleksandrowicz-Wojtyna Wydawnictwo: Znak Rok: 2015 Stron: 284
Trochę ponad miesiąc temu zachęciłam Was do zadawania mi pytań. Tytułowych stu nie udało się zebrać (najmniejsze zdziwienie świata), tak jak poprzednio zresztą, za to ilość zebranych w obu edycjach pozostaje zbliżona. Znaczy to, że wciąż mam stałą grupę wiernych czytelników.:)
Teraz nadszedł czas na odpowiedzi, dlatego nie będę już przedłużać i przejdę do tego, co jest najbardziej interesujące.
1. Czy odkąd masz czytnik, kupujesz mniej papierowych książek?
Raczej więcej elektronicznych. Dotąd w ogóle nie kupowałam ebooków, teraz zdarza mi się kilka miesięcznie (jeśli na przykład napatoczy się interesujący BookRage). Lista tego, co chcę mieć w papierze pozostała raczej nienaruszona (choć z drugiej strony, krytyczno fantastyczną serię Solarisu z "chcę" papierowego zamieniłam na "chcę" elektryczne; w przypadku książek z opcją popularnonaukowości to chyba praktyczniejsze), za to czasem do recenzji wybieram ebooka zamiast papieru.
2. Jak wyglądałoby twoje niebo, gdybyś mogła sama zarządzić tym, co by się w nim znalazło?
Jest taki bardzo fajny film, "Między piekłem a niebem" się nazywa. W tym filmie każdy po śmierci miał swoje własne, prywatne i skrojone na miarę niebo. Raj jednego z bohaterów miał postać wielkiej biblioteki, do której trafiały wszystkie tytuły. Nieskończone zasoby i nieskończony czas na czytanie to jest to.^^ Oczywiście swoje własne niebo uzupełniłabym o możliwość wchodzenia w rzeczywistości czytanych książek. No i oczywiście o smoki.
3. Kusi cię, żeby obejrzeć Grę o Tron i zobaczyć, jakich zmian dokonali w serialu?
Właściwie ciągle mam to w planach. Tylko raz, że po pierwszym sezonie jakoś mnie nie ciągnie, a dwa, że najpierw chcę nadgonić zaległości z książek, a do tego nie ciągnie mnie jeszcze bardziej. Choć smoki są niezaprzeczalnym powodem, dla którego to zrobię. Kiedyś, w nieokreślonej przyszłości.
4. Twój wymarzony fantastyczny gadżet to...?
Teleporter. Serio, człowiek traci tyle czasu na tłuczenie się punktu A do punktu B, że można by z tego uzbierać drugie życie (albo chociaż te parę godzin snu).
5. Na kolację, z którym ulubionym pisarzem, poszłabyś najchętniej (może być to również twórca zmarły)?
Ale kolację w kontekście romantycznym czy towarzyskim?;) Dobrze, rozważę wariant towarzyski, bo jakoś żaden odpowiednio przystojny autor do wariantu romantycznego nie przychodzi mi do głowy. No więc na towarzyską kolację chętnie wybrałabym się z Pratchettem. Im więcej wspomnień i wywiadów z nim i o nim czytam, tym ciekawszą personą mi się wydaje.
6. Na kolację, z którym bohaterem literackim poszłabyś najchętniej?
Z Temerairem. Fajnie by się z nim gawędziło, a poza tym tak jak ja lubi dobrą herbatę i azjatycką kuchnię.
7. W którym z fantastycznych światów chciałabyś mieszkać?
To jest pytanie o tyle niezręczne, że moje ulubione światy niestety nie mogłyby mi zapewnić odpowiedniego komfortu życia (tak, jestem wygodnicka i nie mam złudzeń, że dobrze bym się czuła w pseudośredniowiecznych realiach). Ale fajną opcją byłaby na przykład Długa Ziemia (tam gdzieś jeszcze muszą być dinozaury czy coś w tym guście) czy Układ Słoneczny anno domini 2312 według Robinsona (te rezerwaty w planetoidach). Względnie XXI wiek w rzeczywistości wykreowanej przez Naomi Novik (pod warunkiem, że gdzieś po drodze z Europy nie zostały dymiące zgliszcza).
8. Gdybyś była smokiem - jak byś wyglądała?
Pewnie byłabym nieduża (maksymalnie waga średnia według Namoi Novik), skrzydlata, zielonooka, smukła i miałabym perłowe łuski. Na głowie rogi ukradzione jakiejś gazeli i ewentualnie sztywną, dość krótką grzywę na karku.
9. Czy odczuwasz czasem pokusę, żeby sięgnąć na przykład po "Grę o Ferrin" albo inne koszmarki?
Mój masochizm daje o sobie znać regularnie (choć nie wiem, czy aż tak silnie, żebym się katowała "Grą o Ferrin"), ale ostatnio mam za mało czasu,żeby pozwalać mu dochodzić do głosu. Choć pewnie nadejdzie taki dzień, kiedy pęknę.
10. Robisz czasami te głupie testy, które często pojawiają się na fejsbuniu?
Oczywiście. Ostatnio robiłam jakiś na słowiańskiego potwora, ale wynik mnie zniesmaczył, bo wyszło mi, ze jestem utopcem.
11. Co najbardziej lubisz w książkowej blogosferze?
Chyba możliwość podyskutowania z ludźmi. W realu nie za bardzo mam z kim pogadać o książkach.
12. Twoja supermoc to...?
Umiejętność zaśnięcia w każdych warunkach i przespania dowolnej ilości czasu.
13. A twoja słabość to....?
Zbyt wolne czytanie. Niedługo moje nieprzeczytane książki osiągną masę krytyczną i wyewoluują w villaina, który będzie mnie prześladował.
14. Jaka jest twoja 3 ulubionych bohaterów?
Ale tylko trzech? No jakże to tak, jakże wybrać tylko trzech? Przecież przy takim ograniczeniu odpowiedź i tak będzienieprawdziwa, bo ja tak samo najbardziej lubię znacznie więcej, niż trzech bohaterów. Ale jeśli już mam jakichś podać, to z pewnością będzie to Temeraire z cyklu Naomi Noivik, Jean Tannen z cyklu Scotta Lyncha i, hm, chyba Harry Dresden. Zresztą, o ulubionych bohaterach kiedyś i dziś mam nawet notkę.
15. Gdybyś była zwierzęciem, to jakim?
Chyba kotem. Jestem odrobinę egoistyczną introwertyczką, mogę spać dowolnie długo i dobrze mi we własnym towarzystwie. Kot to chyba dobry wybór.
16. A fantastycznym stworem - jakim?
Chciałoby się powiedzieć, że smokiem, ale mam dość samokrytycyzmu, żeby nie powiedzieć. Pewnie byłabym jakimś puchatym, uroczym i nieszkodliwym niewiadomoczym. Kucyponkiem na przykład.
17. Jaką książkę poleciłabyś każdej osobie na świecie jako absolutny must read?
Chyba żadną. Wychodzę z założenia, że nie istnieje książka o tak uniwersalnych wartościach, żeby wniosła coś przełomowego w życie absolutnie każdego człowieka. A przynajmniej jeszcze na taką nie trafiłam.
18. Czy są takie literackie smoki, których nie cierpisz?
Szczerze mówiąc, trudno mi powiedzieć. Chyba ogólnie za bardzo lubię smoki i jeszcze nie trafiłam w literaturze na takiego, który by mnie totalnie do siebie zniechęcił (nawet jak się okazuje być zwykłym zwierzęciem i niekoniecznie smokiem sensu stricte, to zazwyczaj autor ma na niego tak ciekawy pomysł, że wybaczam). Zdecydowanie najchłodniejszymi uczuciami darzę smoki z serii Dragonlance - też nie wszystkie, bo zdarzają się i ciekawe. Ale w tej serii (opartej zresztą na grze RPG) występuje tak wiele udziwnień i rzeczy niestworzonych i nieuzasadnionych wyskakujących prosto z czapy, że czuję się silnie zniechęcona (i nawet fakt, że zagęszczenie smoków na metr kwadratowy strony jest w tych książkach imponująco wysokie nie jest w stanie mnie przekonać).
19. I czy są takie fabuły, gdzie uważasz smoki za taki element do zastąpienia, na przykład przez innego towarzysza?
Jest wiele takich fabuł. Paradoksalnie, smoka bardzo trudno jest dobrze osadzić w akcji i często wygląda na dosztukowanego tylko dlatego, że smoki są fajne (podejrzewam, że głównym problemem jest to, że dobrzy pisarze starają się unikać smoków jako mocno oklepanych, chyba że mają nań naprawdę dobry pomysł. Początkujący lub piszący słabe, sztampowe fantasy pisarze ładują je wszędzie bez głębszej refleksji, bo fantasy bez smoka to przecież nie fantasy - teraz pewnie dochodzą do tego rojenia o pięknie zanimowanym gadzie, którym będzie mogła pochwalić się ekranizacja). Taki "Eragon" na przykład kompletnie mnie nie przekonał. Autor dopiero w trzeciej części cyklu wpadł na pomysł, jak te smoki osadzić w fabule, żeby nie wyglądały na li tylko doklejone. Była też taka seria "Strażnicy Płomienia" Rosenberga, w której pojawiał się smok, ale właściwie mógłby równie dobrze być gryfem albo jednorożcem (pełnił funkcję kolorytu lokalnego i w zasadzie służył głównie do tego, żeby bohaterowie mogli w pewnym momencie pokazać, jacy szlachetni i antysystemowi są).
20. I jak sądzisz, która klasyczna polska powieść by zyskała, gdyby były w niej smoki?
Każda?;) Ale tak na poważnie, to nie wydaje mi się, żeby któraś powieść mogła zyskać, gdyby ordynarnie dokleić do niej smoki. Za to chętnie przeczytałabym dzieła na bazie klasyki przefiltrowanej przez konwencję fantasy (czytałam gdzieś nawet tekst ubolewający nad tym, że zachodni autorzy popkultury potrafią korzystać z dorobku klasycznych mistrzów, a ich polscy koledzy ani trochę). Przecież taka na przykład Trylogia Sienkiewicza aż się prosi, żeby świat przedstawiony nieco ubarwić fantastyką. Albo "Krzyżacy" - wyobraźmy sobie taką Jagienkę zapraszającą Zbyszka na przejażdżkę na smokach (i drwiącą ze zbyszkowego lęku wysokości, sasasasa). Taka wersja byłaby o wiele ciekawsza.;)
21. Jaka książka (lub seria) fantasy ma według ciebie najciekawiej skonstruowane postacie?
Sporo jest takich. Ale tak od pierwszego kopa przychodzą mi do głowy "Niecni Dżentelmeni" Lyncha - nie mogę się do niczego przyczepić. Świat Dysku Pratchetta też sobie radzi na tym polu, ale mam wrażenie, że jego postacie są w dużym stopniu archetypiczne (zwłaszcza w późniejszych tomach), więc nie wiem, czy się kwalifikują.
22. Książka (seria) fantasy z najciekawiej zaprojektowanym światem?
No jednej Ci nie wymienię, bo nie będę w stanie. Oczywiście podałabym "Temeraire'a" Novik, ale równie ciekawy świat można znaleźć też w "Cieniach Pojętnych" Tchaikovsky'iego (pomijam oczywiście klasykę, bo na przykład drobiazgowo skonstruowana Arda czy nieco symboliczne Ziemiomorze to jakby oczywistość. Ale szczerze mówiąc, nie są szczególnie bliskie mojemu sercu). Z polskich rzeczy, świat Meekhanu Wegnera też daje radę, ale jest jeszcze ciągle "w budowie".
23. Najgorsza ekranizacja książki? "Wiedźmin"? (Zastanawiałam się jeszcze nad "Złotym Kompasem", ale on przynajmniej ładnie wyglądał). Choć nie, czekaj, jest jeszcze coś gorszego - "Smoki jesiennego zmierzchu", animowana ekranizacja książki pod tym samym tytułem z serii Dragonlance. Scenariusz był w miarę wierny pierwowzorowi (również słabemu, skądinąd), ale tak paskudnego połączenia brzydkiej animacji klasycznej z żałosnym CGI nigdy nie widziałam i mam nadzieję nigdy już nie zobaczyć.
24. Czy zdarza ci się dopasowywać potencjalnych aktorów do postaci z książek, które czytasz?
Raczej nie - za mało aktorów kojarzę. Często bywa odwrotnie - jak gruchnie wieść, że będą coś tam ekranizować, to przeglądam listę potencjalnych odtwórców ról w poszukiwaniu tego, który najbardziej odpowiada moim wyobrażeniom.;)
Dziękuję Wam za udział w zabawie (a szczególnie Serenity:)).
Retellingi były modne od zawsze (to znaczy mniej więcej od czasu, kiedy modny stał się postmodernizm), ale dekonstrukcja baśniowych motywów w twórczości przeznaczonej dla młodszych odbiorców zaczęła się na dobre gdzieś tak w okolicach premiery „Shreka”. Śmiem jednak twierdzić, że od tamtej pory baśnie przetwarzano tak intensywnie, że obecnie nawet najbardziej śmiałe wariacje nie są niczym odkrywczym. Co więc pozostaje do dekonstruowania? Ano popkultura. I tą ścieżką podążył Platte F. Clark tworząc „Złego jednorożca”.
„Zły jednorożec” to historia pewnego chłopca z książką. Chłopiec nazywa się Max Spencer, a jego książka to „Kodeks Nieskończonej Poznawalności”. Max żyje sobie całkiem zwyczajnie w małym, amerykańskim miasteczku i nie ma pojęcia, że ta stara księga to najpotężniejszy grimoire we wszystkich trzech światach. Niestety, źli czarnoksiężnicy są tego świadomi i przynajmniej jeden z nich postanawia ją odnaleźć. Jako że po przeniesieniu do naszej, niemagicznej rzeczywistości straciłby swoją moc, wysyła przedstawiciela, który ma mu księgę dostarczyć – Księżniczkę Niszczycielkę, złowrogą klacz jednorożca (tak, dobrze czytacie). Kto wyjdzie zwycięsko z tej konfrontacji – chłopiec czy krwiożercza kobyłka?
„Zły jednorożec” to dziecięca fantasy humorystyczna. Jak na debiut bardzo udana, choć nie pozbawiona wad (ale i tak podziwiam autora, bo porwał się chyba na jeden z najtrudniejszych gatunków, wbrew pozorom). Styl Clarka przypomina trochę bardzo wczesnego Pratchetta – podobne poczucie humoru i nieco podobny język, z tym że Clark preferuje raczej bardziej absurdalne żarty. Nie wszystkie oczywiście są udane (zombie-kaczka jakoś w ogóle mnie nie bawi), ale większość jednak tak. Niemniej, autor przeznacza swoją prozę raczej dla dzieciaków obytych w popkulturze – takich, które wiedzą, co to jest RPG i jak działa, które rozpoznają sparodiowane hobbity i są na bieżąco z nowymi animacjami. Te, które mają braki, mogą poczuć się zagubione i ominie je połowa zabawy.
Jak wspominałam, Clark postanowił zdekonstruować jednorożca – i tak powstała Księżniczka, postać zła, kapryśna, egoistyczna i naprawdę niebezpieczna. Nie jest to oczywiście dekonstrukcja stworzenia mitycznego czy baśniowego. Dawne jednorożce co prawda bywały raczej łagodne i ufnie podchodziły do młodych dziewic, ale w momencie kiedy orientowały się, że padły ofiarą oszustwa (bo dziewczę okazało się nie być cnotliwe), budziły się w nich jak najbardziej mordercze instynkty, a i swoje humory miały. Księżniczka zaś to lustrzane odbicie jednorożca wykreowanego przez serię My Little Pony – ma zad w gwiazdki i kolorową grzywę. Sztuczka może nie do końca, ale jednak się udała – dostaliśmy dość niepokojący czarny charakter, może trochę mało subtelnie zarysowany (o co nie mam pretensji, bo w literaturze dziecięcej pewne uproszczenia są konieczne), który nomenklatura RPG określa jako chaotyczny zły. Zresztą, zestawienie cukierkowej słodyczy ze zgniłym, okrutnym charakterkiem zawsze się sprawdza. Przy tym jednak trochę brakuje Księżniczce głębi, niestety.
Główni bohaterowie o żelazne trio powieści młodzieżowej: Wybraniec, Bystre Dziewczę i Zabawny Kumpel. Nie wiem, do jakiego stopnia świadomie, ale autor bardzo mocno eksploatuje rozwiązania znane wszystkim z „Harry’ego Pottera”. Wybraniec, czyli Max, jest trochę fajtłapowaty (czym zdecydowanie różni się od Harry’ego P.), ale zdecydowanie serca ma po właściwej stronie. Wietrzę wielką przemianę w dalszym toku fabuły. Sara, czyli dziewczę, jest głosem żelaznej logiki. Jako jedyna zdaje się posiadać umiejętności praktyczne i wiedzę, która pozwala jakoś poradzić sobie w zupełnie nowych okolicznościach. Co ciekawe, Sara jako jedyna proponuje rozwiązania rozsądne, ale mało szlachetne (które zostają odrzucone, ale przynajmniej mamy okazję obserwować dyskusje bohaterów na ich temat). Dirk to niestety, typowy element komiczny ze wszystkimi wadami tak skonstruowanej postaci. Nawet fakt, że jest wzorowym przyjacielem niewiele mu pomaga.
Poza wyżej wymienionym trio mamy tu mnóstwo postaci drugoplanowych i pobocznych i dopiero przy nich autor pokazał, że potrafi być kreatywny. Co prawda krasnolud pod przykrywką mnie nie przekonuje, ale zły arcyczarnoksiężnik czy poczciwy, ale posiadający hart ducha gąbki mag towarzyszący jednorożcowi (nawiasem mówiąc, moja ulubiona postać. Chyba najciekawiej i najmniej jednoznacznie skonstruowana w powieści. Trochę tragiczna nawet) już tak. No i sztylet dający bonus do motywacji to zdecydowanie ciekawy pomysł i bystre nawiązanie zarówno do gier, jak i do tysięcy magicznych i świadomych ostrzy znanych fantasy.
I tak szczerze mówiąc, sama nie wiem, co o tej książce myśleć. Z jednej strony, gdybym miała pod ręką dzieciaka w odpowiednim wieku, nie wahałabym się dać mu do czytania „Złego jednorożca” (zwłaszcza, że wydawca zadbał o wygodę młodego, niewprawionego czytelnika, stosując duże litery i szerokie interlinie). Z drugiej, fabuła jest trochę chaotyczna, a autor debiutant nie do końca poradził sobie z odrzucaniem pomysłów, w związku tym w książce mamy chyba wszystko, co tylko był w stanie wymyślić, a to powoduje przesyt. Z trzeciej strony, widzę ogromny potencjał, a powieść jest naprawdę zabawna, nawet, jeśli trafia do mnie tylko co drugi żart (tu mam na względzie, że nie jestem targetem, a żarty mogą być sprofilowane pod dziecięce poczucie humoru). Myślę, że mimo wszystko warto zaryzykować i liczę, że kolejne tomy będą jeszcze lepsze.
Tytuł: Zły jednorożec Autor: Platte F. Clark Tytuł oryginalny: Bad Unicorn Tłumacz: Piotr W. Cholewa Cykl: Max Spencer Wydawnictwo: CzyTam Rok: 2015 Stron: 428
„Cień wiatru” czytali już chyba wszyscy – swego czasu strach było do lodówki zajrzeć, żeby z niej nie wyskoczył. I zbierał praktycznie same pozytywne recenzje. Nie powiem, też mnie ta książka zaintrygowała, jednak w czasach największej popularności (właściwie do tej pory to dość popularny tytuł – może nie tak, jak parę lat temu, ale ciągle) nie miałam okazji po nią sięgnąć. Niedawno, dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza, w moim posiadaniu znalazł się ebook (jako iż po tych kilku latach wydawca zdecydował się wypuścić powieści Zafona w formie elektronicznej). I co? I się rozczarowałam.
O czym ta powieść jest, wiedzą chyba już wszyscy (od dawna żyję w przeświadczeniu, że jestem ostatnią osobą, przynajmniej w blogosferze książkowej, która przeczytała „Cień wiatru”), ale dla porządku przypomnę. Narratorem jest Daniel, syn pewnego barcelońskiego księgarza. Poznajemy go w momencie, kiedy ojciec pokazuje mu Cmentarz Zapomnianych Książek – miejsce, gdzie trzyma się tytuły zapomniane i bezpańskie, taki trochę dziwny antykwariat. Daniel może wybrać sobie książkę do „adopcji”, którą będzie się opiekował. Wybór pada na „Ceń wiatru”, powieść niejakiego Juliana Caraxa, którą chłopak z wypiekami na twarzy pochłania w jedną noc. Po tym doświadczeniu, postanawia dowiedzieć się wszystkiego o tajemniczym autorze. Nie wie, że wplącze go to w mroczną i niebezpieczną historię.
Brzmi zachęcająco, prawda? Książka, sekret i śledztwo dotyczące pisarza to rzeczy, które przyciągną uwagę każdego mola książkowego. I niby wszystko jest w porządku, bo to śledztwo, sekrety i tajemniczy pisarz rzeczywiście w „Cieniu wiatru” są. Tylko jakoś mało satysfakcjonująco.
Pierwszym, co mnie rozczarowało, były opisy miłosnych perypetii Daniela – było ich zdecydowanie za dużo, znacznie więcej niż opowieści o Julianie Caraxie, po której Daniel miał być przecież tylko przewodnikiem. Tymczasem sporo rozdziałów autor poświęcił na opisywanie najpierw nieszczęśliwej miłości do starszej kobiety (dwudziestolatki, która w chwili poznania Daniela była odeń dwukrotnie starsza), później zaś burzliwego romansu z rówieśniczką. Z jednej strony Zafon postąpił w jakimś stopniu logicznie – skoro całą historię poznajemy z ust Daniela, dorastającego w czasie tej opowieści, nie ma się co dziwić, że nastolatek sporo miejsca, czasu i uwagi poświęca niewieścim przymiotom (trochę irytuje za to, że inni mężczyźni zajmujący dość ważne miejsce w narracji też myślą głównie o babskich tyłkach i biustach), z drugiej, nie to mnie jako czytelniczce obiecano.
Za drugim rozczarowaniem stoją te pochwalne peany, które wylewały się z internetu. Widzicie, po tej fali zachwytów spodziewałam się czegoś przełomowego, zaskakującego, z drugim, a może nawet trzecim i czwartym dnem. Tymczasem dostałam fabułę, która mogłaby być owocem romansu brazylijskiej telenoweli z klasyczną powieścią gotycką. Im bliżej byłam rozwiązania zagadki, tym bardziej przewidywalna się stawała i tym bardziej stawała mi przed oczami wizja bohaterów w scenach i dialogach z jakiegoś „Serca Clarity” rodem. Z telenoweli rodem był też lekarz, który w czasach przed pierwszą wojną światową potrafił rozpoznać ciążę w cztery dni po domniemanym zapłodnieniu, co mnie dość ubawiło (choć dopuszczam też myśl, że doktorek po prostu był z tych, dla których seks=ciążą, zawsze i wszędzie. Ale to z kolei nie najlepiej świadczy o jakości jego usług).
A właśnie, bohaterowie. Trójwymiarowych mamy może trzech – Daniela, jego przyjaciela Fermina i Caraxa. Daniel to typowy chłopak, nastolatek jak każdy inny, nawet można go polubić, bo miewa i słabości, i porywy szlachetności czy idealizmu. Fermin to postać niezwykle barwna i nawet sympatyczna, niestety, autor każe mu w każdej scenie perorować na temat babskich tyłków, co na początku dodaje postaci kolorytu, ale później wywołuje tylko niecierpliwione przewracanie oczami. Za to sam Carax jest o tyle ciekawy, że Zafon umyślił dla niego rolę typowego bohatera powieści gotyckiej i zgrabnie a konsekwentnie każe mu ją odgrywać. Reszta to tylko jednowymiarowe, płaskie cienie, mające do odegrania określoną partię – już to famme fatale, już to starego ojca, już to młodej ukochanej, już to przyjaciela z młodości. I ani odrobinę poza te ramy nie wychodzą, przez co życia w nich niewiele.
Jak wspominałam, książkę czytałam w formie elektronicznej, więc parę słów i o tym. Zastrzeżeń nie mam, książka ładnie dostosowywała się do czytnikowego formatowania, a i zdjęcia nie straciły wiele (w papierowej wersji również były czarnobiałe, a na czytanie na czytniku nic im z uroku nie ujęło). Co do wad, to zdarzało się przerzucenie tekstu do kolejnego wersu w momentach dość losowych, ale to właściwie wszystko.
Cieszę się, że mam tę książkę w ebooku. Na półce zajmowałaby mi miejsce, a tak ta odrobina zajętej pamięci nikomu nie wadzi. Zafon kompletnie nie sprawdził się dla mnie w dłuższej opowieści, jego młodzieżówki wspominam zdecydowanie lepiej. Cóż, chyba czas zakończyć przygodę z tym panem. Ale wy oczywiście możecie sami go przetestować.
Tytuł: Cień wiatru Autor: Carlos Ruiz Zafon Tytuł oryginalny: La Sombra del Viento Tłumacz: Beata Fabjańska-Potapczuk, Carlos Marrodan Casas Cykl: Cmentarz Zapomnianych Książek Wydawnictwo: Muza Rok: 2015 Stron: 512
„W styczniu 1998 roku magazyn „Midwives” opublikował artykuł Terri Coates zatytułowany „Wizerunek położnej w literaturze”. Terri przeprowadziła skrupulatne badania, po czym stwierdziła, że w zasadzie postać położnej w literaturze w ogóle nie występuje. (…) zakończyła swój artykuł życzeniem: „Być może jest gdzieś położna, która potrafiłaby zrobić dla położnictwa to, co James Herriot zrobił dla weterynarzy”. Przeczytałam te słowa i podjęłam wyzwanie.”
To cytat z posłowia (piszę o tym „posłowie”, bo jest na końcu książki. Tematycznie bardziej pasuje na przedmowę) książki Jennifer Worth. I rzeczywiście, pewne podobieństwa do pisarstwa Herriota da się zauważyć, choćby sposób prowadzenia narracji – pierwszoosobowej i skupiającej się głownie na pacjentach. Jednak gdyby mnie ktoś pytał, powiedziałabym, że Worth zrobiła to lepiej – przy lekturze „Zawołajcie położną” czas spędziłam zdecydowanie ciekawiej, niż z angielskim weterynarzem.
Opowieść autorki możnaby nazwać zbeletryzowaną autobiografią – ze szczególnym naciskiem na „zbeletryzowaną”, jak sądzę. Poznajemy młodą Jennifer, kiedy zaczyna pracę w Domu Nonnata, instytucji zajmującej się świadczeniem usług położniczych mieszkańcom najbiedniejszych dzielnic Londynu. Tam poznaje wiele ciekawych kobiet – zarówno tych, które z nią pracują, jak i pacjentek, a każda ma do opowiedzenia własną historię, czasem tak niewiarygodną, że trudno w nią uwierzyć.
Język autorki całkowicie mnie urzekł. Wiem, że wiele razy pisałam już o pisaniu prostym, acz celnym, ale Worth właśnie takim się posługuje. Jest przy tym lekko figlarna, lubi uraczyć czytelnika żartem czy nietuzinkowym porównaniem. Szczerze mówiąc, historie jakie opowiada broniłyby się nawet napisane znacznie bardziej drętwo, ale ileż przyjemniej czyta się coś, co tak gładko spływa do mózgu (końcówka tego zdania dobitnie świadczy o tym, że nie mam nawet ułamka tego talentu, jakim dysponuje Worth).
Nie wie, czy powinnam coś pisać o kreacji bohaterów, bo bądź co bądź byli to, przynajmniej w jakimś stopniu, prawdziwi ludzie. Niemniej trzeba powiedzieć, że autorka świetnie potrafiła odmalować ich portrety (podejrzewam że są na nich znacznie barwniejsi, niż byli w rzeczywistości – to przecież cecha dobrej prozy, dać portret ciekawszy niż rzeczywistość). Jest to też w jakimś, dość dużym jak sądzę, stopniu prawdziwy obraz biedniejszej części londyńskiej społeczności w latach powojennych. I jest to z pewnością wartość dodana.
Przyznam się wam, że książkę kończyłam już jakiś czas temu. Przeglądając ją na potrzeby tej notki, nabrałam ochoty na ponowną lekturę, a to już samo w sobie o czymś świadczy. Tak więc polecam „Zawołajcie położną” wszystkim – tym, którzy lubią powieści o kobietach, tym, którzy kochają wątki medyczne, a trochę i tym, którzy najbardziej cenią powieści obyczajowe czy te z wątkami biograficznymi. Czytajcie.
Tytuł: Zawołajcie położną Autor: Jennifer Worth Tytuł oryginalny: Call the Midwife Tłumacz: Marta Kisiel-Małecka Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Rok: 2014 Stron: 426
Kwietniowy Book Box był całkiem niczego sobie (ogólnie o Book Boxach tutaj) i chociaż ostatecznie na nic się nie zdecydowałam, to nie mogę powiedzieć, że nie było z czego wybierać. Obawiam się, że w maju nie będę tak powściągliwa, może nawet skorzystam z opcji z plusem (choć w sumie nie wiem, ciągle się waham i szanse na to maleją sukcesywnie).
Proporcje gatunkowe pozostają we wszystkich Book Boxach raczej zbliżone (mnie oczywiście najbardziej interesuje fantastyka, ale o niej za chwilę). Dla miłośników sensacji jest Czubaj, "Kasacja" i "Sfera skażenia", jest coś dla miłośników biografii, podróży (choć nie wiem, jak pozycje z dużą ilością kolorowych zdjęć prezentują się w postaci elektronicznej na czytnik) i trochę literatury kobiecej. Ale przejdźmy może do tego, co najbardziej interesuje mnie.:)
"Droga królów" Brandon Sanderson
Byłam cierpliwa jak ten smok, od stycznia siedziałam spokojnie na swojej kupie skarbów, to znaczy książek, ale wreszcie się doczekałam - nareszcie dokupię sobie pierwszą część do "Słów światłości", które nabyłam z kolei przy okazji pierwszego zauważonego przeze mnie Book Boxa i będę miała komplecik, a co za tym idzie, będę mogła rozpocząć lekturę. Lubię Sandersona, ale on strasznie opasłe książki pisze, w dodatku wydają je w miękkich oprawach, więc to sobie wzięłam na czytnik (choć jak mag wznowi "Z mgły zrodzonego", to chyba skuszę się na papier). Oczywiście, pewniak (tylko do wypłaty trzeba poczekać).
"Laguna" Nnedi Okorafor
Tę książkę już kupiłam w papierze, bo jak wiecie, zawsze kupuję UW w papierze. Ale warto odnotować, ze pojawiła się w pakiecie. W ogóle UW często się tu pojawia, więc jeśli ktoś zbiera wydania elektroniczne, to warto śledzić.
"Oko Jelenia: Droga do Nidoras" Andrzej Pilipiuk
Książka znalazła się w pakiecie pewnie dlatego, że akurat autor postanowił dopisać kolejny tom do zamkniętego cyklu, więc skorzystajmy z okazji i przypomnijmy pierwszy. Pilipiuka nieszczególnie lubię, ale w kategorii prostych i przyjemnych (pod warunkiem, że podczas lektury się nie myśli) niezobowiązujących czytadeł fantastycznych facet nie ma konkurencji. Tak więc nie polecam, ale jeśli ktos koniecznie chce, to może kupić ebooka tanio.
"Pies też człowiek?" Praca zbiorowa
To jest propozycja całkiem ciekawa - zbiór tekstów o społecznej roli psa w Polsce. Rzecz albo dla zapalonych psiarzy, albo dla zapalonych socjologów. Sama rozważam zakup, ale niezależnie czy kupię, kiedyś z pewnością przeczytam (jakby wyszedł podobny tytuł o kotach, to brałabym bez zastanowienia).
"Harpie w Warszawie" Joanna Zaręba
To jest rzecz dziwna, którą kojarzę tylko z okładki (dość alternatywnej urody zresztą). Z jednej strony, jest smok. Z drugiej autorki kompletnie nie znam i nie wiem, czego można się spodziewać (a zestawianie "humorystyczna fantasy" w takich przypadkach wywołuje u mnie dreszcze). Ale w sumie to ciekawa jestem. Dodam tylko, że zakup akurat w Book Boxie nie bardzo się opłaca - na stronie wydawnictwa można kupić tylko dwa złote drożej, więc możne lepiej tutaj wybrać coś, na czym zaoszczędzimy więcej.
W tym miesiącu długo stosik przybyszów składał się tylko z jednej książki. Niemniej, nie łudziłam się, że tak pozostanie na zawsze - w końcu Pyrkon i te sprawy. A i poza pyrkonowo coś tam wpadło i stanęło na tym, że stosik będzie trzeba rozbić na dwie kupki, bo mi się w kadrze nie zmieści. A więc najpierw część z grubsza pozapyrkonowa.
Dwie pozycje na górze to pożyczki od Serenity, załatwione przy okazji Pyrkonu co prawda, ale dla równowagi położone tutaj. "Sezon burz" to oczywisty must read (i dowód na to, że te dziwne okładki o fakturze ceraty kiepsko się sprawdzają), a na "Gwiazdozbiór psa" od dawna ostrzyłam sobie ząbki, chyba głównie z powodu nagród, jakie książka zdobyła.
"Antipolis" i "Kroniki Atopii" to z kolei egzemplarze recenzenckie od wydawnictwa Czwarta Strona. Na tę pierwszą wyjątkowo ostrzę sobie zęby, bo nie dość, że polski debiut, to jeszcze napisany przez blogera (w sumie, jak autor wyrazi zgodę, to go podlinkuję). Ta druga po prostu mnie ciekawi, a wydanie obu bardzo mi się podoba.;)
"Bóg zwierząt" i "Dzikie karty" to efekt wymiany z Królową Moli. Na "Dzikie karty" polowałam od dawna (niezrażona mało entuzjastycznymi recenzjami, choć przyznam, że nieco ochłodziły mój zapał), a "Boga zwierząt" wzięłam przy okazji, bo kiedyś spodobała mi się okładka. Jak się nie spodoba, to się przeznaczy do wymiany.
Pozostała czwórka to wynik zakupów w Dedalusie. "On wrócił" od dawna mnie interesował, więc nabyłam sobie za te piętnaście złotych, skoro była okazja. Z "Wiedzą" i "Wzrokiem" było tak samo, a trzeci tom też sobie kiedyś przy okazji dokupię. A "Leksykon fantastyki" kupiłam z ciekawości. I pewnie kilka słów o nim napiszę w swoim czasie.
Tutaj już same zdobycze pyrkonowe. Na górze oczywiście "Pamięć wszystkich słów", którą zdążyłam już nadgryźć podczas powrotu z konwentu, ale na razie chyba sobie odłożę, zanim mnie wciągnie, bo mam kilka rzeczy pilniejszy do przeczytania. Z zakupu "Wiosny Helikonii" też jestem zadowolona, bo szukałam jej odkąd nabyłam resztę trylogii, a nigdzie nie była dostępna (znaczy, w tym wydaniu solarisowym, bo jakieś starocie na Allegro można było za grosze kupić). A "W odbiciu" dostałam jako bonus do zakupu i dowiem się, co o nim myśleć dopiero, jak przeczytam (kompletnie nic o tej książce nie wiem).
Trzy kolejne książki to konkursowa wygrana. "Science Fiction" znalazło się tu głównie za sprawą Oceansoul, która swego czasu bardzo entuzjastycznie się o nim wypowiadała. "Głos Lema" to w sumie pójście za ciosem - jak się brało jedną antologię Powergraphu, to czemu nie drugą. A "Światło cieni" to co prawda wybór Lubego, ale też chętnie przeczytam. "Demonomania" i "Miłość i sen" to efekt wymiany organizowanej na Pyrkonie przez LC i trochę się nacięłam, bo okazało się, że autor księgi swojej trylogii numerował od tyłu, a więc księga pierwsza i druga są tak naprawdę trzecią i drugą. Trudno, zapolujemy na prawdziwą pierwszą.
"Dzikie stwory" wyciągnęłam z pyrkonowego przecenowego pudła Zysku, a Luby zrobił to samo z "EVE". Zobaczymy, czy nam się opłaci.
Wybaczcie jakość, zdjęcie robione kartoflem (sądząc po jakości).
Ach, zapomniałabym - takiego ładnego ebooka "5 sekund do Io" dostałam do recenzji od wydawnictwa Media Rodzina (wolałam ebooka). Autorkę znam z mainstreamu, zobaczymy jak poradzi sobie w konwencji gierczano-fantastycznonaukowej.