Strony

wtorek, 29 marca 2016

"Ślepe stado" John Brunner

Pewne nazwiska w Artefaktach dość regularnie powracają. Do takich należy Brunner, John Brunner. Ostatnio czytałam jego „Na fali szoku” i byłam zadowolona. „Ślepe stado” jednak znacząco się od tamtej powieści różni, zarówno formą, jak i wymową (zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest podobne do „Wszystkich na Zanzibarze”, ale akurat tego jeszcze nie czytałam, więc nie zaryzykuję).

„Ślepe stado” to mozaika migawek. Na celu ma nie tyle opowiedzenie historii konkretnego bohatera (czy bohaterów), ile pokazanie umierającego świata. Nie jest to jednak mieszanina zupełnie przypadkowa – regularnie pojawiają się wątki dotyczące garstki bohaterów. Ale i one bardziej niż historie bohaterów mają nam pokazać sytuację grup społecznych, do których opisywani ludzie należą.

Brunner opisuje Amerykę ginącą, ale nie zdającą sobie sprawy z tego, że umiera (do tego nawiązuje też tytuł, w oryginalnej wersji językowej będący cytatem z „Lycidasa” Miltona). Szerzą się choroby, warstwa smogu jest tak gruba, że miejscami cały rok nie widać słońca, strach wyjść na ulicę bez maski pyłowej na twarzy a pojawienie się jakiegokolwiek zwierzęcia w pobliżu miasta to ewenement. Do tego szalejące bezrobocie i napięcia na tle rasowym. Ale ludzie, z politykami i decydentami na czele, nie chcą tego dostrzegać, wygodniej jest im utrzymywać, że nic się nie dzieje. Typowa sytuacja z przysłowiowym słoniem w salonie. Amerykanie w powieści Brunnera ciągle chcą eksportować na masową skalę swój styl życia, choć to właśnie on ich zabija. Nawiasem mówiąc, bardzo osobliwie wygląda ta książka na tle współczesnej importowanej z USA popkultury, gdzie dzielni Marines zawsze ratują świat od zagłady, błyskając publice po oczach sugestiami, że tylko Ameryka może dać pełnie szczęścia obywatelom. W „Ślepym stadzie” widzimy coś wręcz odwrotnego – USA, przez swoje głęboko konsumpcyjne zwyczaje jest największym zagrożeniem dla umierającej planety, a Marines dzielnie strzelają do każdego, kto próbuje w tej sprawie coś zrobić i jest w osądach daleki od optymistycznego stanowiska rządu. Myślę, że warto byłoby przeczytać dla samego kontrastu.

Sama konstrukcja powieści może niektórym czytelnikom sprawiać kłopot. Autor, zamiast ciągnąć narrację liniowo, tworzy ją z oderwanych fragmentów rzeczywistości. Układa je co prawda chronologicznie, ale rozrzuca po całym świecie, mamy więc na jednej stronie wątek amerykański, krótka notkę z Afryki i kilka słów z Hondurasu. Napisane jest to wszystko bardzo przystępnie (naukowość „Ślepego stada” to raczej fatalistyczny futuryzm dnia codziennego niż efekty prac laboratoriów), ale rwana narracja nie każdemu może pasować.

„Ślepe stado” to bardzo przygnębiająca wizja przyszłości. Na szczęście od czterdziestu lat, jakie minęły od napisania powieści, nie zrealizowała się i to jest dobra wiadomość. Zła jest taka, że w poprzednim zdaniu powinno być słowo „jeszcze”. Brunner daje do myślenia. Wato brać.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag 

Tytuł: Ślepe stado
Autor: John Brunner
Tytuł oryginalny: The Sheep Look Up
Tłumacz: Wojciech M. Próchniewicz
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 431

piątek, 25 marca 2016

Internetowy Dzień Życzliwości czyli #IDŻ bo tak

Dzisiaj miała być notka o czymś innym (konkretnie o "Ślepym stadzie" Brunnera. Nic straconego, będzie we wtorek), ale przeczytałam notkę Zwierza Popkulturowego i nagle poczułam, że muszę wlać w internety trochę życzliwości (to pewnie przez tego Brunnera. Jak się czyta takie rzeczy, to człowiek zaczyna pragnąć kwiatów, tęczy, świnek morskich i różowych kucyponków). W wyniku tego uczucia postanowiłam napisać tę oto laurkę dla ludzi (i instytucji), które robią dobre rzeczy w internetach i czasem w realu. Niech każdy dostanie swoją odrobinę życzliwości.

Fotki świnek idealnie pasują do tematu.
 Różowe wiaderko życzliwości dla Genius Creations
Za to, że robią coś bardzo ważnego dla polskiej fantastyki - sprawiają, że w ogóle ukazują się ksiązki debiutantów. Wiem, że nie robią tego z pobudek czysto altruistycznych, bo wydawnictwo ma na siebie zarabiać, no ale nie umniejsza to zasług. Pewnie, poziom ich ksiązek bywa różny, ale przecież chodzi o to, żeby dawać szansę nowym, a nie zajeżdżać tuzów rodzimej pop-fantastyki. Poza tym przynajmniej kilku ciekawym nazwiskom pomogli zaistnieć i to im się bardzo chwali (a poza tym ksiązki mają tanie. Zwłaszcza, jeśli poczekać na jakąś promocję w MadBooks).

Niebieskie wiaderko życzliwości dla Maga
Bo wydają bardzo ładne książki. Just so. No dobra, wydają też kilka moich ulubionych serii i autorów i tak się złożyło, że akurat w tej chwili tych ulubionych serii wydają najwięcej spośród wszystkich wydawnictw.:)


Kubeczek (z Power Rangers, dowolnie wybranymi) parującej życzliwości dla Misiaela
Za to, że pisze bardzo fajne notki o postaciach ze starych kreskówek, wygrzebuje brudne sekrety siostrzeńców Donalda i przypomina mi tytuły filmów, które chciałam sobie powtórzyć, ale nie wiedziałam, jakie właściwie tytuły mają. A także za robienie tego riserczu, którego mi by się nie chciało robić.

Czarny kubeczek parującej życzliwości dla Kruka
Za to, że pisze wspaniałe notki o fantastyce (głownie starej, ale czekam na coś mniej leciwego) i  za pomysł stworzenia pseudoprzewodnika po starej polskiej fantastyce dla młodego czytelnika (młodszego to znaczy takiego, który w latach osiemdziesiątych dopiero się rodził. Albo i to jeszcze nie). Jakby jeszcze pisał częściej, to dostałby dwa kubeczki.

Hobbici kubeczek parującej życzliwości dla Serenity
Bo to jedna z nielicznych osób, z którą mogę pogadać o książkach nie tylko w sieci. Oraz za łowienie dla mnie autografów.;)


A także po kubeczku życzliwości dla wszystkich moich czytelników i dla wszystkich innych blogerów, nie wymienionych tu z linku, którzy przychodzą tu komentować i którzy piszą o ciekawych tytułach, dzięki czemu nabieram ochoty na ich przeczytanie. Bez Was to miejsce byłoby bardzo smutne i uboższe.:)

PS. Chciałabym też Wam wszystkim życzyć smacznego jajka i Wesołego Alleluja.:)

wtorek, 22 marca 2016

Zmyślenia #30: Kilka słów o raporcie

W zeszłym tygodniu ogłoszono wstępne wyniki raportu o stanie czytelnictwa. Chyba już wszyscy blogerzy (także ci, którzy na co dzień nie zajmują się literaturą) napisali kilka słów na ten temat, więc jestem ostatnia (i ciekawe, czy komukolwiek będzie się chciało czytać jeszcze jedną notkę o raporcie). Ale muszę, inaczej się uduszę.

Na początek może kilka słów o tym, co mi się w metodzie przeprowadzania badań nie podobało. Nie jestem socjologiem, więc pewnie moje uwagi można sobie w buty włożyć, ale czuje potrzebę ich wyartykułowania. I nie, nie dotyczą one wybranej grupy badanych (choć uważam, że fajnie by było zorganizować szerzej zakrojone badania. Szeroko zakrojonych badań nigdy za wiele (zwłaszcza, że taki na przykład spis powszechny byłby idealną okazją).


Moje pierwsze zastrzeżenie dotyczy punktu o źródłach czytanych książek. Widzicie, brakuje mi konkretnej informacji o tym, jak sformułowane było pytanie do ankietowanych. Podpis sugeruje, że pytano ich tylko o jedno, główne źródło książek. Tymczasem suma punktów procentowych na wykresie jest większa niż 100. Czyli jednak pytano o kilka źródeł, zapewne prosząc o ułożenie ich zgodnie z popularnością. Zważywszy na to, że większość z nas aż tak się w analizę wykresów nie zagłębia, brak jednoznacznej informacji może być mylący.

Ale to w sumie kosmetyka, którą zapewne uzupełni się w pełnej wersji raportu. Poważniejsze wątpliwości mam odnośnie pytania o wielkość domowych księgozbiorów. Z bliżej nieokreślonych przyczyn ankietujący uznali za stosowne liczyć tylko książki papierowe. Jasne, zdaję sobie sprawę, że osoby o rozbudowanym księgozbiorze elektronicznym, nie posiadające przy tym książek papierowych to jednak niewielki odsetek, ale… No, dość rzec, że wyłania się z tego jakaś wewnętrzna niespójność raportu. Bo z jednej strony w pytaniu o źródła książek, ebooki się uwzględnia, z drugiej po nabyciu dla twórców raportu „znikają”. Znowu pojawia się tu charakterystyczne dla polskich badań uznawanie elektronicznej formy tekstu za książkę gorszą, lub w ogóle nieuznawanie jej za książkę. Na chwilę obecną może nie ma to większego znaczenia, ale w przyszłości może nadejść taki moment, kiedy traktowanie przez badaczy ebooków po macoszemu może im poważnie zafałszować wyniki (a nie mogę dać głowy, że pośród młodszych grup wiekowych już nie fałszuje).

Ten gif musiał się tu znaleźć.
No dobrze, ale przejdźmy do właściwiej treści raportu, a raczej do moich rozważań nad nią. Jakie są wyniki, wiedzą już chyba wszyscy – 63% Polaków nie przeczytało w zeszłym roku ani jednej książki. No i z jednej strony spoko – przecież czytanie nie jest jedynym możliwym hobby, równie rozwijające może być przecież kino czy opera, a nawet jeśli nie, to przecież pasja nie musi być związana z kulturą, jak ktoś się czuje szczęśliwy, poprawiając swój zasięg na rowerze, to jego święte prawo.

Z drugiej strony, jednak nie do końca. Bo widzicie, czy tego chcemy, czy nie, ciągle żyjemy w kulturze pisma i większość komunikacji w naszym świecie odbywa się za pomocą literek. A niestety, bez treningu tej mechanicznej umiejętności, jaką jest czytanie, może się tak zdarzyć, że choć będziemy w stanie technicznie odcyfrować, co nam napisano, to zrozumieć już nie bardzo. Poza tym, z powyższej statystyki wynika, że nawet jeśli nieczytający mają jakąś pasję, to nie uznaje za konieczne pogłębiać wiedzy o ulubionym temacie, a w to już mi się kompletnie nie chce wierzyć. Ale zaraz, powie ktoś, przecież książki nie są jedynym źródłem wiedzy! No nie są – mamy jeszcze filmiki na YT i grupy dyskusyjne na forach tematycznych. Co może się sprawdzić, kiedy ktoś się interesuje handmadem (tu piszę kompletnie bez złośliwości, żadna książka nie da nam tyle, co nagrany tutorial), ale w pozostałych dziedzinach nie bardzo. A poza tym, raport wykazał też, że procent osób zadowolonych z życia jest zdecydowanie wyższy po stronie czytających (w sumie tak jak i procent osób z wyższym wykształceniem). Warto przemyśleć.

Czytający kucyk też.
Zastanówmy się może, z czego ta niechęć do czytania wynika. Ogólnie niestety z tego, że żyjemy w społeczeństwie, które krzywo patrzy na ludzi robiących cokolwiek, co nie przynosi im wymiernych korzyści. W dobie dodatkowych fuch, wyrabiania nadgodzin i drugich etatów poświęcanie czasu na coś, co nie przynosi zysków dających się zmierzyć przyrostem na koncie jest traktowane co najmniej podejrzliwie. Nie ważne, czy jest to czytanie, hodowanie zwierzątek domowych czy ozdabianie przedmiotów – jeśli masz na to czas, to najwyraźniej jesteś leniwy, albo rozpieszczony, albo nieudacznikiem. Tak więc lepiej w oczach tłumu jest przeznaczyć swój czas na czwarte już dziś wycieranie kurzu, bo z tego jest korzyść. A z drugiej strony mamy całe rzesze ludzi, którym nie starcza czasu i energii na jakąkolwiek pasję, bo po odwaleniu tych fuch czy powrocie z drugiego etatu (który jest im niestety niezbędny do przeżycia i dopięcia budżetu) najzwyczajniej w świecie zasypiają ze zmęczenia przy włączonym telewizorze.

Przy czym mam wrażenie, że to nie jest tak, że wśród Polaków umarła chęć poznawania historii (acz zaryzykuję tezę, że do tego zmierzamy; jesteśmy na prostej drodze w kierunku Chin, gdzie czytelnictwo w miażdżącej większości ogranicza się do poradników, jak zostać bogatym biznesmenem). O ile wśród moich znajomych z reala (wybaczcie dowód anegdotyczny) trudno znaleźć kogoś, kto regularnie czyta, to widzem serialu jest chyba każdy. Każdy widział w zeszłym roku co najmniej jeden film albo kilka odcinków serialu. Mało tego, te filmy i seriale są żywo dyskutowane. Śmiem więc zaryzykować twierdzenie, że ciągle chcemy, żeby ktoś nam opowiadał historie, mogą być długie. Tylko nie bardzo nam odpowiada forma pisana.

Kot obowiązkowo.
Jedną z przyczyn tego nieodpowiadania już wymieniłam wyżej. Poza nią jest jeszcze jedna, znacznie bardziej prozaiczna – snobizm tych, którzy czytają. Fakt, że ktoś z wyższością spogląda na innych, bo czytał Prousta, a oni ni,e wcale tych „onych” do czytania Prousta nie zachęci. Zwłaszcza, jeśli sami czytelniczych nawyków nie wynieśli z domu.

No właśnie, raport pokazał też, że nawyk czytania wynosi się z domu. I jeśli chcemy podnieść poziom czytelnictwa, to należałoby się zastanowić, jak aktywizować czytelniczo tych, u których w domu się nie czyta. Tutaj piłka jest po stronie szkół. Jakiś czas temu nasze ministerstwo edukacji doszło do wniosku, że zlikwidowanie sztywnego kanonu lektur w klasach początkowych jest dobrym pomysłem, bo należałoby raczej dzieciaki w tym wieku zachęcać do czytania jako takiego, niż bawić się w analizy. To bardzo dobry krok, ale tylko jeden z wielu. Drugim powinno być dofinansowanie bibliotek (bo cóż z tego, że nauczyciel może wybrać do omówienia nową, fajną książkę, zamiast pięćdziesięcioletniej ramotki, jeśli uczniowie nie będą mięli skąd jej wziąć), które poza wszystkim mogą być wspaniałym uzupełnieniem edukacji szkolnej. Widzicie, biblioteki poza wypożyczaniem książek zajmują się też organizowaniem przeróżnych zajęć dla dzieci, mających promować czytelnictwo. Jest to szczególnie ważne w małych miejscowościach, gdzie nie ma domów kultury ani żadnych innych tego typu instytucji. Biblioteki zajmują się nie tylko dziećmi, ale też organizują zajęcia dla osób starszych, a to jedna z najmniej aktywnych czytelniczo grup (i w sumie nie dziwię się. W miastach pewnie sytuacja wygląda lepiej, ale na wsiach często bywa tak, że na gminę przypada tylko jedna biblioteka. Co z kolei oznacza, ze część mieszkańców ma do niej kilkanaście kilometrów, a transportu publicznego brak. Nie podejrzewam emerytów o taką determinację w dążeniu do lektury, żeby chciało im się te kilometry pokonywać na własną rękę).

A tu macie powódź świnek morskich. Bez związku, ale świnki muszą być.
A trzecim krokiem powinna być zmiana programu nauczania. Zaliczam się do osób, które kwestionują konieczność wałkowania lektur w całości, zwłaszcza pod klucz. Może się mylę, ale wydaje mi się, że równie dobrze można kluczowe nurty w literaturze omawiać na podstawie fragmentów. Zamiast wałkować, kto z kim, kiedy i ile razy w „Potopie” czy „Przedwiośniu” w szkole powinno się omawiać bardziej całościowy wpływ tego czy innego nurtu na kształtowanie literatury, ćwiczyć interpretację tekstów (ale w żadnym wypadku jedynie słuszną, jak teraz), prowadzenie dyskusji i argumentowanie. A i większa dowolność w doborze lektur raczej nie zaszkodzi, b żyjemy w takich czasach, że nauka czytania w pierwszej klasie podstawówki to zdecydowanie za mało, aby poprawić czytelnictwo.

Zakończenia nie ma. Powiedziałam wszystko, co powiedzieć chciałam – reszta jest milczeniem.

piątek, 18 marca 2016

"Stop prawa" Brandon Sanderson

Jak być może pamiętacie, ostatni tom trylogii Zrodzonego z Mgły, był dla mnie dość rozczarowujący. Niemniej, zakończył się w sposób, który pozwolił autorowi zacząć wszystko od nowa. I bardzo byłam ciekawa, jak mu to „od nowa” wyjdzie. Zwłaszcza, że już po objętości widać, że pozbył się jednej z wad poprzedniej trylogii.

Od wydarzeń opisanych w „Bohaterze wieków” minęło czterysta lat – zdążyły one już obrosnąć legną i mitem. Świat się zmienił – powoli pod strzechy trafia elektryczność, pociągi kursują regularnie a broń palna cieszy się wielką popularnością. Gdybyśmy byli na Ziemi, można by było powiedzieć, że mamy XIX wiek. Tymczasem Waxillium Ladrian musi porzucić swoje dotychczasowe życie stróża prawa w Dziczy, albowiem innego rodzaju obowiązki wzywają go do stolicy. Konkretnie to powinien zająć się sprawami swojego szlacheckiego rodu, bo tak się niefortunnie złożyło, że nagle został jego jedynym dziedzicem. Cóż, trzeba porzucić odznakę i zająć się aranżowaniem małżeństwa. Tymczasem okazuje się, że w mieście działa grupa niezwykle zręcznych bandytów, zajmujących się bardzo zuchwałymi kradzieżami. Czy stary detektyw oprze się pokusie?

„Stop prawa” w przeciwieństwie do poprzednich tomów serii nie trzyma się już najpopularniejszej konwencji fantasy, jaką jest ratowanie świata przed Złym Władcą ™ /zagładą. Teraz mamy do czynienia z kryminałem w wersji przygodowej. I przyznam, że ta zmiana konwencji doskonale wpłynęła na książkę. Rozwiązania fabularne zdają się mniej wyświechtane, intryga (a ta nie kończy się w tej powieści) mniej przewidywalna a cały entourage mniej zużyty. Jednocześnie powieść jest na tyle niezależna, że można ją bez problemu czytać, nie znając poprzednich z uniwersum. Ale chyba najbardziej zaskakujące jest to, że Sanderson nauczył się zwięzłości. I to wyszło książce zdecydowanie na plus (jak również to, że zrezygnował z intryg politycznych. Nie jest w nich najlepszy).

Trochę lepiej wypadają też postacie kobiece. Znacząca poprawą jest fakt, że jest ich więcej niż jedna istotna dla fabuły. Co prawda nieodzowna u tego autora Martwa Dama Wpływająca Zza Grobu Na Życie Bohatera (w skrócie MDWZGNŻB. Nie jestem dobra w akronimach) również się pojawia, ale ponieważ nie jest jedyna poza główną (lub prawie główną) bohaterką, nie irytuje tak bardzo. Z żywych pań mamy Marasi, która pełni u boku Waxa podobną rolę, jaką pełniła Vin u boku Keislera – czyli zafascynowanej bohaterem uczennicy (acz trzeba zaznaczyć, że relacja Marasi z Waxem ma jednak zdecydowanie inny wydźwięk). Jest więc inteligentna, sprytna, odważna i uparta, chociaż nieco brakuje jej pewności siebie. Generalnie ten typ bohaterki, który publiczność uwielbia. Dla mnie – urocza nuda. Zdecydowanie bardziej interesująca wydaje mi się Steris, kandydatka na aranżowaną żonę Waxa. Z jednej strony wydaje się sztywna i chłodna, ale autor sugeruje, że to nie jest prawdziwa twarz. Mam nadzieję, że za tą sugestią podąży i pokaże nam coś niespodziewanego. No i jest jeszcze Ranette, podręcznikowa silna postać kobieca. Na razie nie pokazała nic ciekawego, ale już sam fakt, że w tym zespole rolę bondowego Q pełni kobieta można policzyć jako zaletę (zawsze to jakieś novum).

Wax oczywiście nie działa sam, towarzyszy mu Wayne. I tu należy zaznaczyć, że Sanderson, jak wielu przed nim (i po nim zapewne też) nawiązuje do najsilniej zaznaczonego chyba tropu w literaturze kryminalnej. Otóż od czasu Sherlocka Holmesa, żaden wybitny detektyw nie może obejść się bez najlepszego przyjaciela, z którym stanowią niezwyciężalny zespół (ostatnio co prawda Skandynawowie wolą eksploatować typ detektywa-samotnika, ale my jakby nie o tym). Co prawda Sanderson trochę miesza bohaterom umiejętności – u niego to towarzysz, nie detektyw, potrafi się wtopić w każde tło i zakamuflować w dowolnej społeczności, nie jest też wykształcony – ale i tak widać, do kogo nawiązuje. Niemniej, z Waxa i Wayne’a całkiem sympatyczna para, choć Wayne zwykle pełni rolę chodzącego i nie zawsze udanego elementu komicznego, co bywa irytujące.

Sam Wax jest konstrukcyjnie bardzo podobny do Keislera (właściwie, patrząc na jego relację z Marasi, mam wrażenie, że gdyby opisywać relację Kela z Vin z perspektywy Kela, dostalibyśmy właśnie coś takiego). Robi to, co słuszne, ale potrafi naginać prawo, kiedy potrzeba. Choć w przeciwieństwie do Kela, nie ma ambicji obalania istniejącego porządku. Niemniej, lubi sobie pofilozofować, jak Kel.

I tak ostatecznie jestem mile zaskoczona „Stopem prawa”. Nie jest to żadne arcydzieło, ale potrafił mnie przekonać, że Sanderson mimo wszystko ma mi coś do zaoferowania. Będę testować dalej.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Stop prawa
Autor: Brandon Sanderson
Tytuł oryginalny: The Alloy of Law
Tłumacz: Anna Studniarek
Cykl: Ostatnie Imperium
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 298

wtorek, 15 marca 2016

"Odwrócony świat" Christopher Priest

Za mną kolejna książka z Artefaktów. Priesta, bo on jest autorem „Odwróconego świata” wydano wcześniej w Uczcie Wyobraźni, ale tematyka jakoś nie wzbudziła mojego zainteresowania, a że autora nie znałam, to i książka mnie nie obeszła. Teraz trochę żałuję, bo lektura „Odwróconego świata” sprawiła, że chętnie przeczytałabym coś jeszcze tego pana.

Miasto zdaje się być obce w świecie, w którym istnieje. Musi się bezustannie poruszać, aby ten świat nie sprowadził na nie zagłady. Aby umożliwić miastu ruch, niezbędni są ludzie należący do cechów. I tak Torowi układają szyny, po których porusza się miasto, Budowniczowie Mostów umożliwiają mu przekraczanie rzek a Handlowcy zapewniają robotników. Jednak największym prestiżem cieszą się Badacze Przyszłości. I to właśnie do tego cechu aplikuje młody Helward Mann. Ta droga kariery da mu dostęp do nieznanej szeregowym mieszkańcom miasta wiedzy. I uzmysłowi, jak bardzo niedoinformowani są na temat świata, w którym żyją.

„Odwrócony świat” to jedna z tych powieści, w których celem jest przedstawienie jakiejś konkretnej idei autora, a kreowanie bohaterów czy samej opowieści to sprawy drugorzędne. W „Przedrzeźniaczu”, również należącym do Artefaktów, to podejście się nie sprawdziło, ale o dziwo w „Odwróconym świecie” działa bez zarzutu. Być może dlatego, że autor nie próbował stanąć w dziwacznym rozkroku między pokazaniem rozwoju bohatera (co najwyraźniej było mu nie po drodze) a pomysłem na świat przedstawiony (co było głównym celem). Priest skupia się tylko na tym, czego pokazanie naprawdę go interesuje i czytelnik to wyczuwa.

Sama idea jaką autor nam w powieści zaprezentował, jest niespotykanie oryginalna (no dobrze – niespotykanie oryginalna z mojej perspektywy, czyli dla czytelniczki, która nie gustuje w światach o pokręconej fizyce). Nie chcę tu zbyt wiele zdradzać, gdyż odkrywanie tajemnic świata przedstawionego stanowi główny element powieści, ale przyznam, że tak swobodnej zabawy fizyką nie widziałam jeszcze nigdy. Samo rozwiązanie zagadki również nie rozczarowuje.

Wspomniałam, że bohaterowie są pretekstowi, ale skoro w ogóle są, to może pochylimy się nad nimi na chwilę. Sam Helward jest postacią – przewodnikiem. Stworzono go głownie po to, żeby razem z czytelnikiem odkrywał tajemnice rzeczywistości i jako bohater nie ma wiele do zaoferowania. Ciekawie natomiast wypadają postacie kobiece. Odgrywają co prawda role daleko drugorzędne, ale za to aktywne. W przeciwieństwie do większości utworów z tego okresu (mam na myśli lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte), gdzie kobiety odgrywały role katalizatorów dojrzewania dla męskich bohaterów, tutaj doprowadzają one do swoistej rewolucji, będącej skutkiem ich intencjonalnych i długotrwałych dążeń. Miła odmiana i ciekawy akcent.

„Odwrócony świat” to powieść, której siłę stanowi jeden pomysł. I w tym przypadku w zasadzie wystarczy. Zwłaszcza, że język jest przystępny, więc nawet jeśli kogoś w zestawieniu „fantastyka naukowa” odstrasza człon „naukowa”, to z tą powieścią poradzi sobie spokojnie. No chyba, że nie lubicie nietuzinkowych pomysłów Wtedy to nie jest książka dla was.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Odwrócony świat
Autor: Christopher Priest
Tytuł oryginalny: Inverted World
Tłumacz: Robert Waliś
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 284

piątek, 11 marca 2016

Film ostatnio widziałam #11 - "Deadpool"

Ta notka będzie bardzo kiepska notką i najprawdopodobniej nie przyda się nikomu, oprócz mnie (choć, po prawdzie nie bardzo wiem, do czego właściwie mogłaby mi się przydać). Bo wiecie, żeby napisać porządna notkę, powinnam „Deadpoola” obejrzeć kilka razy, a jeszcze wcześniej obejrzeć te wszystkie filmy o X-menach, których do tej pory nie widziałam (czyli jakąś połowę, w tym wszystko o Wolverinie). Krótko mówiąc, będzie to notka z perspektywy osoby, która lubi filmy superbohaterskie, ale bez przesady, zdaje sobie sprawę z istnienia czegoś takiego jak MCU, ale nie przykłada wagi do jego spójności, a na marvelowskie ekranizacje chodzi głównie dla widowiskowych efektów specjalnych i dynamicznych scen walki. Co rzekłszy, przechodzę do meritum.

Jak wiedzą ci, którzy śledzili teleexpressowy tag na Twitterze, „Deadpool” to historia walki młodego człowieka z rakiem. Przynajmniej przez jakiś czas, bo potem (przedtem? Trudno powiedzieć, bo narracja w filmie jest nielinearna i bieżące wydarzenia przeplątają się z retrospekcjami) jest to już raczej historia zemsty na kimś, kto zepsuł urodę głównego bohatera, czyli rzeczowego młodego człowieka (w międzyczasie psucia urody go tam jeszcze torturowali, ale mam wrażenie, że za to akurat się nie mści). A za wsparcie robią mniej znani X-mani. 

Zaskakująco mało jest gifów z tego filmu.
No i tak. Z jednej strony jestem tym filmem zachwycona, z drugiej - jednak nie wszystim. Deadpool to ten typ postaci, który ani siebie, ani konwencji nie bierze na poważnie. Przebija się przez czwartą ścianę (zarówno bezpośrednio, jak i pośrednio; moim ulubionym motywem w całym filmie był oneliner rzucony do dwóch dziewczyn ze złej drużyny „nie wiem, czy bardziej seksistowsko jest was pobić, czy nie”), rzuca nieprzystojnymi żartami o X-menach i bohaterach innych filmów z pełną świadomością, że są bohaterami innych filmów no i nawiązuje do ogromnej ilości rzeczy, z których pewnie nawet połowy nie wyłapałam. I to jest super – ogromna ilość żartów z popkultury bardzo mnie ubawiła.

Sam Wade Wilson (czyli Daedpool bez spandeksowego wdzianka) to jednak bardzo nietypowy bohater komiksowych produkcji (tu chyba wchodzę na obszar oczywistych oczywistości, ale już za późno). Typowy antybohater, co jest dość regularnie podkreślane i do tego skontrastowane z moralizatorskimi monologami Colossusa. Wade nie jest nawet badassem, bo ci jednak IMO powinni mieć więcej uroku. Jest najzwyczajniejszym w świecie sukinkotem, ale jak na sukinkota serduszko ma miękkie, dlatego jesteśmy w stanie go polubić. I wszelkie informacje o uwalnianiu alterego, jakie tu i ówdzie pojawiają się w sieci można w kontekście tego filmu między bajki włożyć – Wade to Wade, zarówno z piękną buźką Ryana Reynoldsa (całkiem przyjemnie grającego zresztą), jak i z pokancerowaną przez charakteryzatorów facjatą Daedpoola. Żadnej wewnętrznej przemiany tam nie ma, są tylko nowe cele.

Przy tym jest jeszcze związek Wade’a z Vanessą, który… no, jest uroczy. Nawet jeśli wziąć pod uwagę, że twórcy filmu ukazali go poprzez sceny, jakie zwykle z wątków romantycznych się wycina. Czyli sceny seksu. Mimo, że budziły one głośny rechot na sali, to przez te kilka migawek jakimś cudem udało się napisać romantyczną (no, w pewnym sensie) historię. Do tej pory jestem pod wrażeniem. Ach, a o tym, że Vanessa tak ogólnie też jest mutantem, przynajmniej w uniwersum komiksowym, dowiedziałam się z czytanego po obejrzeniu filmu artykułu na Wiki. Przez caluśki seans byłam przekonana, że jest zwykłym randomem. 


Reszta postaci (a mam tu na myśli X-menów i tych złych) jest dość rozczarowująca. Kompletnie nie rozumiem zachwytów nad postacią Negasonic. Dizajn owszem, miała fajny, ale poza fajnym wyglądaniem właściwie niewiele robiła. Trochę lepiej wypada Colossus, który z tym swoim nachalnym dydaktyzmem, staroświecką kindersztubą i rosyjskim akcentem jest rozczulający no i ma zarysowany jakiś tam charakter. Złole wypadają jeszcze bardziej bezbarwnie. Angel Dust (będąca kafarem głównego złego) głównie jest i w drugiej połowie filmu nawet ładnie wygląda. Jej główną zasługa jest to, że mamy kobietę w miejscu, w którym zwykle w filmach są faceci (co wprowadza nieco potencjalnego dyskomfortu w kontekście walki z Colosusem, bo popkultura ma problem z pokazywaniem kobiet w takich sytuacjach. Ale tu wyszło bardzo dobrze, bez dyskomfortu). Zaś sam Francis/Ajax (czyli główny shwartzcharakyer) jest tak bezbarwny, że szkoda słów. Po części mogła to być świadoma kreacja – jak bohater nie ma uczuć, to i aktor nie za bardzo ma co zagrać, ale niestety sprawia też, że było mi w związku z nim bardzo wszystko jedno.

No i tak, w sumie chętnie obejrzałabym jeszcze raz, choć te co wulgarniejsze elementy humorystyczne nie za bardzo mi odpowiadały. A zamiast zakończenia kilka spostrzeżeń od czapy:
  • Czy Colossusa się leczy, czy przekuwa?
  • Deadpool musiał mieć strasznie ciasną maskę – poruszała się zgodnie z mimiką. Ze też go nie cisnęła.
  • Sieciowe kino w moim mieście nie poinformowało widzów, że to film od 15 lat. W związku z tym na jednym z seansów pojawiła się matka z dwójką około siedmioletnich dzieci (true story). Widowni w wieku na oko 10 – 12 lat nawet nie próbuję zliczyć.
  • Jednorożce mimo wszystko są fajne.
  • Dlaczego (prawie) wszystkie aktorki w tym filmie noszą fryzury, które strasznie mi się podobają, ale w których wyglądałabym jak ostatni wypłosz?
  • Co jest takiego obciachowego w imieniu Francis, że trzeba je zastępować ksywą wziętą od środka do czyszczenia podłóg?
"Deadpool"
reż. Tim Miller
2016

wtorek, 8 marca 2016

"Martwy rewir" Jim Butcher

To już siódma odsłona cyklu „Akta Dresdena” autorstwa Jima Butchera. To ten moment, kiedy pewne schematy dają się we znaki nawet najzagorzalszym fanom cyklu. Z drugiej strony Butcher ciągle ma sporo do zaoferowania swoim czytelnikom, co łagodzi rozczarowania.

Od poprzednio opisywanych wydarzeń minął niespełna rok. Zbliża się Halloween. Tymczasem Harry dostaje od Mavry ultimatum. Musi jej dostarczyć coś w określonym terminie, albo pewne obciążające fotki Murphy dotrą do odpowiednich rąk. Tymczasem w Chicago daje się odczuć pewne nasilenie aktywności mrocznej strony mocy. Coś się święci.

Może na początek napiszę, że wszystkie powieści cyklu (przynajmniej jak dotąd) są oparte na pewnym schemacie. Mamy potwora odcinka, czyli sprawę, jaką akurat Harry się zajmuje oraz tło, z tomu na tom coraz bardziej rozbudowane i zachowujące fabularną ciągłość. „Martwy rewir” jest punktem historii, w którym potwór odcinka zaczyna się robić zwyczajnie nudny. Bo cóż my tu mamy nowego? Dresden (znowu) odkrywa w Chicago jakieś straszliwe magiczne zagrożenie, choć (znowu) nie bardzo wie, o co właściwie chodzi. Potem kilkukrotnie zbiera srogie bęcki (znowu) od przeciwników, którzy są od niego silniejsi (znowu), po czym na końcu z pomocą spektakularnej akcji jakoś udaje mu się uratować sytuację (znowu; nie, to nie jest spoiler dla nikogo, kto czytał chociaż dwa tomy cyklu). Przyznam, że jestem tym już zmęczona, bo mimo że autor wkłada sporo wysiłku w zmontowanie zajmującej intrygi (co mu się nawet udaje), to pewna przewidywalność jest dla niej i tak zabójcza.

I tutaj sytuację ratuje tło. Bo widzicie, u Butchera nic się nie marnuje. Nawet jeśli potwór odcinka nie jest szczególnie zajmujący, to trzeba o nim czytać z uwagą. A to dlatego, że wiele poruszonych, zdawałoby się, jednorazowo wątków czy wprowadzonych postaci powróci w najmniej spodziewanym momencie w kolejnych tomach, jako element większej opowieści tkanej w tle.

I właśnie ta większa historia opowiadana jako tło do bieżących wydarzeń w „Martwym rewirze” jest naprawdę interesująca. W tym tomie bowiem dzieją się rzeczy, które będą miały, jak sądzę, kluczowy wpływ na dalsze wydarzenia w cyklu, którego przecież dopiero jedną trzecią mieliśmy okazję poznać (mówię o polskich czytelnikach, bo anglojęzyczni dobrnęli za połowę). Tym sposobem autor sprawił, że z niecierpliwością czekam na detale tła, zaś bieżącą fabułę traktuję jak zło konieczne. Nie wiem, czy to dobrze ale życzyłabym sobie, aby tego tła było jednak trochę więcej.

Co do bohaterów, to cóż, Harry pozostaje Harrym. Trochę się jednak zmienia – nasz dzielny rycerz zaczyna bowiem zauważać, że świat magii wcale nie jest taki czarnobiały, jak dotąd wierzył. Zobaczymy, dokąd go ta ścieżka doprowadzi. Za to jego relacja z Thomasem bardzo ładnie się pogłębiają. Dostajemy też nową postać, która miała już mały epizodzik w poprzednim tomie (i raczej jasne było, że jeszcze się pojawi. Jeśli w cyklu, bądź co bądź, o detektywie pojawia się patolog sądowy, to wiadomo, że zagości na dłużej), ale teraz może odegrać ważniejszą rolę. Z innych starych znajomych, Murphy poleciała na Hawaje (co było mało zgrabnym usunięciem jej z fabuły, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że hawajskie wydarzenia okażą się w którymś tomie bardzo ważne), więc jej nie ma, Myszek, jak przewidywałam, podrósł i wykazuje więcej inteligencji od właściciela, pojawiają się też przedstawiciele Białej Rady, co fabularnie wypada bardzo ciekawie. No i jest Sue. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wystąpi.

Podsumowując, mimo pewnego zmęczenia formułą, jest to generalnie udany tom. Butcher miewał lepsze, ale bywały i gorsze. A ja, jako fan girl, z niecierpliwością czekam na kolejny (choć tłumacza chyba jednak wolałam poprzedniego. Tekst Cholewy był lżejszy i bardziej humorystyczny. No ale jak się nie ma, co się lubi…). Już niedługo.
 
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Martwy rewir
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: Dead Beat
Tłumacz: Wojciech Szypuła
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 608

piątek, 4 marca 2016

Na co poluje Moreni: marzec 2016

Skoro wszyscy mają Mambę (znaczy piszą o wyczekiwanych premierach), to i ja już mam. Bo jakoś tak naglę zapragnęłam podzielić się z Wami moim czytelniczym wyczekiwaniem. Najwyżej zignorujecie posta.;) A tymczasem marzec zapowiada się całkiem bogato (kursywą są noty wydawnicze).

Muszę mieć:

"Bratobójca" Jay Kristoff
16 marca

Bardzo podobał mi się poprzedni tom, nie bez znaczenia jest też fakt, że mam go w domu - w końcu nie będzie tak sam stał na półce. No i skoro kilka razy zdarzyło mi się publicznie biadolić nad brakiem kontynuacji "Tancerzy Burzy", to żeby nie być hipokrytką, muszę nabyć. I chętnie to zrobię. Ale że jestem cyniczną małpą, to poczekam, aż "Bratobójca" wyląduje w koszu z tanią książką, wirtualnym czy realnym (jak wszystkie ksiązki Uroborosa).

Rozbite imperium
Groźba wojny domowej unosi się nad imperium Shimy. Gildia Lotosu konspiruje w celu odnowienia dynastii i zdławienia rosnącego buntu przez zaprzysiężenie nowego szoguna. Nie pragnie on niczego więcej niż widzieć Yukiko martwą!
Mroczne dziedzictwo
Yukiko i potężny tygrys gromu Buruu zostają okrzyknięci bohaterami. Ale sama Yukiko jest zaślepiona rozpaczą z powodu śmierci ojca. Wściekłość i jej zdolność słyszenia myśli powoli doprowadzają ją na skraju szaleństwa.
Nadchodząca burza
Rebelianci Kagé czają się w komnatach pałacu szoguna. Planują spisek w celu obalenia szoguna przed jego wstąpieniem na tron. Nowy wróg zbiera siły. Tymczasem po drugiej stronie oceanu Yukiko i Burru zmierzą się z wrogami, których nie pokona ani katana, ani tygrysi pazur. 

"Zaginiona sukcesorka" Tui T. Sutherland
16 marca

Sytuacja podobna jak poprzednio - tom pierwszy mi się podobał. Poza tym ta seria jest tak uroczo wydana i napisana, że po prostu muszę ją mieć.

Saga „Skrzydeł Ognia” trwa – tym razem czeka nas podwodna przygoda i tajemnica, która wszystko odmieni!
Tsunami z Morskoskrzydłych nie posiada się z radości, mogąc wrócić do pobratymców – smoków żyjących w morzu. Po raz pierwszy w życiu czuje, że znalazła swoje miejsce.
Jednakże nie wszystko jest takie idealne, jak to się wydaje pod wodą. Tsunami i pozostałe „smoczęta przeznaczenia” w żaden sposób nie przybliżają się do zakończenia wojny w Pyrrii. W dodatku ktoś w królestwie Morskoskrzydłych chce ich śmierci, zanim choćby spróbują tego dokonać. Tsunami pragnie zostać ze swoim plemieniem Morskoskrzydłych, ale czy zdoła jednocześnie zapewnić bezpieczeństwo przyjaciołom?

"Cena męstwa" Django Waxler
29 marca

Mam dwa poprzednie tomy i jeszcze ich nie czytałam. *wstydzi się* Ale przecież nie mogę dopuścić do sytuacji, w której dwa pierwsze mi się spodobają, a trzeciego nie będzie pod ręką...

Księga trzecia cyklu Kampanie cieni
Po śmierci króla do Vordanu przyszła wojna.
Wprawdzie Zjazd Generalny sprawuje chwiejną władzę w stolicy, lecz przewodzi mu fanatyk, który widzi zdrajców w każdym kącie. Publiczne egzekucje stały się ponurym spektaklem. Nowa królowa, Raesinia Orboan, niewiele może zrobić, skrępowana stalowymi pętami takich rządów i atakowana przez zabójców. Jednak nie po to pomogła uwolnić swój kraj od jednego rodzaju tyranii, żeby wpadł w odmęty drugiej. Obdarzywszy zaufaniem lojalnego żołnierza Marcusa D’Ivoire, usiłuje zmienić bieg wydarzeń.
Gdy Kościół Zaprzysiężenia wykorzystując swe potajemne wpływy nakłania wszystkie mocarstwa kontynentu do wojny z Vordanem, tajemniczy i błyskotliwy generał Janus bet Vhalnich ukazuje Vordanajom drogę do zwycięstwa. Winter Ihernglass, świeżo awansowana na dowódcę regimentu, odnalazła swoją kochankę i przyjaciół, lecz stanęła przed perspektywą poprowadzenia ich do krwawej bitwy.
A bronią nieprzyjaciela nie są tylko muszkiety i działa. Złowrodzy kapłani prastarego zakonu, dysponujący zakazaną magią, przeniknęli do Vordanu, aby powstrzymać Janusa wszelkimi możliwymi sposobami...

"Czochrałem antarktycznego słonia" Mikołaj Golachowski
30 marca

Istnienie serii Eko od Marginesów odkryłam dość późno, bo dopiero przy okazji premiery trzeciej książki (pewnie dlatego, że pierwsza była o roślinach, a to trochę obok moich zainteresowań). A to przecież ten typ serii wydawniczej, które namiętnie zbieram. Kiedyś sobie kupię dwa poprzednie interesujące mnie tytuły (czyli bez pierwszego, tego o roślinach. No chyba, że byłoby w taniej książce...), ale w marcu wychodzi kolejny. I bardzo chciałabym go mieć...

Kto wie, że do poznania śpiewu wielorybów przyczynił się amerykański wywiad, który sądził, że rozpracowuje tajne sygnały sowieckich łodzi podwodnych w Antarktyce? Albo to, że płeć pingwinów najłatwiej poznać po tym, czy mają brudne brzuszki, czy plecy? Albo że lodowce się cielą, a inne krwawią?
Mikołaj Golachowski od ponad dwudziestu lat bada zwierzęta. W polskich i rosyjskich lasach obserwował norki, lisy, jenoty, wilki i łosie. Ale w końcu znalazł swoje miejsce na ziemi: od 2002 roku pracuje w rejonach polarnych. Spędził dwie zimy oraz cztery sezony letnie w Antarktyce, badając ekologię słoni morskich i skupiając się na ich niezwykłych obyczajach seksualnych. Od dziesięciu lat jest przewodnikiem turystycznym w Antarktyce i Arktyce. Praca na statku, pływanie po dzikich rejonach pontonem i żaglówką dało mu okazję do kolejnych bliskich spotkań, zwłaszcza z niedźwiedziami polarnymi i waleniami.
W swojej książce opowiada o bliskich spotkaniach z dzikimi zwierzętami (między innymi z pingwinami, fokami i uchatkami, orkami i wielorybami), o pierwszych zdobywcach Arktyki i Antarktyki – o tych, którzy przeżyli i o tych, po których słuch zaginął. O arktycznych plemionach, ich obyczajach (często zaskakujących), wierzeniach i o tym, jak się skończył ich kontakt z białym człowiekiem. A także o najsmutniejszym dzieciństwie pewnego słodkiego puchatego ptaka, pochwodzioba.

"Lekcje z pingwinem" Tom Michell
31 marca

Literackie co prawa nie ma własnej "zwierzęcej" serii, ale od czasu do czasu rzuci jakiś łakomy kąsek. Tym razem o pingwinach - chyba do pary z tymi słoniami od Marginesów.

Argentyna, początek lat 70. ubiegłego stulecia. W kraju panuje bardzo niestabilna sytuacja polityczna, inflacja szaleje, społeczeństwo coraz wyraźniej dzieli się na bogaczy i nędzarzy, a kontakt ze światem zewnętrznym jest mocno utrudniony. Na horyzoncie zarysowuje się też argentyńsko-brytyjski konflikt o Falklandy. Co zatem kierowało dwudziestokilkuletnim Anglikiem, który właśnie w Argentynie postanowił rozpocząć samodzielne życie?
Tom Michell zew przygody wyssał z mlekiem matki, która w małym brytyjskim miasteczku usiłowała hodować aligatory. Zawsze marzył o poznawaniu nieznanych kultur i krajów — im dalej, tym lepiej. Gdy więc otrzymał propozycję podjęcia pracy w prestiżowym argentyńskim college’u, nie zawahał się ani chwili. To, co wkrótce miało się wydarzyć, przerosło jednak jego najśmielsze oczekiwania.
Podczas spaceru na plaży Michell jest świadkiem przerażającej sceny. Wśród niezliczonej liczby pingwinich ciał, oblepionych ropą i smołą, jeden osobnik wciąż walczy o życie. Tom zabiera biednego ptaka do domu i zaczyna się nim opiekować. Pojawienie się niecodziennego gościa odmieni na zawsze życie mężczyzny oraz jego podopiecznych.
Oto historia, która musiałaby zostać uznana za wytwór nieprzeciętnej wyobraźni, gdyby nie fakt, że wydarzyła się naprawdę. Wzruszająca i podnosząca na duchu opowieść o niezwykłej przyjaźni oraz cenny głos w bardzo aktualnej dyskusji na temat ekologii oraz wspólnego życia człowieka ze zwierzętami.

Mieć to niekoniecznie, ale przeczytać muszę:

"Cienie tożsamości" Brandon Sanderson
2 marca

W ramach kronikarskiego obowiązku, chciałabym dokończyć tę serię Sandersona. Choć pierwszy tom drugiej trylogii jeszcze przede mną, może jak go przeczytam, to się zachwycę i poczuję przymus posiadania kontynuacji?

Brandon Sanderson powraca do świata "Z mgły zrodzonego" w pierwszej powieści od czasu "Stopu prawa".
Elendel przeżywa rewolucję przemysłową – miasto spowijają dymy z kominów elektrowni, automobile wypierają powozy, a wśród robotników i najbiedniejszych mieszkańców slumsów zaczynają się niepokoje. A kiedy na przyjęciu urządzonym przez brata gubernatora ginie on sam i wszyscy jego goście – arystokraci, ale również osławieni kryminaliści – miastu zaczyna grozić chaos.
Znani ze "Stopu prawa" stróż prawa Waxillium Ladrian, jego przyjaciel Wayne i błyskotliwa Marasi podejmują śledztwo, nie wiedzą jednak, że przyjdzie im stawić czoło potężnemu przeciwnikowi wykorzystującemu starożytną sztukę Hemalurgii – oraz skonfrontować się z własną przeszłością. Całe szczęście nie są osamotnieni, gdyż w walce mogą liczyć na pomoc samego Harmonii.

"Olga i osty" Agnieszka Hałas
2 marca

Książka zapowiada się na taką, która ma masę interesujących motywów, ale ponieważ jeszcze nie znam autorki, pozostaję wobec niej odrobinę sceptyczna. (Ale jakbym dorwała gdzieś w przecenie, to bym kupiła;)).

Kogo odnajdziesz po drugiej stronie lustra?
Olga Pańkowska to nieśmiała marzycielka, której niezbyt się wiedzie w życiu. Pewnego dnia ratując bezpańskiego kota, trafia do baśniowego świata i zostaje gospodynią w domu czarodzieja. Jednak tak naprawdę ta historia zaczyna się znacznie wcześniej – w dzieciństwie Olgi, zanim jej rodzice się rozwiedli… Okazuje się, że magiczna rzeczywistość to tylko początek podróży, dzięki której Olga upora się z przeszłością i stanie się gotowa na pasjonujące, dorosłe życie.

"Tolkien. Biografia" Humphrey Carpenter
2 marca

Wobec biografii pozostaję nieufna - nie jest to mój ulubiony gatunek i ja dotąd trafiałam jedynie na teksty napisane tak sztywno, że nie dało się ich czytać. Obawiam się, że z tą książka może być podobnie. Ale akurat ta biograficzna seria bardzo często ląduje w koszu z tanią książka w moim supermarkecie, więc gdybym znalazła tam akurat "Tolkiena", to pewnie bym przygarnęła.

Prawdziwa gratka zarówno dla tych, którzy przeczytali Hobbita dwadzieścia razy, jak i dla tych, którzy dopiero usłyszeli o skromnym profesorze Oksfordu.
Tolkien przedstawiony przez Carpentera jest człowiekiem z krwi i kości: z pasją bada i tworzy nowe języki, w roztargnieniu sprawdza prace studentów, a wieczorami chadza na piwo z C.S. Lewisem i innymi tzw. Inklingami. Carpenter sięga do dzieciństwa Tolkiena, spędzonego na południu Afryki, a następnie śledzi dalsze losy chłopca: stratę rodziców, okopy I wojny światowej, aż do poznania przyszłej żony Edith i zamieszkania w Oksfordzie. Znakomita książka, dająca poczucie realnego obcowania z kultowym autorem.

"Fantastyczne laboratorium doktora Weigla" Arthur Allen
2 marca

To jest książka, względem której jestem rozdarta. Bo z jednej strony takie medyczne klimaty to jest to, co Moreni lubi najbardziej (zasadniczo im więcej mięsa, krwi i flaków, tym lepiej). Z drugiej to jednak wojenne klimaty, a tych Moreni zdecydowanie nie lubi. Z trzeciej, nie wiem, czy język by mi się spodobał, a suchy język to jest ta rzecz, która mnie o literatury faktu zdecydowanie odstrasza. I bądź tu mądry.

Tyfus. Straszliwa choroba przenoszona przez wszy. Powoduje halucynacje, potworne bóle głowy, wysoką gorączkę. Często kończy się śmiercią. Niemcy panicznie bali się tyfusu. Dlatego, gdy dopadł niemiecką armię na froncie wschodnim, zażądali pomocy wybitnego polskiego biologa Rudolfa Weigla.
Przez całe dwudziestolecie międzywojenne profesor pracował nad pierwszą szczepionką na tyfus, stosując nowatorską, ale niebezpieczną metodę: w procesie produkcji wykorzystywano wszy, a do ich karmienia – ludzi. Wysoka skuteczność techniki Weigla, uznanej i podziwianej na całym świecie, oraz strach przed zarazą spowodowały, że Niemcy szczególnie chronili jego laboratorium w okupowanym Lwowie. Weigl wykorzystał sytuację i zatrudnił wielu przedstawicieli lwowskiej inteligencji – matematyków, pisarzy, lekarzy i filozofów, chroniąc ich przed zagładą. Zespół laboratorium nielegalnie wysyłał szczepionkę do gett w polskich miastach, równocześnie produkując litry osłabionej surowicy dla Wehrmachtu.
Wśród naukowców zatrudnionych przez Weigla znalazł się także Ludwik Fleck, utalentowany immunolog żydowskiego pochodzenia. Nie udało się go uchronić przed wywózką. Trafił do Buchenwaldu, gdzie zmuszono go do produkcji szczepionki na potrzeby wojska. Fleck ryzykował życie, szczepiąc najbardziej zagrożonych więźniów obozu.
Rudolf Weigl i Ludwik Fleck po wojnie kontynuowali karierę naukową.

"Władcy dinozaurów" Victor Milan
16 marca

To jest jedna z tych książek, którą bardzo chciałabym przeczytać. Ale z drugiej strony, pomysł jest bardzo ryzykowny i ryzyko, że po zakupie się rozczaruję, bardzo duże. Nie bardzo mam teraz kasy na ryzykowne inwestycje.

Raj – świat powołany do życia przez Ośmiu Stwórców, którzy toczą w nim gry władzy i namiętności – jest rozległą, różnorodną, a często okrutną krainą. Zamieszkują go ludzie, a wraz z nimi psy, koty, fretki, kozy i konie. Jednak w tym świecie dominują dinozaury: dzikie i śmiertelnie niebezpieczne, ale też wykorzystywane jako zwierzęta pociągowe, a nawet do prowadzenia wojen. Ogromni roślinożercy, jak brachiozaury, straszliwi drapieżcy allozaury oraz budzące największy strach tyranozauru. W morzach pływają gigantyczne jaszczury. Ptaki (niektóre wyposażone w zęby) dzielą niebo z latającymi gadami, od małych jak nietoperze roślinożerców aż po majestatyczne i śmiertelnie groźne smoki.
Victor Milán pokazuje nam wspaniały, niezwykły świat, pod wieloma względami będący odbiciem czternastowiecznej Europy z jej konfliktami dynastycznymi, wojnami religijnymi oraz wyrafinowanymi intrygami… tyle że najgroźniejszą bronią używaną w Raju są dinozaury. W wojnach uczestniczą całe armie dosiadających je rycerzy. Podczas jednej z bitew tajemniczy wojownik Karyl Bogomirsky zostaje zdradzony i podstępnie pokonany – wszyscy są pewni, że zginął. Budzi się jednak na polu bitwy – nagi, ranny i dotknięty częściową utratą pamięci. Ścigany przez wroga, podejmuje wyprawę, która wstrząśnie całym jego światem.

"Przekłuwacze" Mariusz Kaszyński
30 marca

Uczucie, które żywię do polskiej fantastyki coraz bardziej pasuje do określenia "love-hate relationship" (kiedyś napiszę o tym notkę). Bardzo chciałabym, żeby tego "love" było więcej, ale argumentów za tym brakuje. Niemniej, ciągle szukam. Może Kaszyński mnie przekona? A poza tym lubię młodzieżówki z ciekawym pomysłem na świat przedstawiony, a ta na taką wygląda.

Strefa to kraina o kształcie sześcianu, choć są i tacy, którzy twierdzą, że jest okrągła, a jedynie otaczające ją góry i pola magmy zniekształcają osąd kartografów. Nękają ją burze entropiczne, niosące niewidzialne wyładowania i mogące ugotować każdego nieostrożnego śmiałka, który na czas się przed nimi nie ukryje. Burze sprawiają, że gniazda – niewielkie osady Strefy – są odosobnione i zdane na siebie. Pisana historia krainy sięga czterystu lat. Najstarsze ustne przekazy opowiadają o uskrzydlonych ludziach, mieszkających w latających miastach, o groźnych istotach, zwanych Przekłuwaczami, tajemniczej a jednocześnie zakazanej sile – elektryczności – której Przekłuwacze pożądali, by pewnego dnia skraść ją ludzkości. Strefę otacza Ściana, tajemniczy twór nieprzepuszczający nikogo i niczego. Czy poza Strefą istnieje inny świat? Czy była taka zawsze i czy na zawsze taka pozostanie? I ile prawdy kryje się w dawnych legendach?
Marki, siedemnastoletni chłopak, najmłodszy syn hrabiego Gniazda Brzóz, po tajemniczej zagładzie rodzinnej osady zostaje rzucony w wir wydarzeń, które pozwolą mu poznać odpowiedzi na to i wiele innych pytań, nawet tych, których nigdy sobie nie zadawał.

No, z moich to tyle. A na co Wy czekacie?

wtorek, 1 marca 2016

Stosik #77

W lutym stosik wyszedł mi zaskakująco bogaty. Udział w tym miał fakt zapisania się do biblioteki, ale nawet bez wypożyczanek spodziewałam się mniejszego przyrostu.


Ale do rzeczy. Na górze stały punkt programu, czyli dwa Pratchetty. "Eryka" już czytałam i nawet opisałam na blogu. "Ciekawe czasy" ciągle przede mną, ale ponieważ to cykl o Rincewindzie, to podchodzę do nich z umiarkowanym entuzjazmem.

Dalej mamy zgrabny moduł do recenzji od Maga. "Krwawe rytuały" właśnie konsumuję, "Skrzydła Ognia" już przeczytałam i napisałam o nich parę miłych słów. Po "Ślepym stadzie" Brunnera wiele sobie obiecuję (poprzednia książka autora nawet mi się podobała). Za to "Odwrócony świat" Priesta to kompletna niewiadoma, ale przynajmniej opis na okładce intryguje. No i "Stop prawa" Sandersona, bo chcę zobaczyć, jak sobie autor poradzi w starym-nowym świecie. Do magowego modułu przytula się samotna książka od Rebisu, czyli "Boski ogień" - druga część cyklu, którego najpierw część pierwszą powinnam przeczytać.

Po nich jest moja mała ekstrawagancja - "Ambasadoria" Mieville'a, zakupiona za 15 zeta w Matrasie. Takie spontaniczne, zakupowe szaleństwo. Nawet nie wiem, czy mi się spodoba.

Na zakończenie papierowej sekcji stosika - czteropak z biblioteki. "Ślepowidzenie", bo już od dawna chciałam przeczytać, "Tryumf owiec", bo poprzednią część kiedyś czytałam i była fajna (a poza tym do recenzji mam najnowszą powieść autorki, bez związku co prawda, ale zawsze to jakiś pretekst). "Babcia w Afryce" bo już dawno nie czytałam niczego z serii "Poznaj świat", a "Welin" bo to chyba jedyna okazja, żebym mogła ten tom UW trzymać w ręku.

A teraz cześć elektroniczna:


Trzy pierwsze do recenzji od wydawnictwa Prószyński i s-ka. Zanim zrecenzuję "Długą utopię", muszę przeczytać dwa poprzednie tomy. "Krocząc w ciemności" zainteresowało mnie ze względu na sympatię o poprzedniej ksiązki autorki (no i ma smoka na okładce, to też nie bez znaczenia). "Muskając aksamit" właśnie czytam i chyba zaprzyjaźnię się z Waters na dłużej. Czwarty ebook to "Geniusze fantastyki" - zupełnie darmowa antologia od Genius Creations (można ją pobrać po kliknięciu w banerek po prawej). Podczytuję sobie powoli i jak dotąd całkiem nieźle, choć bez fajerwerków (ale daleko nie zaszłam, tak więc wszystko przede mną).