Strony

piątek, 29 kwietnia 2016

Rozwiązanie konkursu patronackiego

Na początku chciałabym wszystkim biorącym udział w konkursie podziękować. Wasze odpowiedzi były bardzo kreatywne, a niektóre z pewnością pchną mnie ku nowym lekturom.:) Było ich też więcej, niż się spodziewałam. Dzięki temu konkurencja była zażarta. Niestety, zwycięzca może być tylko jeden.

W podjęciu decyzji wspomagała mnie Komisja Wsparcia Moralnego. Dziewczyny bardzo zaangażowały się w konkurs.
Nie przedłużając, chciałabym ogłosić, że zwyciężczynią konkursu jest:

Pyza Wędrowniczka

Za gruntowne uzasadnienie swojej decyzji i głęboką analizę warunków w jakich przyszłoby jej żyć, gdyby przeniosła się do wybranej przez siebie krainy.
I za nietopyrze.

Zwyciężczyni gratuluję i proszę o podanie kontaktowego maila (może też od razu do mnie napisać na adres z bocznej kolumny bloga jeśli tak woli), w celu ustalenia szczegółów przekazania nagrody.

A oto nagrodzony komentarz:
Trochę bym się bała, ale wybrałabym chyba przedwojenną Dolinę Kwiatów. Jest zapomniana z dwóch co najmniej różnych kątów. Raz, że sami mieszkańcy nie bardzo pamiętają (albo chcą pamiętać), co było tam wcześniej, a elfów traktują jak intruzów, którzy nie umieli sobie poradzić w nowej sytuacji, więc zostali wyparci. Dwa, że to takie miejsce, gdzie historie zmieniają się w anegdoty, a to, jak funkcjonuje świat, oparte jest w gruncie rzeczy na takim "nie pamiętam, nie wiem, coś usłyszałem, ktoś mówił -- może tak jest?". Stąd, jeśli mieszkańcy mają wymienić, co ich nawiedza, wymieniają stwory nieistniejące w rzeczywistości. Także to jest miejsce na raz ponure i jednocześnie piękne, takie, które jednak ma potencjał, by coś z nim zrobić -- ciekawe i smutne, nudno tam na pewno nigdy nie było.
No i nietopyrze. Nietopyrze tam są.

wtorek, 26 kwietnia 2016

"Władcy dinozaurów" Victor Milán

Powieść o rycerzach ujeżdżających dinozaury to jeden z tych pomysłów fabularnych, który autorzy zazwyczaj rozważają w pijackim widzie, li i jedynie. Czytelnicy zaś rozważają go w kategorii „i chciałabym, i boję się”. Bo gdyby ktoś jednak potraktował ten pomysł poważnie, to mogłoby z niego wyjść coś wspaniałego (wszak jeźdźcy dinozaurów nie są jeszcze tak oklepani, jak jeźdźcy smoków, a kaliber epickości podobny). Ale ryzyko, że wyjdzie kompletna klapa też jest duże. Niemniej, Victor Milán postanowił podjąć wyzwanie i napisać swój cykl fantasy o planecie Raj całkiem na serio.

Raj to świat, w którym obok ludzi żyją prehistoryczne bestie – gady, ptaki, płazy. Jest to świat piękny, pełen rozkwitu, ale też bardzo niebezpieczny, bo jakkolwiek dinozaury można spotkać pod siodłem czy zaprzężone do pługa (tak!), to ich dzicy krewni ciągle stanowią zagrożenie. Ale przyroda przyrodą, a tak naprawdę akcja rozgrywa się na, w i wokół cesarskiego dworu, skonstruowanego na modłę czternastowieczną. Mamy więc intrygi, spiski i bitwy, toczone z grzbietów dinozaurów.

Raj jest zdecydowanie najmocniejszym elementem całej powieści. Autor swój świat skonstruował z godną pozazdroszczenia pieczołowitością. Nie poprzestał tylko na umieszczeniu w nim wielkich gadów – dinozaury wpływają na kulturę i obyczaje, są obecne w powiedzonkach i przysłowiach, wykształciły się związane z nimi zawody. Widać, że bardzo mu zależało na tym, aby Raj nie stał się kolejnym neverlandem wyróżniającym się wyłącznie gatunkiem fantastycznego stwora, doklejonym na siłę i niczego nie zmieniającym. Z drugiej strony, wielkie gady, choć bardzo efektywne, pozostają w przedstawionej rzeczywistości wyłącznie zwierzętami. Autor nie eksponuje ich jakoś specjalnie, nie macha nimi czytelnikowi przed oczami, nie pokazuje palcem, żeby czytelnik czasem nie przeoczył, że oto trafił na Oryginalne Rozwiązanie ™. Po prostu są, tak jak w przestrzeni standardowego fantasylandu po prostu są jelenie, niedźwiedzie, czy wilki. To wszystko sprawia, że cały świat wygląda naturalnie i intrygująco, nienachlanie kusząc czytelnika swoimi sekretami i zagadkami. Ach, i gady są opisane mniej więcej zgodnie z aktualnym stanem nauki (choć jeśli chodzi o ich temperament i behawior, autor poszedł na żywioł), co dla mnie też nie jest bez znaczenia (tak, twórcy Jurrasic World, to do was mówię).

(A jednak złapałam autora na błędzie. Bo wielu ludzi na Raju jeździ na mułach. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że na planecie oprócz ludzi jest tylko pięć gatunków ssaków i co prawda konie w tej piątce się znalazły, ale osły już nie. Więc skąd te muły?)

Niestety, tutaj kończy się obszar, nad którym mogę wydawać pienia bezkrytycznego zachwytu. Teraz czas na rzeczy, których będę się czepiać. Zacznijmy od narracji. W polskiej fantastyce można wyróżnić coś takiego, jak syndrom Sapkowskiego. Polega on na tym, że większość autorów młodego pokolenia (czyli tego, których pierwszy kontakt z fantasy miał miejsce w latach dziewięćdziesiątych) mniej lub bardziej świadomie wzoruje swój sposób narracji na Sapkowskim właśnie. Podobnie budują napięcie, podobnie udzielają głosu bohaterom, nawet triki fabularne stosują podobne. Najwyraźniej Amerykanie mają syndrom Martina, a „Władcy dinozaurów” są jego podręcznikowym przykładem (co widzę nawet z mojej perspektywy znajomości dwóch tomów „Pieśni Lodu i Ognia”). Brakuje tylko imion bohaterów na początku każdego podrozdziału. Dla mnie to minus, bo narracja martinowska mnie męczy, ale pewnie niektórym się spodoba.

Niestety, nie jest to naśladownictwo idealne. Podczas gdy Martin tworzy intrygujących bohaterów, Milán ma z tym pewne problemy. Przez większość powieści (naprawdę większość, jakieś 500 stron) większość jego bohaterów kompletnie mnie nie obchodziła – niech za ilustrację posłuży fakt, że najbardziej zajmował mnie los pewnej samicy allozaura bojowego, która dostała jakieś dwie strony tekstu. Głównym problemem bohaterów jest to, że mimo wysiłków autora by nadać im trójwymiarowość, pozostają dość płascy. Większość z nich charakteryzuje jedna cecha. Mamy więc szlachetnego rycerza, złego rycerza, zbuntowaną księżniczkę, cynicznego włóczęgę i tego, który stracił wszystko. I to właściwie tyle, z czego najbardziej interesujący jest ten ostatni, bo autor kreuje go na bohatera tajemniczego, a więc opisuje przez niedomówienia. Spodziewałam się czegoś lepszego.

Jeszcze dwa słowa o oprawie wizualnej. Okładka książki robi wrażenie i jakkolwiek nie lubię stylu niezobowiązujących maźnięć w fotoskopie, to tutaj pasuje idealnie. W dodatku ma fakturę przywodzącą na myśl gadzią skórę, co jest bardzo ciekawym zagraniem. Każdy rozdział opatrzony jest klimatyczną ilustracją w stylu zbliżonym do okładki i nimi już jestem totalnie zachwycona. Za to kompletnie niezachwycona jestem faktem, że marginesy na stronach są śmiesznie małe (dolny ma pół centymetra, serio). Trochę to niewygodne.

I tak rodzi się problem. Bo na koniec autor zrobił coś takiego, że jego bohaterowie jednak zaczęli mnie interesować. Nie wszyscy, ale zawsze to jakiś postęp. Poza tym jestem wielbicielką światów, a ten się bezsprzecznie panu autorowi udał. Więc dam mu kredyt zaufania i po kolejny tom jednak sięgnę, o ile się u nas ukaże. A czy Wy powinniście? Cóż, zależy, jak bardzo lubicie dinozaury.

Książkę otrzymałam o wydawnictwa Galeria Książki.
Tytuł: Władcy dinozaurów
Autor: Victor Milán
Tytuł oryginalny: The Dinozaur Lords
Tłumacz: Michał Jakuszewski
Cykl: Władcy dinozaurów
Wydawnictwo: Galeria Książki
Rok: 2016
Stron: 552

wtorek, 19 kwietnia 2016

"Skrzydła Ognia: Zaginiona sukcesorka" Tui S. Sutherland

Za mną drugi tom „Skrzydeł Ognia” (o pierwszym pisałam tutaj). Tym razem wydarzenia poznajemy z perspektywy Tsunami, co wymusza drobne zmiany. W przeciwieństwie do Łupka, który był prostolinijnym, niewinnym przytulakiem Tsunami bardziej przypomina zadziorną nastolatkę z pierwszymi objawami buntu dorastania. Ale jej historia pozostaje zajmująca. Ach, recenzja zawiera drobne spoilery względem tomu pierwszego.

Po wydarzeniach ze „Smoczego proroctwa” grupa przyjaciół postanawia, skoro już znaleźli się blisko brzegu, odnaleźć rodzinę Tsunami, morskiej smoczycy. Wiedzą już, że pochodzi ona z królewskiego rodu, liczą więc, że w pałacu znajdą schronienie, a sama Tsunami bardzo pragnie poznać matkę i konstruuje sobie w myślach jej idealny obraz. Czy marzenia wygrają konfrontację z rzeczywistością?

Drugi tom cyklu, jak zwykle w tego typu seriach bywa, ma spory walor krajoznawczy – poznajemy w nim Królestwo Morza. Dowiadujemy się sporo o zwyczajach Morskoskrzydłych, o smoczej rodzinie królewskiej i organizacji państwa. Dowiadujemy się też, ze Smoczętom Przeznaczenia towarzyszy intryg, której nie są świadome co dodatkowo dodaje cyklowi głębi.

Tsunami jest bardzo ciekawą narratorką – gdyby była człowiekiem, byłaby nastoletnią chłopczycą, dobrą, ale krnąbrną i narwaną (wygląda też na to, że jest bardziej rozwinięta od swoich przyjaciół, bo podczas gdy Łupka czy Słoneczko możnaby porównać do dzieciaków dziesięcioletnich, Tsunami zdaje się mieć jakieś czternaście lat). Uważa się za wojowniczkę i często najpierw działa, a potem myśli, co niekoniecznie zyskuje jej przychylność przyjaciół. Ona sama w głębi duszy wie, że nie zawsze ma rację (a w trakcie wydarzeń przedstawionych w książce dojrzewa na tyle, by zdobyć się na przyznanie tego przed samą sobą), ale postępować inaczej dopiero będzie musiała się nauczyć. 

Dla mnie najciekawszą częścią fabuły były interakcje Tsunami i jej matki (pozostałe smoczęta przeznaczenia zostały mocno zmarginalizowane w „Zaginionej sukcesorce” i właściwie nie spełniają znaczącej roli fabularnej). Młoda smoczyca musi skonfrontować swoje idealne wyobrażenie z rzeczywistością. Autorka przedstawiła tutaj w skondensowanej formie ten aspekt dojrzewania, kiedy dzieci zaczynają zauważać, że ich rodzice nie są idealni (i ja się może na dzieciach nie znam ale wydaje mi się, że dla docelowych odbiorców „Skrzydeł Ognia” na poruszenie tego aspektu jest jeszcze trochę za wcześnie. Ale mogę się mylić). Tsunami dostrzega (a może to jednak czytelnik? Bo zarzuty nie są wypunktowane wprost, Sutherland sporo zostawia w gestii czytelnika), że jej matka mimo że z pewnością jest dobra, nie jest takim ideałem, jakim maluje się w swoich książkach. Poza tym bywa zaborcza i nadopiekuńcza co niesfornej smoczych niezbyt odpowiada. Niemniej, Tsunami bardzo dojrzale (mogłabym powiedzieć, że nieadekwatnie dojrzale, jeśli wziąć pod uwagę dotychczas budowany charakter postaci) przyjmuje wszystkie wydarzenia, jakie na nią spadają.

Tak na marginesie, właśnie zauważyłam, że Sutherrland sporo miejsca poświęca na relacje matek z córkami – w poprzednim tomie też znalazł się taki motyw, choć nie dotyczył żadnej z głównych postaci. To interesujące, bo rzadko spotykane w, było nie było, przygodowych powieściach dla dzieci i młodzieży. Są to często relacje problematyczne, choć spłycone na potrzeby młodszych czytelników czy też tylko sygnalizowane, niemniej zawsze nakreślone trafnie i dość realistycznie.

Ciągle uważam, że w kategorii fantastyki dla młodszego czytelnika „Skrzydła Ognia” winny zając wysoką pozycję. Fajnie się to czyta, nawet rodzice czytający dzieciom nie powinni się nudzić.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag

Tytuł: Skrzyła Ognia: Zaginiona sukcesorka
Autor: Tui T. Sutherland
Tytuł oryginalny: Wings of Fire. Book Two: The Lost Heir
Tłumacz: Małgorzata Strzelec
Cykl: Skrzydła Ognia
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 266

piątek, 15 kwietnia 2016

Konkurs patronacki, czyli "Idź i czekaj mrozów" do wygrania!

Konkursy na tym blogu pojawiają się rzadko, ale skoro jest patronat, to obowiązkowo musi być jakaś nagroda dla czytelników.:) Nagrodą jest świeżutki i pachnący egzemplarz obiektu patronatu, czyli "Idź i czekaj mrozów" Marty Krajewskiej. Jeśli zastanawiacie się, czy warto, tu tutaj pisałam szerzej, dlaczego oczywiście warto.:)

Oto nagroda, jak na nagrodę przystało, prezentowana przez uroczą hostessę.:)
Co trzeba zrobić, aby ją dostać? Odpowiedzieć na jedno pytanie:

Gdybyś miał/a zamieszkać w całkowicie losowej, zapomnianej przez autora i głównych bohaterów (za to nie zapomnianej przez faunę i florę różnej proweniencji oraz lokalnych poborców podatkowych) wiosce wybranego fantastycznego świata, to który byłby to świat i dlaczego?

Nagrodzona zostanie najbardziej kreatywna odpowiedź.:)

A tutaj bardziej szczegółowy regulamin:
  1. Organizatorem konkursu jestem ja, czyli autorka niniejszego bloga, zaś nagrody zasponsorowało wydawnictwo Genius Creations.
  2. Konkurs trwa od 15.04.2016r. do 28.04.2016r. do godziny 23.59. Wyniki zostaną ogłoszone 29.04.2016r. wieczorem.
  3. Nagrodą jest egzemplarz "Idź i czekaj mrozów" Marty Krajewskiej
  4. Aby zgłosić się do konkursu należy zostawić pod tym postem komentarz zawierający odpowiedź na pytanie konkursowe oraz adres email.
  5. Zwycięzca zostanie wybrany na podstawie mojej subiektywnej i nieodwołalnej decyzji.
  6. Ze zwycięzcą skontaktuję się drogą mailową. Na odpowiedź czekam tydzień, jeśli jej nie otrzymam, skontaktuję się z kolejnym uczestnikiem.
  7. Jako iż wysyłam tylko na terenie Polski, zgłaszający się winni posiadać adres korespondencyjny na terenie kraju.
  8. Nie jest to obowiązkowe, ale byłabym wdzięczna, gdybyście zechcieli udostępnić informację o konkursie.:)
A więc powodzenia!:)

wtorek, 12 kwietnia 2016

"Dwanaście srok za ogon" Stanisław Łubieński

„Dwanaście srok za ogon” Stanisława Łubieńskiego to książka, którą seria Menażeria wybrudziła się z kilkumiesięcznego letargu (stagnacja trwała tak długo, że szczerze mówiąc zaczęłam się obawiać, że to już koniec serii). I to się nazywa wybudzenie z przytupem.

Książka Łubieńskiego to zbiór, a jakże, dwunastu esejów. Rozstrzał tematyczny jest dość szeroki – od osobistych wspomnień zaczynając, przez opowieści o znanych pisarzach i zapomnianych badaczach, a na ochronie środowiska skończywszy. Klamrą łączącą wszystkie teksty i będącą metatematem książki są ptaki.

Czytałam już kiedyś dobre eseje o ptakach, ich zbiór nazywał się „Corvus”. Niezmiennie uważam go za najlepszą książkę zamkniętej już serii Biosfera. „Dwanaście srok za ogon” jakością bardzo zbliża się do „Corvusa”. Eseje Łubieńskiego są napisane ze swadą i wyczuciem. Autora nie można nazwać gawędziarzem – jego opowieści są bardzo konkretne i nawet jeśli wydaje się, że odpływa w dygresje, to ostatecznie wychodzi, że ciągle pozostaje w temacie. W żadnym wypadku to nie wada, po prostu nie należy się spodziewać poruszania kwestii „przy okazji”. Każdy esej jest zaplanowany i autor się tego planu rozsądnie trzyma.

Język Łubieńskiego jest niezwykle elastyczny, ale i przystępny. Autor nie sili się na wyszukane słownictwo, bo doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że odpowiedni dobór prostych słów może zagwarantować jeszcze lepsze efekty. I potrafi odpowiednio te słowa dobierać. Przy tym oko ma bystre (czego po amatorskim obserwatorze ptaków należałoby się spodziewać), wychwytujące szczegóły umykające zwykłym obserwatorom.

Ale tak konkretnie, o czym właściwie autor pisze? Na przykład o tym, kto dał nazwisko Jamesowi Bondowi (i to jest mój zdecydowanie ulubiony tekst, choć za samym 007 nie przepadam). Albo o pisarzu, który tak zapamiętale obserwował sokoły, że w końcu napisał o nich nagradzaną książkę (tu mała dygresja: autor narzeka na brak ptaków w literaturze. Szkoda że autor nie czytuje fantastyki. Czytując, mógłby się odnieść na przykład do symboliki użytkowego imienia Geda Krogulca. Albo do olbrzymich orłów Tolkiena. Albo do tej serii, w której to ptaki są bohaterami opowieści tak jak króliki są bohaterami „Wodnikowego wzgórza”. Nazwy nie pamiętam i gugiel nie chce mi podpowiedzieć. Choć może i dobrze, że nie chce, bo nie sprawdzałam jakości dzieła. W sumie o rudziku z „Tajemniczego ogrodu” autor też zapomniał). Ale kwestie ochrony przyrody też nie są mu obce. Łubieński protestuje przeciwko polskiemu pojęciu rewitalizacji przestrzeni miejskiej, która zakłada pozostawienie w miastach tylko prostych, gładkich drzew i równo przyciętych trawników (to nie są warunki dla ptaków). Pokazuje też, jakie gatunki człowiek przez swoja niefrasobliwość już utracił i jeszcze utracić może.

Piękna to była lektura, dla mnie dość osobista, bo dorastałam w domu, w którym co roku gnieździły się jaskółki (a ostatnio kosy i szpaki, ku frustracji rodziców). Byłam dzieckiem, które dostawało podloty jaskółek do głaskania i ratowało te wypadnięte z gniazda przed krwiożerczymi dziobami kur. Miałam też możliwość podziwiania samca błotniaka w locie (to był błotniak zbożowy lub łąkowy. Obstawiałabym zbożowego) z odległości dwóch metrów, co byłoby nawet majestatyczne, gdyby biedak akurat nie próbował uniknąć kolizji z głową mojego Taty. Dla ludzi takich jak ja, „Dwanaście srok za ogon” to po trosze sentymentalny powrót do dzieciństwa, po trosze mieszanie tego powrotu z teraźniejszością, już niekoniecznie sentymentalną. Ale nawet jeśli jesteście ludźmi zupełnie innymi, to też możecie z „Dwunastu srok…” czerpać wiele radości. Zwłaszcza wiosną.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Czarne

Tytuł: Dwanaście srok za ogon
Autor: Stanisław Łubieński
Seria: Menażeria
Wydawnictwo: Czarne
Rok: 2016
Stron:206

piątek, 8 kwietnia 2016

Na co poluje Moreni: kwiecień 2016

Poprzedni wpis z serii spotkał się z Waszym zainteresowaniem, dlatego kontynujemy. W kwietniu jednak lista nie będzie tak długa jak w marcu, po prostu mniej książek, które chcę mieć/przeczytać ma ujrzeć światło dzienne. I dobrze, portfel odetchnie, może jakieś zaległości się nadrobi czy coś. Ale do rzeczy.

Muszę mieć:

"Luna: Nów" Ian McDonald
13 kwietnia

Mam już dwie ksiązki McDonalda z UW, ale żadnej nie czytałam, więc nie wiem, czy mi się spodoba. Niemniej, chętnie przygarnę kolejną. W końcu to Uczta, co może pójść nie tak?

Po misternie utkanych fabułach z intrygującym spojrzeniem na przyszłość krajów takich, jak Indie, Brazylia i Turcja, Ian McDonald zwrócił się ku Księżycowi. Luna to wciągający thriller o pięciu rodzinnych korporacjach uwikłanych w zaciętą walkę o hegemonię nad surowym księżycowym środowiskiem. Na Księżycu bardzo łatwo zginąć, ale dzięki bogactwu jego złóż równie łatwo się tu dorobić. To fantastyka, która idealnie przemówi tak do fanów Kima Stanley’a Robinsona, jak Kena Macleoda.
Ten pierwszy tom z planowanych dwóch zrobi z Księżycem to samo, co Rzeka Bogów z Indiami, a Dom Derwiszy z Turcją – odmaluje barwną, intensywną, nadzwyczajną, a jednocześnie wiarygodną przyszłość.
Ian McDonald to jeden z najlepszych autorów fantastyki naukowej na świecie. Jego powieści są przemyślne, mądre i nie cofają się przed niczym (…) wspaniale oświecając i bawiąc.
Kim Stanley Robinson
Przeczytam wszystko, co ten człowiek napisze – jest w tej branży najbardziej niedocenionym geniuszem.
Cory Doctorow
Luna. Nów to świat przepięknie i misternie utkany z materii, która mogłaby wydać się fantastyczno-naukowym banałem. Jest wiarygodny i zmuszający do namysłu. Wspaniała robota.
Sci-Fi Now
Wyobraźcie sobie "Drogę przez Układ Słoneczny" Bena Bovy skrzyżowaną z powieścią "Luna to surowa pani" Heinleina, ale wszystko to na nowo przemyślane w XXI wieku, z podkręconym, bardziej globalnym kolorytem – to wam da pojęcie, jaka jest "Luna". Widzę przed tą książką świetlaną przyszłość i deszcz nominacji. Gorąco polecam.
SFF World
"Luna" to niesamowita powieść. Świetnie pomyślana, niezwykle obrazowa, a to wszystko i tak nie jest w stanie przyćmić pełnokrwistych postaci. Powieść, która wyróżnia się w tak znakomitym dla science-fiction roku.

"Peryferal" William Gibson
13 kwietnia

Sytuacja podobna, jak wyżej. Mam "Trylogię ciągu" Gibsona, ale jej nie czytałam. Niemniej, tematyka ksiązki wydaje się interesująca, no i UW.

Flynne Fisher żyje w pierwszej przyszłości, tak bliskiej, że tu i tam jest już naszą teraźniejszością. Jak prawie wszyscy nie ma pracy, chyba że bogaty gracz wynajmie ją na zastępstwo w rozgrywanej on-line symulacji wojennej. Jej brat, Burton, eksmarine ze skromną rentą za neurologiczne rany odniesione w nienazwanej wojnie, dorabia jako wirtualny ochroniarz tajemniczej sieciowej przygodówki. Dziwnej, bardzo dziwnej.
Druga przyszłość, za siedemdziesiąt lat, jest dla Willa Nethertona dobra. Jest dobra dla wszystkich bogaczy, a poza bogaczami na Ziemi nie został prawie nikt.
Dwie przyszłości dzieli kataklizm, którego nikt nie rozpoznał, aż było za późno. Łączy chiński serwer, którym informacja może podróżować w czasie. I morderstwo pięknej celebrytki lubiącej nieodpowiednie towarzystwo.
W grze? Wirtualne? A może jednak nie?
„Wielki Londyn i mała Ameryka. Terroryzm, broń i gry, i jeszcze więcej broni. 'Peryferal' to cudowny odjazd w przyszłość”.
The Guardian

"Chrapiący ptak" Bernd Heinrich
20 kwietnia

Kolejna książka ze zbieranej przeze mnie serii, tym razem Menażeria. Poprzednią wydajną u nas książkę tego autora już czytałam i wypadło pozytywnie, więc mam zamiar kontynuować. Poza tym to będzie jak dotąd najobszerniejsza pozycja Menażerii więc ostrzę sobie ząbki.

Gdy w 1951 roku Heinrichowie przyjechali do Ameryki, ojciec Bernda był już dojrzałym mężczyzną i uznanym przyrodnikiem. Często rozmawiał z żoną o życiu, które przed II wojną światową i tuż po niej wiedli razem najpierw w Polsce, potem w Niemczech. Opowieści o baśniowym domu w lesie, o Starym Świecie i tropikalnych krajach, do których Gerd Heinrich wyprawiał się w młodości, zapadły młodemu Berndowi głęboko w pamięć. A ich najbardziej tajemniczym bohaterem był chrapiący ptak, przedstawiciel gatunku, który uważano za wymarły, a na którego poszukiwanie wyruszył kiedyś ojciec.
Bernd Heinrich opowiada, jak kształtowały się jego stosunki z ojcem i jak wyglądała codzienność na farmie w Maine, która stała się domem dla emigrantów z Europy. I co przesądziło o tym, że poszedł w jego ślady, został uznanym przyrodnikiem, autorem wielu książek, w których z ogromnym znawstwem i pasją przybliża swoim czytelnikom fascynujący świat przyrody.  

"Dowód winy" Jim Butcher
22 kwietnia

Jak wiadomo Butchera bardzo lubię i regularnie zbieram, a Akta Dresdena to jeden z moich ulubionych cykli urban fantasy. W poprzednim tomie sporo się działo, więc ciekawa jestem, co też autor przygotował tym razem. I trochę boję się poziomu tłumaczenia - z tomu na tom wydaje mi się coraz bardziej chropawe. 

Poznajcie Harry’ego Dresdena, pierwszego (i jedynego) chicagowskiego maga-detektywa. Okazuje się, że w naszym „zwykłym” świecie wprost roi się od niezwykłych, magicznych istot, które najczęściej mają z ludźmi na pieńku. I tu na scenę wkracza Harry.
Magowie z Białej Rady nie przepadają za nim, uważają bowiem – nie bez przyczyny – że jest bezczelny i niezdyscyplinowany. Po tym jednak, jak wojna z wampirami nieco przerzedziła ich szeregi, Harry jest im najzwyczajniej w świecie potrzebny. Dlatego właśnie w okamgnieniu zostaje przydzielony do zbadania pogłosek o czarnej magii.
Jego drugim problemem jest córka starego przyjaciela, która zdążyła dorosnąć i wpakować się w problemy po uszy. Jej chłopak upiera się, że nie ma nic wspólnego ze zbrodnią jakby żywcem wyjętą z krwawego horroru. Pierwsze wrażenie okazuje się… całkiem trafione, o czym Harry przekonuje się, natrafiwszy na ślad złych istot żywiących się strachem. Wszystko to składa się na pracowity dzień dla maga, jego psa i gadającej czaszki imieniem Bob.

"Żałobne opaski" Brandon Sanderson
27 kwietnia

Pierwszy tom nowej trylogii znowu przekonał mnie do Sandersona, więc mam zamiar kontynuować znajomość z autorem. W krótszych powieściach zdecydowanie lepiej się sprawdza.

Ciąg dalszy opowieści znanej ze "Stopu prawa" i "Cieni tożsamości", dziejącej się w fantastycznym odpowiedniku dziewiętnastowiecznej Ameryki.
"Żałobne Opaski" to mityczne metalmyśli należące do Ostatniego Imperatora, wedle opowieści obdarzające posiadacza wszystkimi mocami, jakie miał do dyspozycji władca sprzed stuleci. Mało kto wierzy w ich istnienie. Oto jednak badacz kandra powraca do Elendel z rysunkami, które przedstawiają Opaski, jak również zapiskami w nieznanym języku. Waxillium Ladrian wyrusza na południe, do miasta Nowy Seran, by zbadać tę sprawę. Po drodze napotyka wskazówki, dzięki którym zaczyna w końcu rozumieć prawdziwe cele wuja Edwarna i tajnej organizacji zwanej Kręgiem.

"Królowie Dary" Ken Liu
27 kwietnia

Powieść Liu była jedną z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych premier tego roku. uwielbiam jego opowiadania (przynajmniej niektóre) i mam nadzieję, że przejście na dłuższą formę (i trochę inną tematykę) nie spowoduje obniżenia poziomu autora.

Definicja sprawiedliwości zmienia się w trakcie trwania rewolucji!
Długo wyczekiwana seria Kena Liu nareszcie w Polsce!
Oto misterna, wielowątkowa i wielopoziomowa opowieść przepełniona duchem Orientu, którą pokochał cały fantastyczny świat. Porywająca historia o walce z tyranią, mechanizmach politycznych, braterstwie i rywalizacji zdolnej obrócić wniwecz wszystko, co cenne.
Cwany i czarujący hulaka Kuni Garu oraz stanowczy i nieustraszony Mata Zyndu zdają się zupełnymi przeciwieństwami. Mimo to, gdy niezależnie od siebie występują przeciwko cesarzowi, szybko zawiązuje się między nimi przyjaźń. Łączy ich upór w dążeniu do celu i walka ze wspólnym wrogiem. Po obaleniu władzy ich drogi rozchodzą się w dramatycznych okolicznościach. Dzielą ich wizje co do kierunku, w którym powinien zmierzać świat, oraz… pojęcie sprawiedliwości.
„Królowie Dary”, pierwsza część cyklu „Pod sztandarem Dzikiego Kwiatu” autorstwa uhonorowanego prestiżowymi nagrodami Kena Liu, to lektura obowiązkowa dla wielbicieli fantastyki z najwyższej półki.

"Saga Puszczy Białowieskiej" Simona Kossak
27 kwietnia

Zadziwiające, z jaką żelazną konsekwencją Marginesy wydają co miesiąc książkę z serii Eko. Tym razem nie dostajemy świeżynki, tylko tekst nieco starszy. Puszcza Białowieska ostatnio była tematem bardzo modnym, Simona Kossak od czasu opublikowania biografii takoż. Biografię mam na czytniku, ale jeszcze jej nie czytałam. Jednak jeśli wpadnie mi w łapki "Saga Puszczy...", to przeczytam obie ksiązki, żeby sobie poporównywać.

„Po raz kolejny w dziejach czarne chmury ludzkiej niszczącej ekspansji zawisły nad białowieską puszczą. Zakochana w niej – drobna ciałem, ale wielka duchem – Simona Kossak, pokonując swój cielesny niebyt, znów odważnie staje do walki o dobro tego unikalnego zabytku”. - Lech Wilczek
Simona Kossak znała Puszczę od podszewki, w końcu mieszkała w niej 30 lat. Wiedziała o niej niemal wszystko, kochała ją i broniła za wszelką cenę. Piętnowała ludzką głupotę i pazerność, protestowała przeciw bezsensowemu wycinaniu drzew i niszczeniu tego unikatu na skalę światową. Była wojowniczką znaną z bezkompromisowości.
Ale nie tylko. Była też czułą mamką wielu dzikich zwierząt i odchowała ich niemało: łosie, lisy, sarny, borsuki, dziki, kruka, bociany, żeby wymienić tylko kilka gatunków. Starała się przywrócić je naturze, puszczy.
Tylko ona mogła napisać Sagę Puszczy Białowieskiej, opowiedzieć jej historię od czasów prehistorycznych po wydarzenia najnowsze. Ludzie schodzą w tej opowieści na dalszy plan, króluje za to przyroda – piękna, fascynująca i zagrożona. To nie tylko zapis wspaniałości natury, ale także wołanie o opamiętanie, póki jeszcze nie wszystko stracone.
„Są książki, o których mawia się, że należy je przeczytać. O Sadze Puszczy Białowieskiej bez wahania powiem, że wstyd jej nie czytać. To opowieść ważna nie tylko dla miłośników Puszczy, fascynatów przyrody czy działaczy ekologicznych. To także książka, która powinna wejść w skład polskiego kanonu kulturowego, połączenie refleksji humanistycznej w jej najlepszym wydaniu z troską o dziedzictwo przyrodnicze i kulturowe. Jednym słowem lektura absolutnie obowiązkowa”. - Remigiusz Okraska

Mieć to niekoniecznie, ale przeczytać muszę:

"Histoia pszczół" Maja Lunde
14 kwietnia

Jeden z moich ulubionych nurtów w literaturze to opowieści typu "zwierzęta i ludzie" - a ta z pewnością do takich należy, choć nie jest literaturą faktu (a takie o zwierzętach lubię najbardziej). Mamy w niej też elementy fantastyki, bo zawiera wątki futurologiczne. A poza tym rodzice Lubego mają kilkanaście uli, więc mam też stosunek osobisty.;)

Jeden z największych norweskich bestsellerów ostatnich lat. Książka, którą jeszcze przed premierą zakupiło 15 krajów
Trzy intrygujące historie, zwyczajni, a jednak niezwykli bohaterowie, pszczoły i walka o przyszłość naszej cywilizacji.
Epicka w swoim wymiarze, rozgrywana na trzech płaszczyznach czasowych, opowieść, której spoiwem są… pszczoły.
Anglia, rok 1857. William marzył o karierze naukowca przyrodnika. Los jednak chciał inaczej. Żona, gromadka dzieci i sklep z nasionami. Poczucie życiowej porażki sprawiło, że William pogrąża się w depresji. Ponowne natchnienie przychodzi wraz z dawnym naukowym wywodem na temat życia pszczół. William postanawia zbudować ul. Ul, który przyniesie jemu i jego potomkom zaszczyty i sławę…
Stany Zjednoczone, rok 2007. George jest hodowcą pszczół i właścicielem kilkuset uli. Chce rozwijać swoją farmę, by przekazać ją w spadku jedynemu synowi. Cóż z tego, skoro jego marzenia są tak dalekie od marzeń żony i syna. W dodatku wśród pszczelarzy coraz częściej pojawiają się pogłoski o niewyjaśnionej śmierci setek tysięcy owadów.
Chiny, rok 2098. Jedyne miejsce na ziemi, które poradziło sobie z katastrofą. Młoda kobieta Tao całymi dniami ręcznie zapyla drzewa owocowe, które są podstawą gospodarki Chin. Rozpaczliwe chce dać synkowi szansę lepszego życia - życia nadzorcy…
Historia pszczół to do bólu prawdziwa  powieść doskonale ukazująca meandry ludzkiej psychiki, napięcia między rodzicami i dziećmi, dojmującą szarość dnia codziennego i pasję, która daje siłę do walki o lepsze jutro. Maja Lunde porusza te wszystkie tematy snując równoległą i porywającą opowieść o niezwykłych owadach, ich miejscu w przyrodzie i ludzkiej cywilizacji.
Plaster miodu na stęsknione dobrej literatury dusze.
Katarzyna Mizera, Joy

wtorek, 5 kwietnia 2016

[Patronat] "Idź i czekaj mrozów" Marta Krajewska

Jedna z koleżanek blogerek napisała kiedyś bardzo fajną notkę o kobiecej fantasy. Definicji tejże padało tam kilka, w tym jedna o zwróceniu bacznej uwagi na relacje bohaterów i ich wewnętrzne przeżycia (w opozycji do fantasy męskiej, gdzie ważniejsze są wydarzenia globalne, takie jak quest, bitwy czy ratowanie świata). Właśnie do tej grupy mogłabym zaliczyć „Idź i czekaj mrozów”. Ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że jest to powieść nudna.

Od początku najbardziej urzekło mnie w powieści Marty Krajewskiej to, że cała jej fabuła (o konstrukcji dość epizodycznej; nie trudno byłoby sobie wyobrazić „Idź i czekaj mrozów” jako zbiór opowiadań. Z drugiej strony wszystkie te epizody tworzą bardzo zgrabną całość) koncentruje się na tym, co zasadniczo powieści high fantasy pomijają. Kojarzycie te anonimowe wioski, które mijał wiedźmin albo Aria Stark? Właśnie w jednej z nich toczy się akcja powieści. Przez niespełna rok obserwujemy życie mieszkańców osady w Wilczej Dolinie.

Wygląda nieciekawie, prawda? Otóż nieprawda. Bo widzicie, to że żaden wiedźmin czy inszy bohater do Doliny nie zagląda (wszak to praktycznie koniec świata) nie oznacza jeszcze, że wszelkie potwory również trzymają się od niej z daleka. Wręcz przeciwnie. Jako iż obszarem tym władały przez stulecia wilkary, zmiennokształtni o wilczej formie, inne nocne tałatajstwo rozpleniło się gęsto. Dlatego też należy przestrzegać nakazów starych bogów i składać im należyte ofiary. W okolicznych jaskiniach mieszkają bazyliszki, świętych dębów strzeże leszy, a przed kupalnocką lepiej nie pływać w jeziorze, bo zła rusałka czy utopiec mogą do wody wciągnąć. Z drugiej strony, jak w baśni, można sobie wiłę na żonę upolować. Ale linia obrony mieszkańców nie sprowadza się tylko do przestrzegania zasad starych bogów. Broni ich opiekun.

A notkę zilustrują moje szkice.:)
Autorce doskonale udało się oddać to, czego mi w większości powieści brakuje. Odpowiedziała na pytanie, jak też sobie radzą zwykli ludzie, kiedy akurat Bohatera w pobliżu nie ma (gdybym znała więcej Brzezińskiej, porównałabym powieść Krajewskiej do opowiadań o Babuni Jagódce, przynajmniej koncepcyjnie. Ale znam tylko dwa opowiadania z tej serii, więc nie porównam). Bo, logicznie rzecz biorąc, jakoś sobie radzić muszą. Pokazuje życie zupełnie zwykłych ludzi, tych, którzy zostają w wiosce, kiedy już Mędrzec zabierze Wybrańca i dalej żyją własnym życiem. A że to życie obejmuje też okazjonalne ukatrupienie mniej lub bardziej wspólnym wysiłkiem jakiegoś potwora? Ot, taka kolej rzeczy.

Przy tym mieszkańcy wioski to ludzie prości, weseli, ale twardzi, bo i w twardej okolicy przyszło im żyć. Niemniej, dorośli sobie, a młodzież pozostaje młodzieżą. I tak Venda, główna bohaterka, to dziewczyna wychowana przez opiekuna – człowieka, który przybył zza gór, skąd i ją przywiózł. Szkolona na zielarkę, żerczynię i kogoś, kto zdołałby odpędzić groźne stwory. Przy tym, jak każda młoda i niepewna siebie osoba, boi się odpowiedzialności i jest pełna wątpliwości. Z drugiej strony świetna z niej przyjaciółka, potrafi słuchać i rozwiązywać problemy mieszkańców osady. Na kartach powieści obserwujemy, jak powoli dojrzewa do przejęcia obowiązków, poznaje słodki smak miłości i gorycz utraty.

Choć „Idź i czekaj mrozów” to zdecydowanie sztuka jednej aktorki (no, może duetu, ale bardziej aktorki), mieszkańcy wioski stanowią barwne i pełne indywidualnych cech tło. I tak w jednej chacie widzimy, że nie każdy potwór jest zły. W innej, że tam, gdzie w baśni „żyli długo i szczęśliwie”, rzeczywistość pisze bardziej dramatyczny scenariusz (to jest w ogóle szalenie udany wątek, jeden z moich ulubionych, bo tak bardzo prawdopodobny psychologicznie), a w trzeciej, że od miłości do szaleństwa i tragedii tylko jeden krok.

Z językiem jest trochę... dziwnie. Na początku autorka dość dużą wagę przykładała do stylizacji, trochę jak w „Starej baśni”. I to było fajne, choć trochę zachowawcze. Jednak im dalej w tekst, tym bardziej stylizacja zostawała w dialogach, ze szczególnym uwzględnieniem rozmów mężczyzn z osady. Narrator i młodsi bohaterowie zaś (ze szczególnym uwzględnieniem tych drugich) zaczęli się wysławiać bardziej ekspresyjnie, korzystając czasem z wulgaryzmów czy kolokwializmów. I to też było fajne, choć wprowadzało pewien dysonans.

Nie wiem, czy autorka planuje kontynuację (coś tam w zapowiedziach jest, ale nie wiem, czy ma związek z omawianą powieścią). Zostawiła sobie kilka furtek, więc czemu nie. Ale dla mnie „Idź i czekaj mrozów” pozostanie powieścią kompletną. Najadłam się tym tekstem i mogę teraz z ukontentowaniem ułożyć się do poobiedniej drzemki (wybaczcie to pretensjonalne, gastronomiczne porównanie). Następnym razem wolałabym chyba dostać inne, zupełnie nowe danie. I mieć nadzieję, że będzie równie pyszne.

Z pamiętnika ksiązkoholika jest patronem medialnym powieści:) 

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations.

Tytuł: Idź i czekaj mrozów
Autor: Marta Krajewska
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2016
Stron: 520

piątek, 1 kwietnia 2016

Stosik #78

Ponieważ mój aparat się zepsuł, a pożyczony trzeba było oddać, od tego momentu aż do zakupu nowego aparatu (czyli bliżej nieokreślonej przyszłości) zdjęcia na bloga będą robione kartoflem. Tak jak poniższe zdjęcie stosika, całkiem przyjemnego w tym miesiącu. I nie, żadnych primaaprilisowych żartów nie będzie.


Na górze, w ebooku, powieść, której dumnie patronuję, czyli "Idź i czekaj mrozów" Marty Krajewskiej, od wydawnictwa Genius Creations. Niestety, papierowe egzemplarze do mnie jeszcze nie dotarły, ale jak już dotrą, to szykuję dla Was małą niespodziankę.:) Tymczasem nocia będzie we wtorek.

Niżej standardowo dwa Pratchetty z kolekcji. Miałam nie kupować tomów dzielonych na pół, ale jednak się złamałam i kupiłam. "Ostatni kontynent" już czytałam i nawet o nim pisałam, a z czytaniem "Niewidocznych Akademików" i tak trzeba by poczekać na drugą część.:)

Dalej mały set recenzencki. "Puchaty smok" to kontynuacja "Złego jednorożca". Sami rozumiecie, że nie mogłam oprzeć się książce o takim tytule. Od wydawnictwa CzyTam. Niżej "Przekłuwacze" od Czwartej Strony, podobno fajna młodzieżówka. Czy fajna, dopiero się przekonam, ale widać już, że słusznej postury. Ostatnie jest niepozorne "Dwanaście srok za ogon" od wydawnictwa Czarne. Seria Menażeria, więc musiało się prędzej czy później znaleźć w mojej biblioteczce. Ale i tak najfajniejsze jest to, że dwa kolejne miesiące też przyniosą po jednym tytule.

Na końcu pożyczanki, najliczniejsza grupa w stosiku. "Wodny nóż" przywiozła mi Serenity - będę miała okazję zdecydować, czy chcę kupić sobie własny, czy jednak nie.;) Resztę przywlokłam z biblioteki (nie, żebym przeczytała poprzednie). "Szpital kosmiczny" właściwie przyniósł mi Luby, bo kiedyś mu powiedziałam, że chciałabym zobaczyć, z czym to się je i czy w ogóle jadalne. "Stacja jedenaście" to efekt notki na Dzień później. Nie, żebym szukała, ale skoro tak ostentacyjnie stała na bibliotecznym regale... A "Zabójczy Księżyc" i "Mroczne Słońce" to czysty spontan, nawet nie wiem, czego się po nich spodziewać.

I tak o. Trzymajcie kciuki, żebym zdążyła przeczytać biblioteczne.;)