Strony

niedziela, 30 września 2012

Jak to widzę? czyli kogo zobaczymy w październiku i zapisy na listopad

Zacznę może od powtórzenia ogłoszenia z poprzedniej notki: od tego losowania włącznie liczba wybrańców będzie wynosić trzy. Dlaczego, to już tłumaczyłam poprzednio. Wprowadziłam też drobne zmiany w regulaminie.

Teraz czas na rzeczy przyjemniejsze. Niniejszym ogłaszam, że nabór kandydatów do edycji październikowej został zakończony, a pod tym postem można zgłaszać kandydatów na listopad. Wybrańców na listopad ogłoszę za miesiąc.


Tym razem zero zaskoczenia, jeśli chodzi o wylosowanych.:)

Tyrion Lannister z cyklu "Pieśń Lodu i Ognia" George'a R. R. Martina (recenzja tomu 2)
 Varhenn Velergorf z cyklu "Opowieści z meekhańskiego pogranicza" Roberta M. Wegnera (recenzje tomu 1, tomu 2 i tomu 3)
Paksenarrion z trylogii "Czyny Paksenarrion" Elizabeth Moon

 Przed dodaniem propozycji proszę zapoznać się z zasadami akcji:

  1.  Zanim kogoś zgłosicie, zapoznajcie się z listą bohaterów, którzy już wzięli udział w akcji. Po co marnować głos, na kogoś, kto już był (ponownie wybrany i tak nie zostanie)?
  2. Jedna osoba zgłasza jednego kandydata w miesiącu. W razie, gdyby nie został wybrany, można powtarzać kandydaturę w kolejnych miesiącach.
  3. Zgłaszamy tylko postacie z książek, które czytałam, czyli zrecenzowanych na blogu, bądź widniejących na mojej półce na LC.
  4. Zgłaszać można ludzi, nieludzi, zwierzęta, rośliny, przedmioty - dosłownie wszystko (najbardziej lubię zwierzęta i nieludzi;)).
  5. Można sugerować styl wykonania prac (jeden z trzech: manga, realistyczny, komiksowo-kreskówkowy).
  6. Paranormal romance nie obsługujemy (chyba, że ktoś mnie przekona - nie dotyczy to powieści Stephanie Meyer). Szkolnych lektur z gatunków innych, niż fantastyka też nie.
  7. Uwaga dodatkowa: zastrzegam, że nie każda praca, którą zamieszczę w ramach eventu, będzie szczegółowo dopracowanym rysunkiem - mogą się zdarzyć szkice. Ale postaram się, żeby było ich możliwie mało.
Dziękuję wszystkim, którzy zgłaszali swoje propozycje i zachęcam do dalszej zabawy:)

Lista kandydatów na ten miesiąc - ciągle można zgłaszać nowych (w nawiasie liczba głosów):
Kvothe (1)
Mordimer Madderdin (1)
Ktoś z cyklu "Cienie Pojętnych, prawdopodobnie Thalryk (2)
Ktoś z cyklu "Protektorat Parasola", prawdopodobnie lord Akeldama (2)
Bink (1)

piątek, 28 września 2012

Jak to widzę?: Longwing Lily

Na początek może drobne ogłoszenie. Cóż, moje zasoby wolnego czasu (w obliczu faktu, ze znalazłam sobie dwie nowe pasje i chcę rozwinąć zupełnie nowe umiejętności w obrębie starej) jak się okazuje nie pozwalają na tworzenie czterech fajnych rysunków miesięcznie (głównie dlatego, że jestem perfekcjonistką i nie potrafię wypuścić niczego bez drobiazgowo opracowanych detali). Nie chcę was też zasypywać szkicami. W związku z tym w losowaniu na przyszły miesiąc (i każdy kolejny do odwołania) zostanie wyłonionych jedynie trzech szczęśliwców.

Teraz czas na rzeczy przyjemniejsze. Tym razem w mojej akcji (klik) coś, co Moreni lubi najbardziej, ślini się do tego i w ogóle jest psychofanką. Czyli smok. Mało tego, smok z mojego najulubieńszego cyklu o smokach, czyli "Temeraire" Naomi Novik. Co prawda tylko główka, ale może w niedalekiej przyszłości pokaże się większy kawałek w kolorze.;) Na początek może przedstawimy bohaterkę: Longwingi to najcenniejsza rasa smoków w brytyjskich siłach powietrznych, potrafią one bowiem pluć bardzo żrącym jadem. Niestety, jak sama nazwa wskazuje, mają również bardo długie skrzydła (ich rozpiętość często jest ponaddwókrotnie większa, niż długość ciała zwierzęcia), więc wrogim oddziałom łatwo takiego smoka rozpoznać z daleka. Zwłaszcza, że zarówno skrzydła, jak i cały gad jest pomalowany przez naturę w jaskrawe, pomarańczowo-błękitno-czarno-białe pasy. Sama Lily jest przyjaciółką głównego bohatera serii i służy z nim w jednym oddziale. To sympatyczna gadzina, która kompletnie zaskoczyła swoją panią kapitan faktem przyjścia na świat - stąd dość nietypowe jak na smoka imię. A już w październiku wychodzi kolejny tom tego cyklu, więc przebieram nóżkami.^^
Lily the Longwing - można ją powiększyć kliknięciem.

środa, 26 września 2012

Baśń z prawdziwego zdarzenia - "Lodowy smok" George R. R. Martin

Recenzja sponsorowana przez Arię, które pożyczyła mi książeczkę. Dziękuję.:)

George R. R. Martin jest znany zarówno jako znakomity pisarz science fiction, jak i fantasy (jako ten drugi bardziej, za sprawą serialu). Jednak to nie koniec jego pisarskich możliwości. Wielu autorów uważa, że pisanie dla dzieci jest znacznie trudniejsze, niż dla dorosłych, bo te nie kryją swojego niezadowolenia i nieco inaczej widzą świat. Martin udowodnił, że dla dzieci również potrafi pisać – stworzył przepiękną baśń pod tytułem „Lodowy smok”.

Adarę nazywają zimowym dzieckiem. Nietrudno domyślić się, dlaczego: urodziła się w czasie największych mrozów, skórę ma zawsze chłodną i nigdy się nie uśmiecha. Zima jest jej ulubioną porą roku – nawet, kiedy inne dzieci, zmarznięte, już dawno grzeją się w ciepłym domu przy misce zupy, ona ciągle bawi się na śniegu. I chyba jako jedyna mieszkanka wioski nie boi się lodowego smoka. Wręcz przeciwnie, niecierpliwie czeka każdej zimy na jego przybycie. Można powiedzieć, że jest jej jedynym przyjacielem. Ale tocząca się na pograniczu wojna zbliża się nieubłaganie do wioski Adary. Jeśli przyjdzie jej opuścić dom, jak odnajdzie swojego przyjaciela?

„Lodowy smok” to piękna historia zarówno dla mniejszych, jak i większych dzieci. Opowiedziana w klimacie baśni, przekazuje wiele mądrości – najlepiej zapytać dziecko, czego się z lektury nauczyło, prawdopodobnie każde odpowie inaczej. Ale historia o przyjaźni małej dziewczynki z bestią, którą powszechnie uważano za niemożliwą do oswojenia zawiera w sobie magię dobrej opowieści.

Język Martina jest prosty i obrazowy – odmalowuje wszystkie barwy świata za pomocą kilku słów. Jest też niezwykle sugestywny, gdyż opisywane obrazy od razu pojawiają się w głowie. I działoby się tak nawet bez, fenomenalnych swoją drogą, ilustracji. Ale one, gęsto rozsiane po tekście, idealnie uzupełniają opowieść.

Podsumuję krótko: jeśli chcecie dać w prezencie swojemu dziecku książeczkę, która z pewnością mu się spodoba i ma solidną oprawę, „Lodowy smok” będzie idealnym rozwiązaniem. A i Wy, drodzy czytelnicy, będziecie mieli przyjemność z czytania.

Tytuł: Lodowy smok
Autor: George R. R. Martin
Tytuł oryginalny: The Ice Dragon
Tłumacz: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo: Zysk i s-ka
Rok: 2011
Stron: 108

poniedziałek, 24 września 2012

Historycznie o ikonie - "Vlad Dracula" Dariusz Domagalski

Recenzja sponsorowana przez Serenity, która pożyczyła mi książkę. Dzięki!:)

Wampiry głęboko zakorzeniły się w popkulturze. Zanim nadeszły czasy paranormalnych romansów, za pierwowzór wampira uważany był hrabia Dracula. Ale jeśli ktoś zechce pogrzebać głębiej, to okaże się, że hrabia miał swój prototyp historyczny. Był nim hospodar wołoski, Vlad Dracula, zwany Palownikiem. O nim właśnie napisał książkę Dariusz Domagalski.

Po przegranej bitwie pod Warną zagrożenie ze strony Imperium Osmańskiego rośnie. Węgierski następca tronu zdaje sobie sprawę, że jego ziemie będą jednym z pierwszych celów tureckiego natarcia, ale na jednym froncie już toczy wojnę. Szuka więc sojusznika, który pozwoliłby oddalić zagrożenie. Jednym z kandydatów jest Vlad Dracula, ale jego sława jest tak zła, że zasadność powierzenia mu zbrojnej kampanii jest wątpliwa. Młody władca wysyła więc oddział zaufanych wojowników pod dowództwem Janosa Lechoczky, aby sprawę na miejscu obadał. Co oddział zastanie po przekroczeniu Karpat? Kim naprawdę jest Vlad Palownik?

Na początku musze przyznać, że czuję się nieco zawiedziona – rozpoczynając lekturę byłam przekonana, że mam do czynienia z historycznym fantasy. Nie spodziewałam się jakiegoś przesadnego udziału fantastyki, ale jednak odczuwalnego. Tymczasem „Vlad Dracula” to powieść w zasadzie ściśle historyczna (jaskółka w postaci niebywałej żywotności, szybkości i odporności na zranienia tytułowego bohatera fantasy nie czyni). Nie jest to wadą, wszakże są wśród nas miłośnicy powieści historycznych, ale rozminięcie się z oczekiwaniami bywa nieprzyjemne.

Czas przejść do wad bardziej obiektywnych. Najbardziej przeszkadzało mi to, że powieść nie miała wyraźnie zarysowanej linii fabularnej – przez co wydawała się raczej nadmiernie rozbudowanym opowiadaniem. Opisywane wydarzenia przypominały raczej zbiór chronologicznie ułożonych migawek, niż spójną fabułę. Osobiście uważam, że gdyby powieś o połowę odchudzić, wyszłoby świetne długie opowiadanie, czy tez mikropowieść. Teraz cały „Vlad Dracula” wydaje się nieco przegadany.

Ponarzekaliśmy sobie, no to idziemy dalej. Czas autora za coś pochwalić – Dariusz Domagalski ma doskonałe wyczucie, jeśli chodzi o konstruowanie bohaterów. Co prawda główna postać, którą jest kapitan Lechoczky, jakoś nie potrafi zainteresować – ot, zwykły, młody rycerz, który przewidywalnie ewoluuje w toku powieści – ale te bardziej drugoplanowe to zupełnie coś innego. Taki Vlad na przykład. Autorowi świetnie udało się nakreślić człowieka tajemniczego i budzącego grozę, a jednocześnie uderzająco ludzkiego w swoim szaleństwie. Dla mnie – kreacja oscarowa. Całkiem dobrze wypadł też sułtan Mehemd II i jego kochanek Radu Piękny, który tylko na początku wydaje się irytującą mimozą, niebezpiecznie zbliżającą się do najgorszych tradycji uke. W ogóle cały homoseksualny romans jest bardzo ciekawie przedstawiony, głównie od strony erotycznej, bo emocjonalności mi troszkę zabrakło (w zasadzie w tym miejscu powinien się pojawić długaśny wywód, ale nie chcę spoilować). Niemniej, w polskiej literaturze (fantastycznej w szczególności)  opisywanie relacji homoseksualnych, zwłaszcza męskich, ciągle wymaga pewnej odwagi, więc autorowi należy się za to dodatkowy plus.

Słów jeszcze kilka o warsztacie. Pióro Domagalski ma bardzo sprawne, talent do opisów również, więc tym bardziej szkoda, ze fabuła trochę kuleje. Niemniej, niektóre opisy mogą być nie do przejścia dla czytelników o nerwach delikatnych, bo obok malowniczych opisów krajobrazu czy interesujących obrazów kobiecego ciała (w ogóle we „Vladzie Draculi” jest sporo scen erotycznych, więc jeśli ktoś nie lubi, niech się czuje ostrzeżony), znajdziemy bardzo naturalistyczne opisy obrzydliwych tortur.

Jeszcze dwa słowa o wydaniu. Korekta nie dopilnowała swoich obowiązków, bo nie raz i nie dwa w książce brakuje nie tylko przecinków i literek, ale całych wyrazów. Papier też mógłby być cieńszy, nie groziłoby wtedy książce złamanie grzbietu. O okładce może już nie będę się wypowiadać.

Podsumowując, czuję się rozdarta. Książka ma i plusy, i minusy, trudno wypowiedzieć się jakoś jednoznacznie. Jedyne, czego jestem pewna, to że „Vlad Dracula” spodoba się fanom powieści historycznych, którym nie straszne krwawe opisy. Reszta niech eksperymentuje na własną odpowiedzialność.

Książka przeczytana w ramach wyzwania Trójka e-pik.

Tytuł: Vlad Dracula
Autor: Dariusz Domagalski
Wydawnictwo: Runa, Bellona
Rok: 2011
Stron: 340

sobota, 22 września 2012

Jak To widzę?: Jaskier

Kolejna odsłona mojej akcji, polegającej na rysowaniu książkowych postaci. O samej akcji możecie poczytać TUTAJ, a zgłaszać własnych kandydatów - TUTAJ. Tym razem wypadło na Jaskra z wiedźmińskiej sagi Andrzeja Sapkowskiego. Z Jaskrem mam podobny problem, jak z Theonem Greyjoyem, mianowicie bardzo moim wyobrażeniom odpowiada gierczany image tego bohatera. Tedy, żeby nie wyszła mi taka pokraka, jak wspomniany Greyjoy, postanowiłam się zabawić i przerobiłam chłopa na mangowego bishonena. (Jeno mam wrażenie, ze hasło z wiki dalece nie wyczerpuje tematu);) I jestem wyjątkowo zadowolona z efektu, chociaż musiałam grajka nieco odmłodzić. Co do instrumentu na obrazku - doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jest to tylko tani organ zastępczy lutni - ale potrzebowałam czegoś, co będę mogła Jaskrowi w ręce wsadzić, a jak prawdziwa lutnia wygląda nie mogłam sprawdzić, gdyż albowiem w owym dniu internet nie działał.

środa, 19 września 2012

Space marines odsłona kolejna - "Czas silnych istot" księga 1 Marcin Przybyłek

Na okładce „Czasu silnych istot” napisano, że „tę książkę można czytać bez znajomości poprzednich tomów”. Jako że cykl „Gamedec” swego czasu był dość głośny, a i obecnie może się poszczycić grupą oddanych fanów, nie wypadało go nie poznać. Zwłaszcza że Fabryka Słów właśnie wypuściła pierwszą część kolejnego tomu z powyższą adnotacją, druga ma się ukazać już niedługo, a wydawnictwo zapowiada wznowienie całej serii. Sprawdźmy więc, co takiego jest w tym „Gamedecu” i czy osoba zupełnie nieznająca cyklu (jak niżej podpisana) rzeczywiście może bezboleśnie zacząć przygodę z nim od piątego tomu.

Od razu odpowiem, że może – oczywiście, o ile dokładnie przestudiuje słowniczek zamieszczony na końcu książki. Autor pomyślał nawet o osobach wrażliwych na spoilery i każde kłopotliwe hasło opatrzył odpowiednim ostrzeżeniem (niestety, zapoznanie się z niektórymi ze „spoilujących” haseł jest niezbędne, ale o tym, które to z nich, można się przekonać dopiero po lekturze powieści). Nie da się uniknąć zdradzania pewnych treści, ale tego jest chyba świadom każdy, kto decyduje się na czytanie jakiegokolwiek cyklu od środka. O ile mogę oceniać, „Czas silnych istot” znacząco różni się fabularnie od tego, czego można było doświadczyć w poprzednich tomach. Zważywszy na nazwę cyklu, można się spodziewać bohatera na zlecenie rozwiązującego różne gierczane problemy – tymczasem autor odszedł od tej konwencji, serwując czytelnikom futurystyczną space operę.

Po upływie circa 150 ziemskich lat (tej archaicznej jednostki już nikt nie używa, teraz czas mierzy się w unicyklach) od wydarzeń opisanych w tomie poprzednim dostajemy międzyplanetarne Imperium, gdzie ludziom żyje się spokojnie i dostatnio, technika pognała naprzód, filozofia takoż. Żeby nie było zbyt różowo, ciągle zagraża mu inwazja Thirów (w którą chyba żaden obywatel już nie wierzy), ale do ochrony mamy Ranów – specyficznie podrasowanych space marines w wypasionym rynsztunku. Główny bohater cyklu, Torkil „Gamedec” Aymore, jest jednym z najlepszych, chociaż nie najbardziej lubianych. Poza tym to wredny egoista, ale z tym niech się męczą jego towarzysze broni.

Zacznijmy może od zalet książki. Pierwszą, już wspomnianą, jest to, że nawet nie znając cyklu, czyta się ją bez większych zgrzytów. Pomniejsze smaczki czasem uciekają, ale to w takiej sytuacji normalne. Poza tym, twórca bardzo sprawnie przelewa na papier swoje futurystyczne wizje, dzięki czemu czytelnik nie ma żadnych problemów ze zrozumieniem, co autor miał na myśli. Opisy funkcjonowania społeczeństwa Imperium, jego filozofii i technologii (mimo wrażenia pewnej naiwności) były niejednokrotnie bardziej fascynujące od fabuły właściwej. Tak samo funkcjonowanie i zwyczaje panujące w specyficznych jednostkach militarnych zwanych Maodionami – rozmach Przybyłka bywa czasem przytłaczający.

Kolejnym plusem są bohaterowie. Co prawda sam Torkil zasługuje raczej na miano antybohatera – facet bywa wredny, egoistyczny i mimo osiemsetki na karku ciągle pozostaje niepoprawnym kobieciarzem. Pomimo tego można go polubić, chociaż autor potrafi wykreować również daleko sympatyczniejsze postacie. Niestety, są one często jedynie epizodami, toteż czytelnik, chcąc nie chcąc, musi zadowolić się towarzystwem Torkila.

Jeśli już przy Aymorze jesteśmy – jest on głównym narratorem. A ponieważ mamy go w trzech osobach (nie pytajcie, przeczytajcie), autor uzyskał ciekawy efekt, żonglując punktami widzenia różnych Torkilów. Poza tą pierwszoosobową narracją mamy też narracje trzecioosobowe, z punktu widzenia różnych innych bohaterów i cytaty z lokalnych traktatów filozoficznych, prac naukowych czy „reklam”. Taka struktura znacząco wzbogaca powieść i urozmaica czytanie.

Teraz między plusy wtrącimy minus. Wspominałam wyżej o przytłaczającym rozmachu – odnosi się on do opisów wojskowych „zabawek” i scen batalistycznych, w których, mam wrażenie, autora nieco poniosło. Z warsztatowego punktu widzenia nie da się tu nic zarzucić, ale starcia kilkusetmetrowych zbroi bojowych w gradzie pocisków gęstszym od jesiennej ulewy momentami wypadają niezamierzenie komicznie – czytelnika znienacka dopada wrażenie, że ogląda najnowszego megazorda tęczowych Power Rangers. Sądzę jednak, że nie wszyscy czytelnicy podejdą do tej kwestii aż tak sceptycznie – w końcu niektórzy lubią, kiedy autor szpanuje nowymi pukawkami i z dwojga złego już wolę, żeby były to jakieś oryginalne zbroje bojowe, niż kolejny rodzaj absurdalnie wielkiego statku kosmicznego.

Słów kilka o wydaniu. Jak nie lubię gierczanej stylistyki, charakterystycznej dla Fabryki Słów, tak tym razem jest ona jak najbardziej na miejscu – grafika okładki świetnie współgra z treścią. Ilustracje w środku też trzymają bardzo wysoki poziom (na co, szczerze mówiąc, dawno straciłam nadzieję w przypadku tego wydawcy) – jak cała wizualna strona powieści. Trochę gorzej ze stroną edytorską – literówki, błędy gramatyczne czy składniowe są częstsze, niż bym sobie życzyła (do tej pory nie jestem pewna, czy zaliczenie bakterii do Eucariota to błąd składniowy czy rzeczowym). No i szkoda, że tytuł rozbito na dwa tomy – przez to trudno coś sensownego powiedzieć o fabule.

Spodziewałam się po tej powieści czegoś nieco innego, niż dostałam – nie znaczy to jednak, że czekało na mnie coś gorszego. Pan Przybyłek ma bardzo przejrzysty, gładki styl i niezmiernie bogatą wyobraźnię, a wynikłe z tego żywe opisy i wartka, pełna zaskakujących zwrotów fabuła sprawiają, że „Czas silnych istot” to świetna proza rozrywkowa. Polecam szczególnie fanom stumetrowych mechów bojowych.

Recenzja dla portalu Insimilion.

Tytuł: Czas silnych istot księga 1
Autor: Marcin Przybyłek

Cykl: Gamedec
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok: 2012
Stron: 471

poniedziałek, 17 września 2012

Subiektywne prasowanie #9 - Nowa Fantastyka 09/2012


Do wrześniowego numeru Nowej Fantastyki długo nie mogłam się zabrać. Niby nic mnie od niego nie odrzucało, artykuły (przynajmniej niektóre) wyglądały raczej zachęcająco, ale brakowało silnego bodźca, przyciągającego mnie do czasopisma. W końcu jednak zebrałam się w sobie i zaczęłam lekturę.

Na początek wstępniak Jakuba Winiarskiego, dzięki któremu uświadomiłam sobie, dlaczego ciągle mam słabość do animacji Disney’a, Pixara czy DreamWorks (chociaż w artykuliku nie było o nich ani słowa). Następny jest felieton Jakuba Ćwieka, pośrednio związany z tegorocznym Polconem, a bezpośrednio mówiący o braku dystansu Poważnych Ludzi do samych siebie.

Czas na sekcję artykułową. Tym razem numer obfituje w teksty o szerszym kontekście kulturowym. I tak Jan Żerański pisze o Dickensowskiej genezie najnowszej powieści Dana Simmonsa o wdzięcznym tytule „Drood”. Stronę dalej Piotr Pieńkosz snuje rozważania na temat kinowego fenomenu nawiedzonych domów. Jest to tekst może nieszczególnie odkrywczy, ale z pewnością gratka dla miłośników horroru. Tuż za zakrętem mamy zaś drugą część opowieści Marcina Zmierzchowskiego o wzlotach i upadkach ekranizacji „Pamięci absolutnej”. Muszę przyznać, że część pierwsza była o wiele ciekawsza, ale to pewnie dlatego, że i materiał źródłowy do niej był bogaty w absurdy. Dalej mamy mojego osobistego faworyta numeru. Cykl „Lamus” od kilku numerów wyrastał na mój ulubiony a wrześniowym artykułem o płaskiej Ziemi Agnieszka Hłasko i Jerzy Stachowicz ugruntowali jego pozycję. Zaiste, poznawanie szalonych teorii, jakie kiedyś ludzie wymyślili, okazuje się zaskakująco ciekawe.

Kolejny artykuł traktuje o nowych kontrowersjach wokół strażniczej serii komiksów pióra (czy tak w ogóle mówi się o komiksie) Alana Moora. Tekst jest całkiem ciekawy, ale przeznaczony raczej dla fanów tego medium, gdyż niefani (tacy jak ja), mogą nie zrozumieć, o co właściwie tyle szumu. Chociaż autor bardzo się stara, żeby zrozumieli i chwała mu za to. Dalej mamy artykuł o popkulturowym dziedzictwie „Diuny” Franka Herberta (a służący za tło tytułu kadr, przedstawiający młodego Harkonnena w samych gatkach, jest dla mnie nieodmiennie powodem dzikiego chichotu, niezależnie, czy widziany na ekranie, czy na papierze;)). Sam tekst zaś ciekawy, nie wiedziałam bowiem, że film był tak kontrowersyjny, ani że marką „Diuny” firmują się też wie gry i komiks. Na koniec, jako ta wisienka na torcie, wywiad z Dawidem Weberem, którego rozszerzoną wersję można całkiem darmo zassać z sieci w .pdfie na stronie czasopisma. Ja za autorem nieszczególnie przepadam, więc nie zasysałam.

Zostały nam jeszcze felietony. O ćwiekowym już było, czas na sullivanowy. Tym razem pisarz tłumaczy młodym adeptom, jak ważny jest początek. Czasem się z nim zgadzam (gdy pisze, żeby zaczynać ciekawie), a czasem nie. Nie zgadzam się głównie z tym, co pisze o pierwszym zdaniu, bo zbyt fanatyczne przestrzeganie jego rad może doprowadzić do sytuacji znanej z „Dżumy” (no i wtedy, kiedy radzi zaczynać romans sceną erotyczną – toć to to samo, co zaczynać kryminał od zdradzenia, kto zabił). Dalej mamy felieton Rafała Kosika i tu odetchnęłam z ulgą, bo zgadzam się z autorem znacznie mniej, niż ostatnio. A tym razem rzecz o zapomnianych dialektach, którym autor nie daje racji bytu. Cóż, mi w przeciwieństwie do autora jest trochę smutno, że rzeczone dialektu giną (bo to w jakimś stopniu zubaża i język główny, i kulturę), ale zgadzam się, że jeden język ułatwia życie. A co śmieszniejsze, autor ze wzgardą traktuje wymierające gwary regionalne, ale zachwyca się dialektem tworzonym na potrzeby kilkuosobowej grupy. Czy tylko ja widzę sprzeczność? Ale ale, zaraz na następnej stronie mamy powrót Wattsa. Pisarz tym razem głowi się nad tym, jak sprawić, żeby Igrzyska Olimpijskie były naprawdę uczciwą realizacją. Osobiście najbardziej przypadł mi do gustu pomysł równych dotacji dla każdego zawodnika, niezależnie od kraju pochodzenia. Na koniec felieton Łukasza Orbitowskiego. Ponieważ autor ciągle opowiada nam o horrorach (tym razem „Horror Express”), nie wzbudził mojego entuzjazmu.

Zanim przejdziemy do opowiadań, krótko o tym, co w darmowym .pdfie. O wywiadzie z Weberem już wspominałam – i fanów autora zachęcam do zajrzenia, bo znajdą ponad dwa razy więcej tekstu, niż w gazecie. Poza tym gratka dla fanów Jonathana Carrolla – wywiad z autorem. Może nie tak imponujący, jak poprzedni, ale całkiem fajny. A na koniec coś na otarcie łez dla tych, którzy płaczą po rubryce Rzymowskiego – felietonik o serialu. Tym razem serial taki, że nawet ja nie marudziłam, że nie dla mnie.

Ale dajmy już spokój publicystyce, przejdźmy do opowiadań. Tym razem numer filmują teksty po prostu dobre. Nie wybitne, nie beznadziejne, ale po prostu dobre. „Khulle” Ewy Bury to opowiadanie bardziej o postapokaliptycznym świecie i o tytułowej bohaterce (a także o opowiadaniu historii), niż konkretna historia do przedstawienia. Chętnie przeczytałabym jakąś dłuższą formę w tym klimacie. „Do zwartego zaklęcia” Adama Synowca to wielce pocieszny tekst satyryczny, w którym autor bawi się odwracaniem schematów. Z prozy zagranicznej mamy ciekawy zbiorek. Premierowe opowiadanie rodziny Careyów (z której najszerzej znany jest Mike Carey) uważam za najlepsze w numerze. „Opowieść o siedmiu dżinach” ma klimat nieco okrutnej, ale wielce ciekawej baśni – i jest raczej zbiorem historii. „Sytuacja” Jeffa VanderMeera (znanego fanom serii Uczta Wyobraźni) już mnie tak nie zachwyciła. Owszem, wyobraźnia, rozmach i język autora są zaiste imponujące, ale ta opowieść o biurowych konfliktach jest dla mnie zdecydowanie zbyt surrealistyczna. Na koniec mała gratka Niemiec rodem – „ANALK” Floriana Hellera. Złośliwie zabawny tekst o tajnej niemieckiej wyprawie na księżyc. Muszę przyznać, że bije od niego specyficzny urok.

Poza tym wiele recenzji i konkursów – w tym literacki. Tak więc numer warto kupić.:)

sobota, 15 września 2012

Jak to widzę?: Randal Flagg

Kolejna odsłona mojej akcji, polegającej na rysowaniu książkowych postaci. O samej akcji możecie poczytać TUTAJ, a zgłaszać własnych kandydatów - TUTAJ. Tym razem portretu doczekała się najkonsekwentniej zgłaszana postać w akcji - Randal Flagg. Jest to esencja czarnych charakterów z prozy Stephena Kinga. Osobiście zawsze miałam go za byt w pewnym sensie demoniczny, a konkretnie taki, który posiada wszystkie cechy współczesnego demona, poza piekielnym pochodzeniem. Zawsze był też dla mnie postacią bez określonego kształtu, a właściwie taką, która dzięki subtelnym zagrywkom potrafi perfekcyjnie dostosować wygląd do planów. Dlatego gdyby to zależało tylko ode mnie, arcik byłby dużo bardziej demoniczny i oniryczny zarazem, coś rodem z koszmaru, którego po obudzeniu się nie pamięta. Ale że Harashiken życzył sobie postać w miarę realistyczną, postanowiłam nadać Flaggowi bardziej namacalny wygląd. Mam nadzieję, że wyszedł niezgorzej.

Randal Flagg - można go powiększyć kliknięciem.

środa, 12 września 2012

Horror dla dzieci - "Koralina" Neil Gaiman

Recenzja sponsorowana przez Arię, która pożyczyła mi książeczkę.:)

Neil Gaiman to pisarz, który pisze równie dobrze dla dzieci, jak i dla dorosłych. Jego dodatkową zaleta jest to, że zawsze potrafi czytelnika zaskoczyć. Mi osobiście niewielu przychodzi na myśl autorów, którzy wpadliby na pomysł napisania powieści grozy dla dzieci (a to nie jedyny pomysł Gaimana, na który tylko on mógł wpaść), a Neil właśnie na taki pomysł wpadł. Mało tego, dostał za to kilka prestiżowych nagród i doczekał się ekranizacji. Książka, o której mowa, to „Koralina”.

Koralina właśnie przeprowadziła się z rodzicami do nowego domu – i niezmiernie się nudzi. Jej uwagę przykuwają tajemnicze drzwi w salonie, które prowadza donikąd, a mimo tego, że za nimi znajduje się jedynie ceglany mur, są zamknięte na klucz. Pewnej nocy okazuje się jednak, że za drzwiami coś jest, mianowicie przejście do drugiego domu, gdzie na dziewczynkę czeka druga matka i drugi ojciec. Dziewczynka nie wie jednak, że stanowią oni zagrożenie zarówno dla niej, jak i dla jej prawdziwych rodziców…

Wątpliwości mogłaby budzić zasadność pisania powieści z dreszczykiem dla dzieci. Sądzę jednak, że znalazłaby odbiorców, w końcu istnieje całkiem spora grupa dzieci, które lubią się bać (gdyby tak nie było, głupawe opowieści o duchach straciłyby rację bytu). Przejdźmy więc do ważniejszych spraw.

„Koralina” to powieść niewątpliwie świetna. Autor zawarł w niej bardzo wiele treści na niecałych dwustu stronach (a to ostatnio można spotkać jedynie w książkach dla dzieci, obawiam się). Mamy więc na początek ciekawych bohaterów. Ciekawa świata, chociaż trochę zamkniętą w sobie, po dziecięcemu bezpośrednią Koralina charakterem bardziej przypomina chłopca, niż stereotypową dziewczynkę. Jej ulubionym zajęciem jest badanie otoczenia, nie zaś zabawa lalkami. Mamy też wielu dorosłych, którzy są co prawda różni, ale zawsze zapatrzeni we własne sprawy, nie słuchają tego, co Koralina ma im do powiedzenia. Jest też kot, na przykładzie którego Gaiman po mistrzowsku odmalował charakter tych zwierząt. 

Powieść ma być z dreszczykiem, nie może więc zabraknąć czegoś, co straszy. Atmosfera jest miejscami żywcem wzięta z horroru (ale przykrojona na miarę dziecięcych możliwości), a obrazy i postaci z drugiego domu przybyły chyba prosto z koszmaru sennego. W rzeczy samej, czytając „Koralinę” miałam wrażenie, że obserwuję jeden z dziecięcych koszmarów. Wspomnienie drugiej matki z upiornymi, guzikowymi oczami z pewnością jeszcze przez długie lata jeżyłoby mi włoski na karku, gdybym przeczytała to w odpowiednim wieku. Ale każdy koszmar kiedyś się kończy, czego nic nie udowodni dziecku dobitniej niż zmniejszająca się liczba stron do przeczytania.

Cóż, gdybym sama była dzieckiem, raczej nie przeczytałabym „Koraliny”. Ale ja byłam dzieckiem, które nie lubiło być straszone. Jeśli Twoje dziecko lubi straszne opowieści, horrory i oryginalne baśnie, w których trup ściele się stosunkowo gęsto, kup mu „Koralinę”. Jeśli nie, raczej go nie namawiaj.

Tytuł: Coralina
Autor: Neil Gaiman
Tytuł oryginalny: Coraline
Tłumacz: Paulina Braiter
Wydawnictwo: MAG
Rok: 2009
Stron: 182