Strony
▼
sobota, 30 marca 2013
czwartek, 28 marca 2013
Liebster Award
Ostatnio po blogach krążą dwie nagrody-łańcuszki i jedna z nich właśnie, za sprawą Eweliny w z Książkowej manii, do mnie dotarła. Miło mi bardzo z tej przyczyny - dziękuję za nominację.:)
Cóż, łańcuszki lubię (bardzo fajnie podbijają oglądalność, kiedy nie bardzo jest co pisać;)), ale wiem, że nie wszyscy podzielają moje upodobania, dlatego mam nadzieję, że nominująca się nie obrazi, jeśli nie wyznaczę regulaminowych 11 osób (jakoś tak zawsze się zdarza, że wszyscy zainteresowani łańcuszkami byli nominowani przede mną, a niezainteresowanym nie będę się narzucać...). Za to chętnie odpowiem na 11 pytań.:)
Dla mnie to oczywiście rysunek (co i na blogasku widać) i dłubanie biżuterii/zakładek, czasem ładnie połączone z rysowaniem (co będzie widać niedługo na drugim blogasku, kiedy go wreszcie założę;)).
2. Czego najbardziej się boisz?
Chyba ognia. Jeśli chodzi o wszystkie obrzydliwe zwierzątka, to uwielbiam.
3. Najlepsza książka best ever?
Jednej się nie da wymienić. Po prostu nie i już. A całą listę to pewnie kiedyś zrobię, tylko długa będzie.
4. Najlepszy serial best ever?
Hm, tu mam problem, bo ja ogólnie nieserialowa jestem. Trudno mi się w takie produkcje wciągnąć i czasu mi szkoda na wielogodzinne wysiadywanie przed ekranem... Poza "House M.D." jedynym serialem, który oglądałam w miarę regularnie (i który nawet oglądany po raz kolejny dalej mnie bawi) jest "My Little Pony: Friendship is Magic". Możecie mnie ukarać.
5. Największe marzenie?
Chciałabym kiedyś zilustrować książkę. I żeby ją jeszcze wydali z tymi ilustracjami.;)
6. Jak wyobrażasz sobie siebie za 10 lat?
Wolę wcale, bo jestem z natury okropną pesymistką.
7. Najlepszy prezent dla Ciebie to..?
Książka oczywiście.;) Ewentualnie wiadro paciorków (koniecznie kolorowych i różnorodnych).
8. Co wywołuje Twój uśmiech?
Żarty mojego Lubego. Oboje mamy dość specyficzne poczucie humoru.
9. Jesteś ekstrawertykiem czy introwertykiem?
Od zawsze introwertyczką.
10. Umiesz powiedzieć nie?
Nie;)
11. Najbardziej ulubiony cytat z książki.
Tutaj jest 10 moich ulubionych - klik. Choć najbardziej lubię chyba cytat numer 8.;)
wtorek, 26 marca 2013
Jak to widzę?: Nymeria
Jak wcześniej obiecałam, w tym tygodniu Nymeria - czyli wilkor małej Arii z cyklu "Pieśń Lodu i Ognia" George'a R. R. Martina. Nymeria, jak jej pani, była niepokorna i zadziorna i chyba nawet trochę tona obrazku widać. W pysku pierwotnie miała nieść sarnią nogę, ale doszłam do wniosku, że nie wszystkim czytelnikom taki obrazek by się spodobał, no i ostatecznie niesie gałąź. Co do samego wyglądu wilkora, na podstawie wskazówek autora wyszło mi zwierzę o proporcjach wilka grzywiastego, tyle, że zbudowane równie masywnie, jak zwykły wilk. Ubarwienie białoszare, bo doszłam do wniosku, że to w końcu zwierzęta północy, czyli śniegom i lodom bliskie, toteż będą raczej jaśniejsze, niż ciemniejsze (tak jak i z wilkami - im bardziej na północ występuje podgatunek, tym jaśniej jest umaszczony). A z rysunku nawet trochę jestem zadowolona, ale nie całkiem (ostatnio z żadnego mojego szkicu nie jestem całkiem zadowolona).
Nymeria - można ją powiększyć kliknięciem. |
Zapraszam do zgłaszania własnych kandydatów, bo coś ich mało w tym miesiącu;) - klik!
niedziela, 24 marca 2013
Subiektywne prasowanie #15 - "Nowa Fantastyka" 03/2013
Na okładce marcowej Nowej
Fantastyki temat z najgorętszej w tym miesiącu premiery - premiery gry Crysis 3
(kto grywa, ten kojarzy, kto nie grywa, tego zapewne i tak nie obchodzi). W
środku zaś konkurs (trwa do końca marca, można jeszcze wziąć udział) z nagrodą
w postaci gry i obszerniejsza recenzja, ale może zajmijmy się wszystkim po
kolei.
Tam, gdzie zwykle mamy felieton
Ćwieka, tym razem rozgościł się wspomniany wcześniej konkurs. Za nim zaś, z
okazji premiery nowego filmu, dość obszerny artykuł o historii ekranizacji
„Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. W naszej kulturze powieść Bauma raczej nie
odegrała większej roli, za to za oceanem jest jednym z kultowych i ulubionych
przez twórców motywów i bywała często przenoszona na ekran. Z tym, że od
powieści znacznie sławniejsza jest pewna ekranizacja – i to właśnie do niej
odnosi się większość ozowych motywów popkulturowych, z rubinowymi czółenkami na
czele. Spragnionych szczegółów zapraszam do lektury artykułu (a w sumie i
powieści, czemu nie, przecież nie zaszkodzi).
Następny tekst uważam za
najciekawszy w numerze, dotyczy on bowiem tematu mało znanego. „Prawdziwi
superbohaterowie”, jak łatwo wywnioskować z tytułu, mówi o ludziach, którzy w
„realu” przywdziewają trykoty i ganiają za przestępcami, względnie udzielają
się społecznie. Mnóstwo ciekawostek zawiera ten tekst i polecam, bo
podejrzewam, że wielu czytelników nawet o zjawisku nie słyszało (jak niżej
podpisana – pomijając oczywiście przebieranie się na konwenty w celu szeroko
pojętej rozrywki).
Artykuł Łukasza Czarneckiego
przybliża nam postać gargulca w kinematografii – i trzeba przyznać, że biedne
maszkary oszołamiającej kariery na ekranie nie zrobiły. Osobiście uważam
artykuł za udany, bo dowiedziałam się z niego o istnieniu pewnego animowanego
serialu Disney’a, o którym nie wiedziałam, a do animowanych seriali Disney’a (i
nie tylko, chodzi tu jednak o pewien charakterystyczny zestaw cech, a nie
producenta) mam ogromną słabość i lubię je poznawać. Będzie więc czego szukać w
odmętach sieci.
Kolejny tekst również traktuje o
maszkarach, tym razem jednak modniejszych – czyli tych, co to ostatnio się w
nastolatkach zakochują. Tekst Mateusza Albina wydaje mi się żartobliwy humorem
dość uszczypliwym, ale generalnie odnotowałam sympatię do zjawiska, taką typu
„lubię was, ale wolę was bliżej nie poznawać”. A że kazali poznawać, autor
sumiennie poznał i opisał. Rozumiem go i pewnie kiedyś obejrzę „Wiecznie
żywego” (książka podobała mi się bardzo, choć głównie dlatego, że motyw romansu
wydał mi się pretekstowy).
Dalej mamy artykuł przybliżający
sylwetkę popularnego reżysera J. J.Abramsa – głównie dlatego, że to on ma
reżyserować kolejne części „Gwiezdnych wojen”, szumnie zapowiadane na 2015 rok.
Ciekawa jestem, jak mu wyjdą. Na następnej stronie Michał Cetnarowski
przedstawia się czytelnikom jako nowy redaktor działu prozy polskiej w Nowej
Fantastyce.
Tekst „z lamusa” tym razem nie
powalił mnie, bo informacje o zaginionych kontynentach, których tak naprawdę
nigdy nie było, znałam już wcześniej (z tak ciekawych przedmiotów jak
ewolucjonizm czy wędrówki zwierząt). Niemniej wykonanie i podawane przez parę
autorów detale są bardzo ciekawe. Dalej jest już tylko długa na całą stronę
recenzja Crysisu 3 i felietony oczywiście.
Michael Sullivan poucza adeptów
sztuki pisarskiej o roli plastycznego języka i przyznam, że tym razem jego rady
wydają mi się nad wyraz mętne. Rafał Kosik prowadzi rozważania o wulgaryzmach w
literaturze młodzieżowej i całkiem ciekawie prawi. Zaś Peter Watts opowiada nam
o filmie, który ostatnio obejrzał, czyli o „Życiu Pi”, porównując go z
„Avatarem”. Zupełnie niepotrzebnie moim zdaniem, bo „Avatar” miał raczej
oszołomić wizualnie w 3D, a scenariusz o smerfnej Pocahontas jeno wzruszyć
publikę najprostszą sztuczką (ach, te złośliwe komentarze o „życiu długo i
szczęśliwie przez plus-minus cztery lata, zanim z Ziemi sprowadzą głowice
atomowe”…), zaś „Życie Pi” nastawione było na głębszy przekaz. Innymi słowy, to
jakby porównywać Sapkowskiego z Dostojewskim i marudzić, że ten pierwszy jakieś
niedorobione banialuki publikuje. Łukasz Orbisowski opowiada też o filmie, ale
o innym – „Nieprzyjacielu” konkretnie.
Publicystyka odhaczona, możemy
więc przejść do opowiadań, których niewiele w tym numerze. Pierwszy z trzech
tekstów polskich to „Euklidesja” Macieja Parowskiego – króciutki, paranaukowy
tekst opublikowany w hołdzie odchodzącemu redaktorowi, a i dla czytelnika
całkiem przyjemny. „Chimaerus” Jędrzeja Burszty ma być miksem stylu Harrisona i
Miebille’a i muszę uwierzyć na słowo, bo żadnego z tych dwóch autorów jeszcze
nie miałam przyjemności poznać. Niemniej, samo opowiadanie jest bardzo ciekawe
w warstwie językowej, choć także nie przekombinowane. „Agnozja. Zapis
przypadku” Aleksandra Gütsche bardzo mi się podobała, mimo porównania do
twórczości Dicka, za którym nie przepadam. Poruszanie tematy własnej tożsamości
w szaleństwie przypadło mi do gustu.
Z prozy obcej tym razem mamy
tylko jedno opowiadanie, ale za to bardzo długie. Chodzi o „O mało nie
oszaleliśmy z radości” Davida Maruska (Maruseka?). I cóż, mam problem z tym
tekstem – o ile zdecydowanie jest to opowiadanie bardzo dobre, budzące w
czytelniku emocje, to poruszona w nim tematyka pozostawia niedosyt. O ulotności
szczęścia można by było chyba jednak napisać coś ciekawszego, jeśli chcemy do
tego wykorzystać futurystyczne realia (no jasne, pojawia się tam jeszcze
kwestia wolności jednostki i temat inwigilacja a bezpieczeństwo, ale w
opowiadaniu pełnią rolę raczej urozmaicających detali – choć mniemam, że w
powieści na podstawie opowiadania zostały rozwinięte).
A co poza tym? Recenzje i
konkursy. A ja czekam na następny numer.
sobota, 23 marca 2013
I znowu jestem
Witajcie znowu. Moje boje o internet już się zakończyły, poniekąd pomyślnie (poniekąd, bo stałego łącza z kabelkiem, jak się okazało, założyć się jeszcze przez 1,5 roku nie da, ale przynajmniej teraz jest lepiej, niż było), więc wracam do blogosfery. Całość bojów zajęła mi mniej, niż się spodziewałam, więc zbyt wielu zaległości nie nadrobiłam, a jak wspominałam wcześniej, koniec miesiąca mam dość intensywny... W przyszłym tygodniu możecie się więc spodziewać zaległej Nymerii, na ostatniego bohatera trzeba będzie jednak poczekać do kwietnia. Planuję też ruszyć z nowym blogaskiem, na którym będę pokazywać światu moje hendmejdowe dłubaniny.:) A więc do następnego napisania!
wtorek, 19 marca 2013
Z ogłoszeń prafialnych
Cóż, Moi Drodzy Czytelnicy, obawiam się, że przez jakiś czas (oby najkrótszy) moje udzielanie się w sieci będzie raczej szczątkowe. Aktualnie próbuję zmienić operatora sieci na coś lepszego niż bezprzewodowy internet o ledwie teoretycznym zasięgu i okazuje się, że nie jest to takie łatwe. I może potrwać nawet kilka tygodni, zwłaszcza, że końcówkę marca mam zawaloną przeróżnymi pilnymi sprawami, a potem mamy święta. Nie martwcie się jednak, postaram się coś w miarę regularnie wrzucić (w końcu mam jeszcze usieciowionych znajomych;)), wszystkie akcjowe obrazki również się pojawią - choć zapewne w dość chaotycznych terminach. Cóż, dobrą stroną odcięcia od sieci teoretycznie jest to, że będę miała więcej czasu na czytanie, pisanie, rysowanie oraz dłubanie przy biżuterii i zakładkach (nie ma drugiego tak skutecznego złodzieja czasu, jak internet), więc może nawet jakieś nowe zmyślenia się pojawią. Póki co, trzymajcie za mnie kciuki.;)
niedziela, 17 marca 2013
Glina ambasadorem - "Piąty elefant" Terry Pratchett
O „Świecie Dysku” Pratchetta
zdarzyło mi się na tym blogu pisać kilka razy, zazwyczaj bardzo pochlebnie. Ci,
którzy te wpisy śledzili, mogli łatwo dojść do wniosku, że moim ulubionym
bohaterem jest Śmierć, a ulubionym podcyklem ten o nim właśnie. I w sumie nic
się nie zmieniło. Tylko im więcej czytam o straży, tym bardziej staje się ona
moim ulubionym bohaterem zbiorowym. Ale o tym za chwilę, najpierw o sprawach bieżących.
Po pierwsze, krótki opis na
tylnej stronie okładki „Piątego elefanta” to jeden wielki spoiler. Może nie z
tych, co mordują najlepszą tajemnicę fabuły (po przeczytaniu kilku pierwszych
stron staje się raczej oczywisty), ale z drugiej strony, niewiele o fabule mówi
taki zupełnie wyrwany z kontekstu. Otóż bowiem krasnoludy wybierają króla (a w
Ankh-Morpork z tej okazji wybuchają zamieszki), wypadałoby więc wysłać jakiegoś
oficjalnego ambasadora do Überwaldu, żeby bronił interesów miasta i przy okazji
dowiedział się, co się stało z poprzednikiem, bo od jakiegoś czasu nie przysyła
wiadomości. Tę funkcję musi pełnić ktoś wysoko postawiony, na przykład diuk
Ankh-Morpork… sir Sam Vimes (całym sercem będący oficerem Straży). Zważywszy na
kłopoty z lokalizacją pewnego ważnego artefaktu, glina na placówce
dyplomatycznej może przynieść nieoczekiwane korzyści.
Sam Vimes to jedna z tych
postaci, które najbardziej lubię. Człowiek dobry i na swój sposób honorowy, ale
zbyt wiele już w życiu widział, żeby pozostać idealistą. Określiłabym go jako
przepuszczony przez dyskowy filtr archetyp dobrego, ale twardego stróża prawa (takiego z filmów o
najciemniejszych zaułkach, który walczy raczej z lokalnymi nożownikami, niż z
przestępczością zorganizowaną). Jednocześnie nie brak mu charyzmy i
elastyczności, więc w przeciwieństwie do Neda Starka, wie, kiedy trzeba zagrać
nieczysto, żeby nie stracić głowy własnej i kogoś bliskiego. W parze z żoną, do
szpiku kości arystokratyczną (ale raczej na sposób buzia w ciup i rączki w
małdrzyk, niż hajduczkowania z szabelką) Sybil, tworzą ciekawy duet. Pratchett
umie rozpisywać ciekawe pary, choć często ciężar opowieści przenosi tylko na
jedno z partnerów. A skoro już przy parach jesteśmy…
…to przejdźmy do dwójki
bohaterów, którzy urastają ostatnio do rangi jednej z moich ulubionych par (co
prawda już przy „Zbrojnych” było im blisko, ale autor bardzo ładnie ten związek
rozwija i to przeważyło szalę). Chodzi o kapitana Marchewę i Anguę oczywiście.
Jest to związek bardzo zgodny i widać w nim prawdziwe uczucie, ale Pratchett
nie poszedł na łatwiznę, kreatywnie rozwijając frazę „żyli długi i szczęśliwie”.
Główną przyczyną zakłóceń w szczęśliwości jest fakt, że Angua jest wilkołakiem.
W „Piątym elefancie” dowiadujemy się, jak wielki to może być problem i
dlaczego. Ale ostatecznie i tak najważniejsze, żeby znalazła się kochająca
osoba, która w razie wścieklizny skróci cierpienia, prawda?
Poza tym, książki o straży mają
jeszcze jedną zaletę – jeśli szukacie naprawdę wartkiej akcji i spójnej fabuły
w dyskowym uniwersum, to możecie mieć pewność, że właśnie w nich ją
znajdziecie. Żadnych przestojów, przynudzania czy dodawania akapitu dla pustego
dowcipu. No i miłośnikom kryminałów na pewno się spodoba, w końcu to, było nie
było, powieść o detektywach, choć po prawdzie zagadka kryminalna w „Piątym
elefancie” wydała mi się najmniej ważnym elementem fabuły.
Nie powiem, że polecam, bo „Świat
Dysku” zawsze polecam (może poza tym niebywale nudnym Rincewindem, ale w końcu
nawet on ma swoich fanów – ja lubię tylko Bagaż). Te o straży polecam bardziej,
ale i tak warto zacząć od początku.
Tytuł: Piąty elefant
Autor: Terry Pratchett
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginalny: The Fifth Elephant
Cykl: Świat Dysku
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2006
Stron: 336
Autor: Terry Pratchett
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginalny: The Fifth Elephant
Cykl: Świat Dysku
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2006
Stron: 336
piątek, 15 marca 2013
Fantasmagoria - "Czarne" Anna Kańtoch
Recenzję sponsoruje Serenity, która pożyczyła mi książkę.:)
Anna Kańtoch to autorka znana
dość w polskim światku fantastycznym. Uważa się ją za autorkę dobrej prozy,
która co prawda nie pisze wiele, ale za to solidnie. I choć czasem trudno było
powiedzieć, do jakiego podgatunku fantastyki należy jej twórczość, zawsze była
to niewątpliwie fantastyka. Pani Anna postanowiła niedawno nieco wyłamać się z
konwencji – stworzyła powieść, która nie tylko nie mieści się w którymkolwiek
podgatunku fantastyki, ale sama jej przynależność do tej frakcji jest
dyskusyjna. Porozmawiajmy więc o „Czarnem” („Czarnym”?).
Cóż więc dostaje czytelnik?
Zacytuję może z okładki, bo wydawca bardzo ładny blurb stworzył, nic dodać, nic
ująć:
„Czarne to letnisko, gdzie spędza wakacje rodzina bohaterki książki. Opowieść, w którą wplatają się dramatyczne losy Jadwigi Rathe – muzy ojca narratorki, rozgrywa się w letnie miesiące lat: 1893, 1914 i 1935. Warszawskie kawiarnie, spotkania w Towarzystwie Spirytystycznym, leniwa atmosfera podwieczorku w starym dworku i budzący się erotyzm nastolatki tworzą niepowtarzalny klimat powieści. Czytelnik powoli odkrywa, czym tak naprawdę są wspomnienia narratorki i jaką tajemnicę skrywa rok 1863, rok Powstania.”
Ładnie powiedziane, prawda? Sporo
i jednocześnie nic.
Zacznijmy może od bohaterów, bo są
oni najważniejszym elementem historii. Główna bohaterka, kobieta zdawałoby się
po trzydziestce, ale najwyraźniej wyglądająca dużo młodziej, jest osobą o
niezwykłej wrażliwości. Ciągle otaczają ją dziwne zjawiska, czas ulega
nietypowym zawirowaniom, a wspomnienia i rzeczywistość często występuje
równolegle. Jednocześnie wiadomo, że w młodości przeżyła tragedię, która
odcisnęła się głęboko w psychice – poznajemy ją w (nie pierwszym z
odwiedzonych) sanatoriów dla nerwowo chorych. Dodatkowo całą opowieść poznajemy
z jej ust, nie może więc być mowy o jakimkolwiek obiektywizmie. I co ma biedny
czytelnik z tym fantem zrobić? Uwierzyć narratorce, że jest osobą o niezwykłej,
choć bardzo kłopotliwych zdolnościach i że podobne zdolności nie są niczym
rzadkim, choć ich posiadacze nieczęsto zdają sobie z nich sprawę? Czy przyjąć,
że trauma z dzieciństwa na zawsze zniszczyła jej umysł i czytać „Czarne” jako
zapis majaków chorego mózgu?
Nie wiem, jak inni, ale mnie
takim wyborem narratora autorka na dzień dobry kupiła. Co prawda w epickiej
fantastyce z wieloma wątkami cenię raczej narratora konkretnego, nie bawiącego
się w kalanie własnej wiarygodności, ale od czasu do czasu wątpliwości są mile
widziane. Zwłaszcza w książkach, których akcja odgrywana jest w raczej
kameralnym gronie postaci i które mają ambicję wymknąć się sztywnym ramom
gatunku (dowolnego, nie zawężajmy do fantastyki). „Czarne” jest właśnie taką
powieścią – niejednoznaczną, zagmatwaną, nie podsuwającą łatwych rozwiązań i
brak wiarygodnego narratora bardzo dobrze współgra z resztą.
Pozostali bohaterowie zdają się
odgrywać rolę statystów w opowieści panny Rec. Pojawiający się we wspomnieniach
rodzice są tylko częścią dekoracji. Bracia o niezwykłych zdolnościach to główna
część wspomnień z dzieciństwa, ale obecnie mogliby w zasadzie nie istnieć.
Reszcie bohaterów dostały się tylko jakieś mniej ważne epizody – poza Jadwigą
Rathe. Ona odgrywa rolę nemezis narratorki. Panna Rec próbuje nie tylko
rozgryźć zagadkę tajemniczej śmierci aktorki, ale także dotrzeć do natury własnych
z nią relacji. To drugi jest znacznie bardziej fascynujące.
Klimat całej opowieści jest
oniryczny, język zaś, jakim autorka nam ją opowiedziała jest lekki, poetycki,
choć nie do przesady. Mam wrażenie, że „Czarne” pasowałoby nie tylko do serii
„Kontrapunkty”, ale także do „Archipelagów” wydawanych przez zupełnie
niefantastyczne wydawnictwo. Powieść jawi mi się raczej jako realizm magiczny,
niźli fantastyka.
Cóż, polecam – zarówno fanom
fantastyki nietypowej, jak i tym, którzy za gatunkiem w ogóle nie przepadają.
Warto poznać.
Tytuł: Czarne
Autor: Anna Kańtoch
Wydawnictwo: Powergraph
Rok: 2012
Stron: 264Książka przeczytana w ramach wyzwania "Od A do Z".
wtorek, 12 marca 2013
Klimatycznie - "Powolne ptaki" Ian Watson
Po dłuższej przerwie naszła mnie
nieprzeparta ochota na opowiadania. Jako że polecany kiedyś przez viv zbiorek
Iana Watsona leżał i czekał na swoją kolej już od dłuższego czasu, a gabaryt
miał niewielki, a ja ochotę na SF, to postanowiłam wreszcie się nim zająć. I
tak oto rozpoczęłam lekturę „Powolnych ptaków”.
Zbiorek zawiera osiem opowiadań
autora znanego u nas głównie z krótkich form. Wszystkie są co najmniej dobrej
jakości.
Tytułowe „Powolne ptaki” to, jak
się zdaje, historia z Ziemi w niedalekiej przyszłości (lub jakiejś Ziemi
alternatywnej – „Długa Ziemia” mnie zepsuła i wszędzie widzę światy alternatywne),
tyle że nawiedzanej przez anomalie o kształcie mniej więcej ptasim, poruszające
się w powietrzu ślimaczym tempem i od czasu do czasu wybuchające i zamieniające
kilka hektarów gruntu w taflę szkła. Autor pomysłowo wykorzystał tę scenerię do
pokazania konfliktu dwóch skrajnie różnych postaw (a najbardziej poruszający w
tym wszystkim jest chyba fakt, że człowiek w obronie własnych idei jest gotów
całkowicie się im sprzeniewierzyć). Tekst charakteryzuje też najlepsza pointa
ze zbioru (co w sumie nie jest szczególnym osiągnięciem, ale pointa nawet
obiektywnie jest dobra).
„Zimne światło” było na okładce
rekomendowane jako jeden z najciekawiej opisanych kontaktów człowieka z
całkowicie obcym bytem. Choć sam pomysł (którego nie przybliżę, bo wokół motywu
interakcji obraca się cała fabuła) jest niewątpliwie ciekawy, to nie wydaje mi
się ani szczególnie oryginalny, ani porywający.
„W duchu Lukrecjusza” to
opowiadanie przewrotne i nazwałabym je nawet humorystycznym, gdyby nie
dramatyczne wydarzenia, jakie opisuje. A pomysł na fabułę jest prosty i
błyskotliwy zarazem. Każdy pewnie w jakimś stopniu kojarzy greckich i rzymskich
filozofów starożytnych oraz niektóre z ich bardziej szalonych teorii odnośnie
genezy i budowy świata a także praw nim rządzących. Teraz wyobraźmy sobie, jak
wyglądałby świat, gdyby te teorie dosłownie powcielać w życie.
„Okna” to drugie opowiadanie z
pomysłem na spotkanie z obcą cywilizacją, jednak bardzo różne od „Zimnego
światła” zarówno pod względem fabuły, jak i klimatu. Choć ostrzegam, że jeśli
ktoś spodziewa się kontaktu na miarę E.T., to się zawiedzie. Dla mnie
opowiadanie to byłoby świetną bazą dla rozbudowanego uniwersum
powieściowo-serialowego, bo ma ogromny potencjał inspiracji.
„Rentgenowscy rozbitkowie” to
króciutki tekścik w realiach postapokaliptycznych (dość oryginalnych, bo
katastrofę wywołał wybuch Syriusza-supernowej). Autor zwrócił tu uwagę na ten
aspekt katastrofy o charakterze globalnym, który, mam wrażenie, rzadko jest
poruszany. Pojawia się mianowicie pytanie: skoro przeżyli praktycznie wyłącznie
obywatele krajów najbogatszych (głównie biali), to jak wygląda kwestia rasizmu?
Czy nastroje ocalałych ukształtują się w poczuciu winy, czy radości, że „gorsi”
już nie zajmują miejsca?
Teraz kilka słów o opowiadaniu,
które urzekło mnie pomysłem i wykonaniem. „Powrót do domu” opowiada historię
dość osobliwej wojny nuklearnej pomiędzy USA i ZSRR. Przy okazji autor ładnie
pokazuje, co dla którego ustroju jest najważniejsze (a że jestem w trakcie
czytania „Nowego wspaniałego świata”, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że
amerykańscy żołnierze są w jakiś sposób warunkowani) i jak silnie wpływa na nas
otoczenie i zwykłe przedmioty.
Na ciekawym pomyśle oparto „W
lustrze Ziemi”. Mamy tu bowiem świat alternatywny, który przypomina naszą
planetę z zamienionymi miejscami wodami i lądami (oraz kilkoma innymi
detalami), w istocie połączony z naszym światem. Cóż, sam koncept ciekawy, ale
przydałaby się do niego równie ciekawa fabuła.
„Anomalia” kojarzy mi się w jakiś
sposób z „Długą Ziemią” Pratchetta i Baxtera (w jaki – nie powiem, bo to byłoby
ujawnianie zbyt wielkiej części fabuły). Niemniej, znowu ciekawy pomysł, który
mógłby być jeszcze ciekawszy, gdyby autor postawił na opis strefy emocjonalnej
bohaterów.
Wszystkie te opowiadania są dobre
– osadzone na świetnych pomysłach i bardzo sprawnie napisane. Jednak wszystkim
czegoś brakuje i w każdym przypadku jest to jedna i ta sama rzecz: mocna
pointa. Może to tylko moje preferencje, ale właśnie pointę uważam za
najważniejszą część opowiadania i dlatego podczas lektury „Powolnych ptaków”
odczuwałam niedosyt. Jeśli dla was mocna nuta na koniec nie jest najważniejsza,
powinniście być opowiadaniami Watsona zachwyceni. A nawet jeśli w tej kwestii
jesteście podobni do mnie, to i tak warto.
Tytuł: Powolne ptaki
Autor: Ian Watson
Tytuł oryginalny: Slow Birds
Tłumacz: Lech Jęczmyk
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 1998
Stron: 174