poniedziałek, 5 marca 2012

To NIE JEST kolejny zwykły paranormal... - "Ciepłe ciała" Isaac Marion

W zasadzie nie czytuję romansów paranormalnych. Nie lubię ckliwości, schematyczności i cudowności głównych bohaterów, którymi mnie raczą książki tego typu. Niemniej jednak ciągle wierzę, że coś wartościowego, nawet w tym gatunku, da się znaleźć. Kiedy przeczytałam, że w Ciepłych ciałach Isaaca Mariona mowa jest o zombie, zaciekawiło mnie to. W przeciwieństwie do wampirów, zombiaki są pozbawione pewnej tajemniczości, jak też jakiegokolwiek ładunku erotyzmu czy romantyzmu (nie oszukujmy się: fizycznej urody również, nawet tej mrocznej i demonicznej). Nie wystarczy ich posypać brokatem, aby zamieniły się w bożyszcza nastolatek. Toteż, niezrażona rekomendacją pani Meyer na okładce, postanowiłam przeczytać. Lekturę zakończyłam kompletnie zaskoczona.

by Moreni
R jest zombie takim, jakie znamy z filmów — włóczą się po postapokaliptycznych dekoracjach i od czasu do czasu wyją „móóóózggggg…”. Jest też narratorem, bo jak się okazuje, filmy pokazują nam tylko część prawdy. R nie pamięta swojego imienia ani niczego z czasów, kiedy żył. Wraz z innymi sobie podobnymi prowadzi dość żałosną egzystencję na opuszczonym lotnisku, gdzie Martwi snują się, czasem próbują rozmawiać, ale generalnie coraz więcej zapominają i coraz bardziej się rozkładają. Ożywiają się tylko w jednej sytuacji — kiedy ruszają na polowanie. I tu nie wystarczy jakieś niewinne zwierzątko albo zagrożony gatunek, aby zaspokoić głód. Potrzebne jest ludzkie mięso. Żywe. A jeszcze lepiej mózg — tylko wtedy można poczuć wspomnienia, mniejsza o to, że cudze. 

Podczas jednej z takich wypraw R poznaje Julie. „Poznaje” być może nie jest najszczęśliwszym słowem — po prostu nie pozwala jednemu ze swoich kompanów rozszarpać jej gardło, a potem zabiera na lotnisko, do swojej kryjówki. Nikt wcześniej nie zrobił czegoś takiego. Czy to miłość wstrząsnęła martwym sercem, czy tylko wspomnienia wcześniejszej ofiary wpłynęły na zombie?

Zamiarem autora było stworzenie czegoś więcej, niż tylko kolejnego, nastolatkowego czytadła o miłości. Śmiem twierdzić, że mu się udało. Już sam świat zombie (które wcale nie są takie bezmyślne; z myśleniem u nich całkiem dobrze, cóż z tego, skoro martwe ciała nie radzą sobie z artykulacją słów) jest zaprzeczeniem wszystkich mniej lub bardziej cukierkowych nieumarłych, którzy są ikonami paranormal romance. Mamy więc brzydki świat zniszczony przez nieznane katastrofy. Mamy bardzo naturalistyczne opisy zarówno rozkładu zombie, jak i ich makabrycznych polowań. Mamy przejmujący smutek takiej pseudoegzystencji. Autor nie epatuje obrzydliwością nadmiernie, ot tyle, ile jest niezbędnym do pokazania prawdziwego oblicza jego świata. Ale to i tak sporo.

Muszę przyznać, że miałam spore trudności z określeniem grupy, do której kierowana jest ta książka. To opowieść o mocy młodych ludzi, którzy jako jedni z nielicznych mają siłę i chęć, aby wychodzić poza znane schematy. Nie mówi jednak o dojrzewaniu, a raczej o odnajdowaniu siebie i życiu w zgodzie z tym, co się odnalazło. Jest tu konflikt pokoleń, starcie zmiany ze schematem, ale to wszystko jest bardziej uniwersalne, niż w typowych powieściach młodzieżowych. Jest też analogia do największej i najbardziej znanej historii miłosnej na świecie (spójrzcie na imiona głównych bohaterów — nie muszę mówić której, prawda?), ale paradoksalnie, nie sama miłość jest tu ważna, ale, tak jak i u Mistrza, raczej przesłanie, jakie ze sobą niesie.

Pochylmy się na momencik nad bohaterami. Julie pochodzi z Twierdzy, jednej z nielicznych enklaw, w których ludzie schowali się przed zagładą. I jakkolwiek dziewczę jest postacią bardzo ciekawą, a Twierdzę zamieszkują też inne, mniej lub bardziej archetypiczne postacie (ojciec Julie — generał Grigio, jej przyjaciółka Nora, w pewnym sensie także Perry — były chłopak Julie), jakkolwiek stosunki między nimi są skomplikowane i trudne (na miarę tekstu dość krótkiego i łatwego w odbiorze), bardziej interesujący jest sposób, w jaki Marion podszedł do kwestii zombie. Oczywiście odpowiednia ilość zawołań „móóóózggggg…” musi wystąpić, ale Martwi zostali tutaj potraktowani jak ludzie. Obcy i niebezpieczni, ale jednak ludzie, którzy poza polowaniem na Żywych czymś jednak się zajmują. To rzadkie podejście wśród twórców (osobiście z czymś podobnym spotkałam się tylko u Pratchetta — ale tam nie ukazano obcości nieumarłych — oraz w serii gier Fallout, ale tamtejsze zombie były „podrabiane”), więc każdy jego przejaw powinien zwracać uwagę. Szczególnie, jeśli jest dobrze zrealizowany, jak w Ciepłych ciałach na przykład.

Słów kilka o stronie technicznej wydania. Okładka może nie powala, ale klimatem współgra z treścią. Czcionka jest duża i wygodna, zaś korekta sprawiła się świetnie, bo poza jedną czy dwoma literówkami nie znalazłam błędów. Pomysł autora, aby swoją opowieść o żywych trupach zilustrować rycinami z podręcznika do anatomii jest dla mnie totalnym hitem — niesamowicie podkreśla klimat.

Ciepłe ciała Isaaca Mariona to dowód, potwierdzający dwie tezy. Pierwsza: debiutancka powieść może się okazać świetną literaturą. Druga: w gatunku paranormal romance da się jeszcze powiedzieć coś nowego, wystarczy tylko sięgnąć trochę dalej, poza szkolne mury otaczające szarą myszkę zakochaną w seksownym i niebezpiecznym herosie (względnie wampirze, aniele, czarodzieju, cokolwiek). Inna rzecz, czy to wtedy ciągle jeszcze będzie paranormal romance. W każdym razie, oby więcej takich debiutów. Polecam absolutnie wszystkim. 

Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Ciepłe ciała
Autor: Isaac Marion
Tytuł oryginalny: Warm Bodies
Tłumacz: Martyna Plisenko
Wydawnictwo: Replika
Rok: 2011
Stron: 308
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...