Polska fantastyka jest dla mnie źródłem wiecznego niepokoju i, zazwyczaj, rozczarowań. Bardzo chciałabym czytać dobre, polskie powieści – nawet niekoniecznie wybitne literacko (choć takie też), ale będące solidną rozrywką, napisane z werwa i niepowielające schematu ulubionego przez autora (mam wrażenie, że większość polskich pisarzy fantastów pisze wciąż od nowa jedna książkę. I nawet nie próbuje tego maskować). Oczywiście jest garstka autorów, których uważam za świetnych, wybitnych nawet. Jest też garstka tych, których uważam za wybitnych, ale rzemieślników (w czym nie ma niczego złego, po prostu to rozróżnienie jest dla mnie istotne). Do tej drugiej grupy właśnie dołączył Andrzej W. Sawicki.
Samo nazwisko było mi znane już wcześniej, ale omijałam je, bo kojarzyło mi się z fantastyką historyczną, której nie lubię, a która w wykonaniu polskich autorów często jest wręcz toksyczna od kipiącej ideologii (i to generalnie niezależnie od rodzaju tej ideologii). Co prawda „Aposiopesis” to też fantastyka właściwie historyczna, ale z pewnymi, istotnymi dla mnie, różnicami. Po pierwsze, autor zdecydował się z grubsza zachować linię historyczna znaną z naszego świata, nie mamy więc do czynienia z Polską jako światowym mocarstwem, obrońcą narodów czy czymś jeszcze innym absolutnie niezbędnym do egzystencji reszcie świata. Po drugie, zdecydował się na okres inny niż czasy wąsatego sarmatyzmu, zamiast tego udając się w rok 1871 (okres mniej więcej tak samo popularny jak sarmacki, ale zdecydowanie mi milszy). Po trzecie – steampunk. Uwielbiam tę konwencję.
Zarys fabuły jest raczej prosty: w trakcie przedstawienia w jednej z warszawskich oper ginie austriacki dyplomata. Śmierć jest spektakularna, bo delikwent zostaje rozszarpany przez widmo przybyłe ze strefy eteru, a wezwane za pomocą muzyki. Sytuacja robi się niezręczna dla sceny politycznej, potrzeba schwytania kogoś, kto mógłby za zamach odpowiadać, staje się paląca. Zadanie to zostaje powierzone drużynie dość barwnych postaci: pruskiej junkierce Henriecie von Kirhcheim, która przypadkiem była świadkiem zdarzenia, rosyjskiemu oficerowi Siergiejowi Kusowowi i Daniłowi Downarowi, polskiemu inżynierowi, który również w sprawę wmieszał się przypadkiem. Czy uda im się rozwiązać zagadkę?
Największym plusem powieści jest świat przedstawiony. Co prawda nie obraziłabym się, gdyby autor pokazał nam z niego nieco więcej, ale i to, co dostajemy, jest bardzo smakowite. Oto mamy Warszawę znaną z powieści pozytywistów, po której jednak poza zwykłymi ludźmi poruszają się różnego rodzaju mechaborgi, a nawet ożywieńcy zszyci z różnych kawałków trupów na frankensteinowską modłę. W urzędach petentów obsługują automaty resocjalizacyjne, a eksperymenty z magiczną substancją, zwana tutaj eterem, nie są niczym dziwnym. Wszystko to malownicze, zgrabnie opisane i niezwykle żywe. Autor miał pomysł, a potem nie zawahał się go dopracować i dopiero użyć. Co godne pochwały, widać też, że świat ma znacznie więcej zakamarków i aspektów, niż nam pokazuje. Jedyne, co w tym zachwycającą obrazku wprowadza lekki dysonans, to mocno stereotypowy sposób opisywania mieszkańców. Jak Żyd, to interesowny, szarpiący pejsy i krzyczący „aj-waj!”, jak przekupka, to wielka, wredna i wrzaskliwa. Trochę szkoda, że autor nie zdecydował się na większą różnorodność.
Kilku słów o bohaterach. Mam z nimi... może nie problem, bo to zbyt mocne słowo, ale po prostu jakieś drobne elementy mi w konstrukcji niektórych zgrzytają. Taka Henrietta na przykład. Żołnierz oddziałów specjalnych, obecnie na bezterminowym urlopie, bojowy cyborg (jak to zgrabnie nazywa autor – mechaborg) ze wspomaganym mechanicznie trybem szału bojowego. Także dwudziestokilkuletnia, spokojna urzędniczka. Autor starał się ukazać dychotomię tej postaci, która z jednej strony wiele widziała i przeżyła, a z drugiej ciągle marzy jej się spokojne życie u boku kochanego mężczyzny. Temat bardzo nośny, ale nie udało się go w pełni wykorzystać, bo pan Sawicki dziewczęcość postanowił utożsamić z infantylnością. Henrietta, która na froncie dosłownie rozszarpywała ludziom gardła zębami, w cywilu zachowuje się jak zaczytująca się harlequinami nastolatka, w dodatku dość kapryśna. Z jednej strony jest to zabieg w jakiś sposób udany, bo nie mamy do czynienia z postacią całkowicie nieprawdopodobną. Dodaje też pannie von Kirhcheim nieco rozczulającego uroku. Z drugiej, takie zachowanie zupełnie nie pasuje do jej wieku i wojennych przeszłości.
Męscy bohaterowie są już pozbawieni takich zgrzytów, choć ciągle pozostają mało zaskakujący (sama nie wiem, czy to wada). Danił, poza byciem zdolnym inżynierem, zajmującym się projektami łączącymi mechanikę z eterem, jest również mechaborgiem (ale nie wojskowym bynajmniej) ma też przywary, takie jak przesadna skłonność do romantycznego postrzegania świata i nadmiernej rozrzutności. Niemniej, jest postacią chyba najsympatyczniejszą w powieści, takim typowym misiem przytulinkiem o genialnym umyśle i całkiem walecznym jak na swoje warunki sercu. Kompletnym przeciwieństwem Daniła jest Kusow, który charakter ma gwałtowny i podejrzliwy, jak na oficera służb przystało. Jest też zabójczo przystojny i skłonny do agresji, na szczęście tłumionej. Odniosłam wrażenie, że autor nie bardzo miał na niego pomysł, toteż stosunkowo niewiele Kusowa w powieści. Z jednej strony to dobrze, z drugiej szkoda, bo jako postać bynajmniej nie jest nudny, mimo że przewidywalny. Poza tym towarzyszy mu menażeria osobliwych podkomendnych, których ku mojemu rozczarowaniu nie dane mi było poznać bliżej. Na dokładkę mamy plejadę postaci pobocznych: automatów, postaci historycznych (tych jest zaskakująco dużo, nawet jeśli tylko migają w tłumie. Przy tym nie ma się odczucia, że autor ich poupychał na siłę w fabule), przedstawicieli śmietanki towarzyskiej i świata nadprzyrodzonego. Wyraźniej zarysowany jest jedynie dżin Alojzy, służący Daniła. Przypadła mu rola trickstera, którą odgrywa ze sporym wdziękiem.
Pierwotny projekt okładki. Grafika znacznie IMO ciekawsza, ale mniej dopasowana do treści. |
Obaj panowie – Danił i Siergiej – będą się starać o względy Henrietty. Jest to typowy schemat „ich dwóch, ona jedna” i przyznam, że w pisaniu wątku miłosnego autor nie popisał się niczym odkrywczym. Ot, zestawienie romantyka o czystym sercu z uroczym łotrem i dziewczyna, która nie może się zdecydować. Plusem jest to, że wątek romantyczny nie dominuje fabuły, nie jest też pomijany zdawkowym wspomnieniem. Ładnie uzupełnia akcję i trochę ożywia życie wewnętrzne bohaterów. Drugim plusem jest rozwiązanie wątku, ale nie będę spoilerować.
Reszta fabuły również jest niczego sobie. Sawicki zaprezentował nam powieść przygodową zmieszaną z kryminałem (nie domyśliłam się rozwiązania zagadki, za co brawa dla autora, bo to rzadkość), zawierająca kilka niezależnych wątków. Niektóre z nich wyskakują co prawda jak bandyta zza winkla, zupełnie znienacka, ale są tak zgrabnie prowadzone, że nie sposób się zirytować.
Mimo narzekań, jestem z lektury bardzo zadowolona. Nie jest to może ambitna literatura, ale z pewnością solidne rzemiosło, na poziomie, który rzadko reprezentują polscy pisarze. Za część mojego zadowolenia odpowiada być może zaskoczenie, bo spodziewałam się czegoś gorszego niż ostatecznie dostałam. Nie zmienia to faktu, ze Sawicki potrafi posługiwać się piórem, choć może jeszcze nie mistrzowsko (i przez jakiś czas jeszcze nie będzie, jak sądzę). Tak więc mój pierwszy kontakt z Horyzontami Zdarzeń, nową serią polskiej fantastyki, mogę uznać za udany – zwłaszcza, że strona techniczna książki jest bardzo przyjemna (trochę co prawda nie w smak była mi zmiana grafiki na okładce, ale przyznam, ze obecna bardziej pasuje do treści. Co nie przeszkadza mi sądzić, że pierwsza była ładniejsza). Polecam tym, którzy szukają solidnej rozrywki - „Aposiopesis” z pewnością wam ją zapewni.
Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.
Tytuł: Aposiopesis
Autor: Andrzej W. Sawicki
Seria: Horyzonty Zdarzeń
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2014
Stron: 352