Strony

wtorek, 29 października 2013

Znowu zakładkę zrobiłam...

...nie pierwszą i nie ostatnią, ale tym razem nawiązującą do motywu książkowego (komiksowego?) więc wam o niej powiem i tutaj.:) Ofiarą padł kot Simona, do którego mam słabość i zawsze chciałam mieć zakładkę z tym motywem. I mam, o:


Można ją sobie dokładnie obejrzeć na moim drugim blogu - klik!

niedziela, 27 października 2013

Dojrzewający owoc - "Persymona" Katarzyna Maicher

Współczesna polska literatura głównego nurtu nie jest tym, co czytam na co dzień. Jak bywalcy tego bloga wiedzą, wolę fantastykę, więc nie śledzę trendów tak zwanej wysokiej literatury. Niemniej, nie ma się co zamykać we własnym getcie, warto od czasu do czasu sprawdzić, co się dzieje poza wyimaginowanymi murami oddzielającymi gatunki, zwłaszcza, gdy pojawia się jakieś nowe, ciekawe nazwisko. Tym razem zainteresowała mnie Katarzyna Maicher. Od razu was ostrzegę, że to, co tutaj przeczytacie, będzie bardzo osobistą interpretacją historii napisanej przez panią Maicher, bo to książka przeznaczona do bardzo zindywidualizowanej interpretacji. Trudno o niej pisać obiektywnie, zwłaszcza, że każda kolejna lektura może doprowadzić do nowych wniosków.

Jak pisze sama autorka, jest to opowieść o zawodnej pamięci, dojrzewaniu i nienazwanej przemocy psychicznej. Opowiada nam ją dziewczyna (młoda kobieta? Nie znamy jej obecnego wieku), której imienia nie poznajemy. Relacje dziewczyny przeplatane są krótkimi fragmentami z chaotycznego dziennika jej matki. Narratorka obserwuje skomplikowane i trudne relacje między swoimi rodzicami, wspomina je i próbuje zbadać wpływ, jaki na nią wywarły.

„Persymona”, mimo kilku pojawiających się postaci pobocznych, ma tylko troje bohaterów – matkę, ojca i córkę. To w tym rodzinnym trójkącie rozgrywa się historia. Opowiadająca nam ją dziewczynka jest o tyle ważna, że to z jej perspektywy poznajemy wydarzenia. Utrwaliły się w niej jak na kliszy fotograficznej, wywołały emocje, zaciążyły na całym dalszym życiu. Autorka bardzo się stara, aby narrator nie był wiarygodny – dziewczyna często powtarza, że pamięć ją zawodzi albo niektórych rzeczy nie potrafi nazwać po imieniu. Zasiewa wątpliwości, czy wydarzenia, którymi dzieli się z czytelnikiem, naprawdę miały miejsce. Może tylko wyolbrzymiała je dziecięca wyobraźnia, a później nastoletni bunt? Ten narracyjny eksperyment sprawia, że liczba możliwych interpretacji tekstu znacznie wzrasta. Jeszcze wszystkich nie odkryłam.

Osobą, która miała największy wpływ na życie dziewczyny, był niewątpliwie ojciec i jego toksyczna relacja z matką. To, co poniżej przeczytacie będzie jedynie moim odczytaniem tej relacji - jak już kilkukrotnie podkreślałam, tylko jednym z możliwych. Otóż nie widzę w ich związku przemocy, jaką zwykliśmy kojarzyć z gazet. Ojciec nikogo nie bił, nie wpadał w szał, nie poniżał matki ani córki. Natomiast wykonywany zawód sprawił, że mógł być mistrzem manipulacji. Nigdy się nie dowiemy, czy użył swojej wiedzy w tym zakresie, żeby uzależnić od siebie żonę, czy też ona, wrażliwa, często zagubiona i wyraźnie potrzebująca w kimś oparcia, zrobiła to nieświadomie i bez niczyjej pomocy. Ostatecznie jednak nie potrafiła żyć bez męża, który wręcz przeciwnie – chciał się od niej uwolnić. Przy tym był neurotycznym egocentrykiem, więc jedyna ucieczka, na jaką się zdobył, to milczenie i szorstkość na granicy brutalności w stosunku do bliskich. Jednocześnie ojciec miał ogromną potrzebę kontroli nad bliskimi, a taką najłatwiej uzyskać poprzez uzależnienie...

To oczywiście tylko część splątanych zależności między bohaterami, ale odkrywanie reszty pozostawię czytelnikom. Teraz przejdę do języka, jakim autorka się posługuje. Jest on bliski kategorii „nie wiem, o czym czytam, ale jakie to piękne!”. Z tym że tu jednak wiadomo, co autorka miała na myśli, co znacznie zwiększa przyjemność obcowania z klasycznie pięknym językiem emocji, barw i obrazów. Dzięki temu narzędziu autorka prezentuje na wskroś kobiece postrzeganie świata, a czytelnik przewrotnie zastanawia się, czy pod tymi estetycznymi frazami nie kryją się aby jakieś okropieństwa.

Pozostaje mi polecić „Persymnę” jako kawał doskonałej literatury. Wielopoziomowa na mnóstwo sposobów, pięknie napisana, pełna emocji i doskonale, choć subiektywnie i niejednoznacznie nakreślonych postaci, zaspokoi gusta nawet najbardziej wymagającego czytelnika. Mocna rzecz – nawet dla tych, którzy nie lubią mocnych rzeczy.

Ksiązke otrzymałam od Wydawnictwa Literackiego.


Tytuł:
Persymona
Autor: Katarzyna Maicher
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2013
Stron: 260

środa, 23 października 2013

Dzień 10 - Pierwsza książka przeczytana przez ciebie

Nie mam stuprocentowej pewności, czy "Dzieci z Bullerbyn" Astrid Lindgren były pierwszą książką, jaką przeczytałam samodzielnie, choć jeśli pominąć wszystkie książeczki Disneya, w których było więcej obrazków niż treści, jest to wielce prawdopodobne. Poza tym lubę tak myśleć.

Nie należałam do tych dzieciaków, które w wieku czterech lat już płynnie składały literki - nauczyłam się czytać dopiero w przedszkolu, a szczyt umiejętności osiągnęłam w drugiej klasie. Wtedy też, jako nagrodę na koniec roku szkolnego otrzymałam rzeczoną książeczkę (kompletną - sprzedawanie pojedynczych rozdziałów jako osobnych książek, te wszystkie "Boże Narodzenia..." i "Wielkanoce w Bullerbyn" zawsze budziły moją głęboką niechęć). A ponieważ była to moja pierwsza książka, w której było więcej tekstu niż obrazków (i były czarnobiałe - wydawało mi się to wtedy takie dorosła;)), postanowiłam w wakacje ją przeczytać. I wsiąkłam kompletnie. Do dziś mam na półce ten szkolny egzemplarz.^^

poniedziałek, 21 października 2013

Dzień 9 - Książka wielokrotnie przez ciebie czytana

Jest sporo książkę, do których zaglądałam więcej niż raz. Chociażby powieści o smokach Novik (tak, mimochodem będę wspominać o nich w prawie każdym punkcie, powinniście się z resztą już przyzwyczaić;)), opowiadania wiedźmińskie czy weterynaryjna proza Nika Trouta. Ale ostatecznie doszłam do wniosku, ze książkami, które najczęściej podczytuję bądź to fragmentami, bądź to w całości, są te o przygodach małego czarodzieja.

Gdy w Polsce wyszedł "Harry Potter i kamień filozoficzny", byłam akurat w czwartej klasie - czyli miałam mniej więcej tyle samo lat, co bohater powieści. Przeczytałam dość szybko - kolega pożyczył. Niemniej, na własny egzemplarz musiałam poczekać ponad dziesięć lat. Dotąd nie mam jeszcze wszystkich tomów (choć już zgromadziłam "większą połowę"), dlatego podczytuję a to tom pierwszy, a to fragmenty czwartego, do piątego też zajrzę. Kompletna relektura po zebraniu całości.:)

sobota, 19 października 2013

Trolowanie historii - "W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" Mark Hodder

Recenzję sponsoruje Serenity, która pożyczyła mi książkę. Dziękuję.:)

Fabryka Słów od jakiegoś czasu wydaje znacznie więcej pisarzy zagranicznych niż polskich. Nic dziwnego – starzy wyjadacze już dawno opróżnili swoje szuflady, a żeby debiutant przyniósł zysk, trzeba go najpierw wypromować… Dlatego wydawnictwo sięga po autorów zagranicznych. Ich los jest często dość smutny, bo po wydaniu pierwszego tomu serii najczęściej znikają. Nieliczna garstka doczekuje się takiego zbioru fanów, żeby opłacało się wydawać ciąg dalszy. Z cyklu o Burtonie i Swinburne’ie wyszły jak dotąd trzy tomy (przyszłość czwartego, będącego początkiem nowej trylogii, jest jak dotąd nieznana), co można uznać za sukces, bo steampunk się podobno u nas nie sprzedaje. Co w tej powieści jest i czy coś w ogóle?

Sir Richard Francis Burton właśnie zastanawia się nad rozwojem swojej kariery. Po aferze, jaką jego przyjaciel i współpracownik rozpętał w związku z wyprawą do źródeł Nilu, rozdział podróżniczy trzeba zamknąć. Może zostanie pisarzem? Albo ambasadorem? Albo tajnym agentem korony?... Zaraz, zaraz, co!? Ano tak, propozycja od samego premiera. Warto ją rozważyć, bo co prawda same sprawy są dość osobliwe (ściganie postaci z folkloru ludowego? Burton wyśmiałby taki rozkaz, gdyby rzeczona postać nie przefasonowała mu akurat twarzy) a historia o jego zasługach nie wspomni, ale za to jakież wyzwanie! No i może udałoby się jakoś pomóc Swinburne’owi, bo się poecina zapije na śmierć, jak tak dalej pójdzie. A na upadek przyjaciela bezczynnie patrzeć nie można.

Wiele jest elementów, na które warto w tej książce zwrócić uwagę. Zacznijmy może od najważniejszego duetu bohaterów. Burton to outsider (co autor moim zdaniem trochę zbyt często powtarza, zwłaszcza na początku - czytelnik raczej zapamięta po pierwszym razie) o bardzo egzotycznej jak na Brytyjskiego dżentelmena urodzie – śniada cera, chmurne spojrzenie ciemnych oczu i szeroka szczęka bandyty raczej nie pasują do typowego wizerunku, ale bardzo podobają się paniom. Swinburne za to jest drobny, blady i rudy – mimo iż ma dwadzieścia cztery lata, łatwo pomylić go z wyrośniętym dwunastolatkiem. Przypadła mu rola pomagiera głównego bohatera i trochę komicznego ozdobnika (znaczy: trochę ozdobnika, nie trochę komicznego), w których to rolach jest tak wtłoczony w schemat, że aż przykro. Najważniejszy jest oczywiście Burton, dla dobra imperium tropiący afery zbyt dziwne, żeby zwyczajne służby sobie z nimi poradziły. Robi to za pomocą ostrego umysłu i często twardej pięści. Z czymś się kojarzy, prawda? Tak jak nerwowy, niestabilny Swinburne niezbyt przypomina Watsona, tak skojarzenie Burtona z Holmesem nasuwa się samo (zwłaszcza, jeśli ktoś kojarzy Sherlocka głownie z nowych filmowych produkcji, a nie z prozy Doyle’a).

Przy tym spodziewałam się bardziej szczegółowej psychologii. Wiem, że to powieść rozrywkowa, ale bohaterowie wydają mi się jacyś niedookreśleni – a właściwie określeni przez kilka podstawowych cech. Burton jest piekielnie inteligentnym buntownikiem, poszukującym swojego miejsca. Swinburne – nerwowym młodzieńcem uzależnionym od adrenaliny i skłonnym do autodestrukcji. I to w zasadzie wszystko. Najbardziej na plus wyróżnia się tytułowy Skaczący Jack, będący postacią skądinąd tragiczną. Pozostaje mieć nadzieję, ze autor rozwinie trochę kwestię psychologii – odnosiłam wrażenie, ze brak głębi nie jest skutkiem braku umiejętności, a zbytniej destylacji testu.

Jeszcze chwilę zostańmy przy bohaterach, pan Hodder postanowił bowiem wpleść w swoją opowieść postacie historyczne. A że historia u niego alternatywna, to i postacie nieco się różnią od tych znanych. Mamy więc Karola Darwina i Florence Nightingale , monarchów, polityków i sirów służących za tło oraz wiele postaci znanych jedynie Anglikom lub anglofilom. Nawet Oscar Wilde się załapał. Aby nie utrudniać lektury, autor opatrzył powieść małym sprostowaniem, wyjaśniającym, jakichż to zbrodni na historii się dopuścił. Bardzo miło z jego strony, porównanie wypada dość fascynująco.

Świat przedstawiony wywołał u mnie uczucia nieco sprzeczne. Z jednej strony mamy wspaniale odmalowany dziewiętnastowieczny Londyn, który przemawia do wyobraźni i od razu wciąga czytelnik w swoje trzewia (autor ten efekt uzyskuje głównie dzięki operowaniu detalami, co osobiście bardzo lubię), z drugiej średnio przystający poziomem element steampunkowy. Nie zrozumcie mnie źle, autor odrobił lekcje – parowe maszyny na ulicach opisuje czasem bardzo szczegółowo. Za moje wrażenie odpowiada chyba fakt, że „biologiczna” część postępu technologicznego jest potraktowana niewspółmiernie. Podczas gdy technologia to dziedzina „na poważnie”, megakonie czy charty kurierskie są raczej kopalnią elementów komicznych i to dość pośledniej jakości. Westerfeld zrobił to lepiej.

Co jest najmocniejszą strona powieści? Oczywiście linia fabularna. Można powiedzieć, że „W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka” jest kryminałem i to bardzo dobrze skonstruowanym. Autorowi udało się czytelnika skołować (a właściwie ustawić go w takim otoczeniu, ze nie za bardzo miał możliwość domyślenia się czegokolwiek do samego końca) i dzięki temu zaskakuje go na każdym kroku. Warto też zwrócić uwagę na pewien element zaczerpnięty prosto z kanonu motywów SF, ale to już każdy we własnym zakresie, bo nie chce zdradzić zbyt wiele.

Ostatecznie polecam, bo to kawałek bardzo dobrej prozy rozrywkowej. Spodoba się i miłośnikom Londynu, i fanom steampunku, i wreszcie tym, którzy lubią kryminały. Mamy tu ciekawych (choć mm nadzieję, że w drugim tomie lepiej dopracowanych) bohaterów, wielowarstwową intrygę i zabawy z historią. Czego chcieć więcej?

Tytuł: W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka
Autor: Mark Hodder
Tytuł oryginalny: The Strange Affair of Spring Heeled Jack
Tłumacz: Krzysztof Sokołowski
Cykl: Burton i Swinburne
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2012
Stron: 516

środa, 16 października 2013

Dzień 8 - Mało znana książka, która nie jest bestsellerem, a powinna nim być

Dużo jest takich książek. Oczywiście chciałam tu wstawić moją uwielbianą Novik, ale pojawiła się w dniu pierwszym, więc sobie odpuszczę. Kilka książek z Uczty Wyobraźni też sobie zasłużyło na miejsce w tym punkcie. Ale skoro jest tylko jedno, to wybieram:

Esther Woolfson
tłum. Joanna Wajs, Adam Pluszka
wyd. WAB

To naprawdę kawał doskonałej prozy, już to wspomnień, już to esejów, już to anegdot. Niezwykle erudycyjna, zabawna miejscami, z pewnością poszerzająca wiedzę i dająca do myślenia. (A we wstępie mamy polski akcent) No i gdyby stała się bestsellerem, na pewno wzrosłaby sprzedaż innych książek w jednej z moich ulubionych serii, a to zwiększyłoby jej żywotność.;) (Powiedziała osoba, która niedawno narzekała, że jej za dużo Biosfery na raz wypuścili.)

poniedziałek, 14 października 2013

Mgła historii - "Jakuck" Michał Książek

Za oknami coraz zimniej, więc takie ciepłoluby jak ja zaczynają narzekać. Niemniej jednak, istnieje na świecie kilka miejsc, gdzie nawet nasze największe mrozy byłyby podsumowane protekcjonalnym prychnięciem. W niektórych z tych miejsc żyją ludzie, w kilku zakładają stałe osady, a nawet miasta. Jednym z takich miejsc jest Jakuck. I właśnie to miasto (i nie tylko) postanowił opisać Michał Książek.

„Jakuck” to oczywiście opowieść o mieście, ale nie tylko, a nawet nie przede wszystkim. Oczywiście sam Jakuck ze swoją historią, topografią i kulturą jest bardzo ważny, ale co najmniej tyle samo uwagi autor poświęcił jakuckiemu językowi i kilku polskim zesłańcom, którzy do rozwoju i propagowania lokalnej kultury bardzo się przyczynili (z Wacławem Sieroszewskim na czele). Ale jest to też swoisty językoznawczo-etnograficzny pamiętnik z pobytu w najzimniejszym mieście na świecie.

Tym, co w opowieści o Jakucku najbardziej urzeka nie jest wcale mroźno obca natura miasta. Tym czymś jest sposób, w jaki Michał Książek snuje swoją opowieść. Rwane notatki, opisowe słowniczki i historyczne przerywniki splatają się w jedną wielopłaszczyznową mozaikę, naturalistyczną i oniryczną zarazem. Bo czy miasto spowite w tak gęstej mgle, że autobus widać dopiero kiedy stanie na przystanku, nie kojarzy się z senną wizją? A jeśli dodam, że w tej gęstej mgle równie łatwo co o krawężnik możemy potknąć się o zamarzniętego psa? Dodatkowo czytając książkę Książeka miałam nieodparte wrażenie, że dzięki gęstemu oparowi autor w pewnym momencie wyłonił się na ulicach Jakucka sprzed stu lat. Jego opisy historycznych budowli i planów miasta były tak żywe (a jednocześnie tak sennie nierealne jak wszystko w opisywanym zimowym mieście), iż trudno uwierzyć, że autora tam wtedy nie było.

Język Książeka jest niesamowity. Wyraźnie poetycki, choć gdy to potrzebne, autor potrafi nim operować z chirurgiczną precyzją. Tak więc liryczne obrazy współczesnej Jakucji przeplatają się z ciekawymi wykładami o historii, by zaraz przejść do rejestrowanych z reporterskim zacięciem rozmów. Wszystko to czyta się świetnie, czytelnik ma wrażenie wsiąkania w opowieść, poznawania miejsca dzięki słowom. Jest to, ze smutkiem stwierdzę, rzadkość w dziedzinie reportażu. Wielu reporterów skupia się bądź to na szokowaniu czytelnika, bądź na własnej osobie. Niewielu chce nam pokazać po prostu miejsce.
Portret tytułowego bohatera. Z wklejki końcowej.

Pora na akapit z drobiazgami, które nie mają większego znaczenia, ale dla mnie są ważne. I w przeciwieństwie do recenzji „Tancerzy burzy” tutaj wspomnę o tym, co oceniam na plus. Mianowicie, Książek obficie korzysta z łacińskich nazw gatunków roślin i zwierząt i, co dziwniejsze, zapisuje je poprawnie – czyli z wielkiej litery i kursywą (tak, te zasady obowiązują nie tylko w tekstach naukowych, ale we wszystkich). Rozczuliło mnie to, bo błędny zapis nazw naukowych bardzo mnie uwiera. Tak więc brawa dla tego pana i redaktora jego.

Jakucja to z pewnością kraina niezwykła. Jeśli chcecie, żeby człowiek, który pokochał jej przyrodę, kulturę i język zabrał was w podróż, a nie macie zbyt dużo środków i niezbyt lubicie marznąć, polecam „Jakuck”. Poczujecie się, jakbyście tam byli. Barwne wycieczki w przeszłość wliczone w cenę.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Czarne.


Tytuł: Jakuck
Autor: Michał Książek
Cykl: Reportaż
Wydawnictwo: Czarne
Rok: 2013
Stron: 248

czwartek, 10 października 2013

Dzień 7 - Książka, przez którą trudno przebrnąć

"Gra o tron" (i "Starcie królów" właściwie też) 
George R. R. Martin
tłum. Paweł Kruk
wyd. Zysk i s-ka

Pewnie większość braci blogowej się ze mną nie zgodzi, ale "Pieśń Lodu i Ognia" to cykl, który naprawdę ciężko mi się czyta. Raz, że Martin lubi się pastwić nad bohaterami, a ja przesadnie krwiożercza nie jestem i nie lubię czytać o kolejnych nieszczęściach spadających na moich ulubieńców. Dwa, że bohaterów niby jest mnogość, ale tak naprawdę tylko dwoje-troje lubię na tyle, żeby poświęcone im rozdzialiki czytać bez znużenia, tudzież irytacji.

Dla jasności - proza Martina to dobra proza. Ale po dwóch przeczytanych tomach z upływem czasu dochodzę do wniosku, że nie bardzo chce mi się sięgać po kolejne. Po co brnąć przez opisy przygód nieinteresujących bohaterów i wyczekiwać śmierci tych lubianych? Zwłaszcza, że jak tak dalej pójdzie, to autor cyklu nie zdąży skończyć...

wtorek, 8 października 2013

Wznieść się na skrzydłach gromu - "Tancerze burzy" Jay Kristoff

Rzadko zdarza mi się zakochać w książce od pierwszego wejrzenia. Zawsze jest to przede wszystkim miłość do okładki. I przeważnie, jeśli uczucie jest silne i natychmiastowe, to intuicja mnie nie zawodzi. Tak było w przypadku powieści Naomi Novik. W „Tancerzach burzy” również zakochałam się przez okładkę, nawet kiedy jeszcze nie wiedziałam, o czym ta książka właściwie jest. I cóż, przeczucie mnie nie zawiodło. Nie zrozumcie mnie źle – to jest przygodowa młodzieżówka. Co samo w sobie nie jest przecież żadną wadą, prawda?

Lotos musi kwitnąć, niestety na wyspach Shimy powoli zaczyna brakować miejsca, gdzie możnaby go sadzić. Wojna z gaijinami trwa od dwudziestu lat, ale nie przynosi zadowalających rezultatów. Jednak szogun miał sen – śniło mu się, że dosiadając tygrysa gromu, potężnego, burzowego gryfa, gromi wraże wojska. Bez chwili namysłu każe więc zorganizować polowanie na bestię którą mógłby dosiadać. Mają w nim wziąć udział Yukiko i nadworny łowczy, jej ojciec. Problem polega na tym, że na zatrutej krwawym lotosem i jego spalinami Shimie od dziesiątków lat nie widziano arashitory. Czy to możliwe, żeby legenda powróciła?

Wiem, że w momencie, kiedy napisałam, że to młodzieżowa przygotówka, część czytelników zaczęła kręcić nosem (a niektórzy pewnie już dalej recenzji nie czytali). Pozwólcie jednak, ze pokażę wam, co mi się podobało w tej książce. Zaczniemy może od bohaterów. Kristoff potrafi kreować świetne, żywe postacie, z którymi czytelnik potrafi nawiązać więź na tyle silną, żeby przejąć się ich losem. Poza tym stara się komplikować ich charaktery i relacje, co jest zdecydowanym plusem. I nie są to sami (lub prawie sami) nastolatkowie. Poza Yukiko i dwoma chłopcami uwikłanymi w tradycyjny, romansowy trójkącik (bardzo zgrabnie zastosowany, ale o nim później) reszta bohaterów jest co najmniej po dwudziestce. Czytelnik ma więc raczej do czynienia z młodą dziewczyną uwikłaną w intrygę, która ją przerasta (co widać) i potrzebującą bardziej doświadczonych sprzymierzeńców, niż z nastolatką o wypaśnych mocach, ratującą świat. Sami sprzymierzeńcy (lub wrogowie) również nie są papierowymi ludzikami – mają własne motywacje, charaktery i przeszłość. Narzekać mogę jedynie na szoguna, który jest po prostu szalonym, złym władcą, nieszczególnie inteligentnym nawet. I choć w swojej roli wypada dostateczne przerażająco, to jednak spodziewałabym się postaci bardziej złożonej.

Obiecałam pochylić się jeszcze nad wątkiem romantycznym. Żeby nie było nieporozumień, zaznaczę, że sam wątek nie dominuje fabuły, ma jednak spory wpływ na psychologię postaci. Kristoff potraktował swoich czytelników klasycznym trójkącikiem: ich dwóch, ona jedna. Zrobił to o tyle umiejętnie, co nietypowo. Umiejętnie, bo bardzo mnie obchodziło, co się dalej w tej kwestii zadzieje (niemały wpływ na taki stan rzeczy miało świetnie zbudowane wrażenie zamknięcia Yukiko w pułapce bez wyjścia i nieuchronność pewnych rzeczy), a to naprawdę rzadkość. Nietypowo, bo wcale nie jest oczywiste, który z chłopców jest tym właściwym, a to rzecz niebywała w młodzieżowych romansach. Pozostałe przemyślenia zmilczę, bo spoilery.

Autor unika też dydaktyzmu i łatwych rozwiązań. Osobiście miałam wrażenie, że Yukiko została wmanipulowana w wydarzenia, których kluczowym elementem się stała. Nie dlatego, że trafiła na ludzi podłych, ale dlatego, że trafiła na ludzi zdesperowanych, którym spadła z nieba niczym błogosławieństwo. Coś jak Harry Potter manipulowany (bo w pewnym stopniu przecież był) przez starego Dumbla. Tyle że lord Voldemort od samego początku był malowany jako zło najgorsze, więc dyrektora Hogwartu łatwo rozgrzeszyć. W „Tancerzach burzy” autor ciągle podkreśla wątpliwości Yukiko związane z wszczęciem rewolucji – dziewczyna długo nie jest pewna, czy ofiara, która będą musieli ponieść szarzy obywatele i ewentualne korzyści jest warta naruszania status quo. Co prawda w pewnym momencie jej rozterki wydają się już naciągane (co zauważa nawet tygrys gromu), niemniej brawa dla autora za brak jednoznacznego dydaktyzmu (bo to zdecydowanie nie jest książką dla młodszej młodzieży – mocno realistyczne, miejscami nawet turpistyczne opisy przykładem – więc odrobina zaufania do inteligencji czytelników się należy). 

Buruu prosto z mojego szkicownika (zdjęcie, bo skanera
jeszcze nie mam.:/). Muszę mu kiedyś zrobić porządny portret.

A jak już wspomniałam o tygrysie gromu (imię jego: Buruu), to pociągnijmy temat. Zastanawiałam się, czy autorowi uda się uniknąć (a przed wszystkim, czy będzie chciał uniknąć) pułapek związanych z motywem zwierzęcego towarzysza. Źle by było, gdyby Buruu stał się jedynie ozdobnikiem, poświęcającym się jednostronnie dla swojej pani. Na szczęście do tego nie doszło – w relacji, jaką nakreślił Kristoff panuje równowaga między czynnikiem ludzkim i nieludzkim, a arashitora jest bytem odrębnym, mającym własne zdanie, nawyki i temperament. Chciałabym jednak wniknąć głębiej w istotę tej więzi i zobaczyć, jak ten wątek się rozwinie. Może w następnym tomie.

Jak fantastyka, to i świat przedstawiony oczywiście. Ten w „Wojnie Lotosowej” jest bardzo sugestywnie, choć wycinkowo, opisany. Obraz zatrutych, niszczonych monokulturowymi uprawami toksycznej rośliny wysp tonących w czerwonym smogu jest plastyczny i na swój sposób przerażający. Autor buduje go za pomocą detali, nie panoram, co tylko zwiększa siłę wyrazu. Widać tu jednoczenie wątek proekologiczny, ale na razie trudno mi ocenić, czy nachalny, czy nie.

Teraz czas na akapit o detalach, które mnie osobiście uwierają, ale obiektywnie nie mają żadnego znaczenia. Autor zasadził bowiem na kartach swej powieści dwie kłujące bzdurki. Pierwsza z nich to sposób odżywiania członków Gildii (organizacja parazakonna, trzymająca w garści cały przemysł lotosowy i myśl techniczną Shimy). Otóż chodzą sobie oni w mechanicznych kombinezonach i odżywiani są przez nie dożylnie. Szkopuł w tym, że przy takim sposobie karmienia cały układ pokarmowy ulega atrofii, więc próba zjedzenia czegoś normalnie musiałaby zakończyć się grubymi nieprzyjemnościami. Tymczasem mamy członka Gildii, który jakby nigdy nic pożera sobie grzybki i chwali, że dobre. Przyznam, ze mam wątpliwości, czy autor/tłumaczka nie pomylili karmienia dożylnego z dojelitowym, bowiem w kolejnej scenie bohaterka znajduje tubkę brązowej pasty, którą uznaje za substancje odżywcze, co bardziej pasuje do sondy żołądkowej, niż do kroplówki (no i wspomniane na wstępie „skomplikowane łańcuchy białek” również nie mają sensu wstrzykiwane do krwi, w przeciwieństwie do tych wstrzykiwanych do jelit). Druga rzecz to to, że nasz drogi tygrys gromu jest chyba zwyczajnie zbyt ciężki, żeby latać. Buruu waży dwie tony, przy rozpiętości skrzydeł trochę ponad osiem metrów. Dla porównania łabędź niemy waży około dwudziestu kilogramów (czyli sto razy mniej), a rozpiętość skrzydeł ma tylko trzy i półkrotnie mniejszą. Poza tym do szczególnie dobrych lotników nie należy… Jest na sali fizyk? Kto mi policzy minimalną powierzchnię skrzydeł w ruchu dynamicznym dla lotu obiektu o masie dwóch ton?

Patrzę na wstęp do recenzji i coraz mniej jestem przekonana, czy to książka dla młodzieży. Z jednej strony mamy nastoletnią bohaterkę i kłopoty z obalaniem i odkrywaniem na nowo autorytetów charakterystyczne dla młodego wieku, z drugiej warsztat, drobiazgową kreację bohaterów i naturalistyczne opisy. Coraz bardziej jestem przekonana, że to powieść o dojrzewaniu (głównie psychicznym), odkrywaniu tego, co słuszne i docieraniu do prawdy o sobie. A że takie rzeczy przytrafiają się głównie młodym ludziom, to i bohaterka nastoletnia. Najlepiej będzie, jeśli przeczytacie i osądzicie sami. Do jakichkolwiek wniosków na koniec byście nie doszli, z fabuły będziecie zadowoleni.

Tytuł: Tancerze burzy
Autor: Jay Kristoff
Tytuł oryginalny: Stormdancer 

Tłumacz: Paulina Braiter-Ziemkiewycz
Cykl: Wojna lotosowa
Wydawnictwo: Uroboros
Rok: 2013
Stron: 446

niedziela, 6 października 2013

O odpowiedzialności i kotach na chwilę - "Biuro kotów znalezionych" Kinga Izdebska

Już kilkukrotnie wspominałam, jak bardzo lubię serię Biosfera (tak, wiem, jestem w tym strasznie nudna. Ale uważam, że dobro trzeba rozprowadzać, więc jeszcze sobie o tym poczytacie). Niedawno cykl przeszedł pewną przemianę. O namacalnej części tej przemiany pomówimy później, tymczasem wspomnę, że do tego roku była to seria zawierająca dzieła zagranicznych autorów. Teraz dołączyli do nich polscy. Oprócz tekstów Zofii Nałkowskiej, które jeszcze przede mną, ukazała się książka bardziej współczesna. Chodzi o „Biuro kotów znalezionych” Kingi Izdebskiej.

„Biuro kotów znalezionych” to roczne zapiski, refleksje i spostrzeżenia autorki na temat wolontariatu w organizacjach prozwierzęcych i prowadzenia domu tymczasowego dla kotów. Na początku Kinga, będąca narratorką, nie wie niczego o tego typu instytucjach, ale miała kiedyś kota. Patrzymy na jej przemianę, polegającą na uświadomieniu sobie, na czym zasadza się odpowiedzialna opieka nad kotem (nie znajdziemy tu zmiany poglądów o 180 stopni, autorka-bohaterka zwierzaki lubiła zawsze, tyle że nigdy nie zastanawiała się nad odpowiedzialnością, jaka spoczywa na właścicielu). Poznajemy też kocich lokatorów – nielicznych, ale bardzo charakterystycznych oraz ludzi z organizacji, których można opisać tymi samymi przymiotnikami.

Czarnobiałe zdjęcie podopiecznego (z tym że aukrat nie autorki).
Musze przyznać, że styl pani Izdebskiej przypadł mi do gustu (pomijając fakt, ze osoba pisząca o kotach ma u mnie na wstępie bonus za temat). Nie jest może szczególnie krągły czy erudycyjny, ale autorka potrafi i żartem rzucić, i celnym spostrzeżeniem. Pisze krótko i zwięźle, ciepło, choć bez czułostkowości. Zważywszy na fakt, że to debiut, liczę, że przy następnej powieści pokaże nam coś więcej.

Właśnie brak czułostkowości najbardziej mnie urzekł. Autorka do wielu zagadnień podchodzi zdroworozsądkowo i w sposób bezkompromisowy – jakoś blisko mi do tego. Bez ubarwiania opisuje też działalność organizacji pomocy zwierzętom. I przyznam, że tutaj pewnej rzeczy nie rozumiem: dlaczego postanowiła zastąpić w książce prawdziwe nazwy organizacji, w których się udziela, fikcyjnymi? Rozumiem ukrywanie ludzi pod pseudonimami, ale organizacji pożytku publicznego (zwłaszcza, że w podziękowaniach i tak je wszystkie wymienia)? Przecież czytelnik oswajany przez ponad dwieście stron z nazwą znacznie łatwiej ją zapamięta i wesprze (instytucję, a nie nazwę), a do podziękowań nie wszyscy zaglądają…

Przejdźmy może do strony wizualnej. Wnętrze książki to biosferyczny standard – tekst dość duży, przejrzysty i porządnie zredagowany, okraszony czarnobiałymi zdjęciami podopiecznych autorki. Niemniej, jak dotąd serię wydawano w twardej oprawie z obwolutą, tak teraz oprawa jest miękka ze skrzydełkami, a książka klejona, nie szyta. Moim zdaniem to dobre posunięcie, bo nie dość, że nie lubię obwolut, to jeszcze mogę kupić książkę z ulubionej serii kilka złotych taniej. Szkoda tylko, że nikt nie pomyślał, aby nieco zwiększyć format miękkookładkowych wydań – znacznie różnią się od poprzednich wysokością. 

Porównanie między "starą" (na dole) i "nową" Biosferą. Obie książki mają podobna liczbę stron.
Na koniec polecę książkę pani Izdebskiej. Dla kociarzy to lektura obowiązkowa. Tym, którzy zastanawiają się nad wolontariatem, też może pomóc. Co prawda w ograniczonym zakresie, bo mocno brakuje w niej konkretnych informacji, ale w końcu mamy do czynienia z nieregularnie prowadzonym dziennikiem, a nie przewodnikiem młodego wolontariusza. Najbardziej jednak polecam tym, którzy szukają fajnej książki na jesienne wieczory. Nie powinni się zawieść.

Tytuł: Biuro kotów znalezionych
Autor: Kinga Izdebska
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok: 2013
Stron: 252

piątek, 4 października 2013

Moreni odpowiada czyli 100 pytań do blogera

Jak zapewne pamiętacie (albo i nie) miesiąc temu rozpoczęłam zabawę blogową - Wy zadawaliście pytania, a ja miałam na nie odpowiedzieć. Tytułowych stu pytań nie udało się co prawda zebrać, ale nawet jedną trzecią tego (czyli tyle pytań, ile akurat zadaliście) uważam za ogromny sukces. Nie przedłużając więc, biorę się za odpowiadanie.


1. Twój ulubiony napój w trakcie lektury?
Herbata, najlepiej biała jaśminowa, ale nie jestem wybredna (tylko proszę, nie zielona).

2. Czy używasz zakładek co o nich myślisz? 
Używam i nie mogłabym bez nich żyć. Mam sporą kolekcję przeróżnych (może kiedyś się nią pochwalę), ale najbardziej lubię te magnetyczne, bo trudniej je zgubić.

3. Z jakim, nieżyjącym już, pisarzem spotkałabyś się najchętniej?
To jest dość trudne pytanie, bo większość moich ulubionych pisarzy jednak jeszcze żyje.;) Ale jeśli już mam wybrać kogoś martwego, to byłby to profesor Tolkien. Wydawał się być rozsądnym, miłym i niezwykle inteligentnym człowiekiem, a jego Śródziemie kryje tyle niewiadomych, że na pewno byłoby o co pytać.

4. Czy masz jakiś ulubiony zespół/wokalistę/wokalistkę?
Szczerze mówiąc, nie. Przywiązuję się raczej do konkretnych utworów lub całych gatunków, tak pośrednie rozwiązanie jak wokalista czy zespół to nie dla mnie.;)

5. Jaka była pierwsza książka, którą wspominasz?
Pierwsza książka, którą wspominam to była mała, dziecięca książeczka z tekturowymi kartkami. Opowiadała historię o piesku, któremu śniło się, że rybki ukradły mu kość.;) Niektóre ilustracje pamiętam do dziś ze szczegółami.

6. Jak i kiedy zdałaś sobie sprawę, że Twoje zdolności plastyczne są wyjątkowe i zdecydowanie wyrastają ponad przeciętność?
Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałam - jestem perfekcjonistką i jeśli moja praca nie zadowala mnie, automatycznie uznaję, że jest poniżej przeciętnej. Chyba fakt, że inni nie potrafią rysować tak jak ja dotarł do mnie gdzieś na początku gimnazjum. Zbiegło się to z początkiem "świadomego" rysowania, bo właśnie wtedy zaczęłam z rozmysłem pracować nad warsztatem.

7. Do jakiego zwierzęcia jesteś duchowo najbardziej podobna?
Do kota.:)

8. Szpilki czy trampki?
Trampki oczywiście. A najlepiej glany.;)

9. Co w sobie najbardziej lubisz?
Chyba umiejętność rysowania (wiecznie niewystarczającą oczywiście).

10. Lubisz czekoladę?
Oczywiście. Jak można nie lubić czekolady?

11. Jaki masz kolor oczu?
Zielony.

12. Pies czy kot?
Kot.

13. Ulubiony serial? 
Nie mam. Ja generalnie nieserialowa jestem, rzadko mnie ta formuła przykuwa do odbiornika.

14. Gdybyś napisała książkę to o czym ona by była?
O smokach.;) Ale na szczęście ani nigdy nie miałam ambicji pisarskich, ani pisać nie umiem, więc świat nigdy nie ujrzy mojego wiekopomnego dzieła.

15. Gdybyś mogla przeprowadzić wywiad z jedną ze sławnych osób (kultura, literatura, sztuka polityka) kto by to był?
Naomi Novik. Mam do niej tyle pytań o smoki, ze prawdopodobnie dla nikogo oprócz mnie ten wywiad nie byłby interesujący.;)

16. Czy mogłabyś/mógłbyś narysować głównych bohaterów z książki Atramentowy Świat?
Smolipalucha już rysowałam, jest tutaj (choć przyznam, że wybitny rysunek to nie jest, ale ja tak mówię o wszystkich swoich starszych pracach). A co do reszty...Cóż, planuję jeszcze w tym roku wznowić akcję "Jak to widzę?" (kopnijcie mnie w tyłek, żebym wreszcie zrobiła dla niej nowe logo) - wtedy będzie można zgłaszać nowych bohaterów.

17. Czego nie lubisz najbardziej w książkach?
Kiedy są nudne i przegadane. I kiedy autor tak dalece nie ma pomysłu na postać kobiecą, że pozostaje mu tylko kobieta z anatomią.


18. Co sprawia Ci kłopoty w codziennym życiu?
Wstawanie przed dziewiątą.


19. Czy gdybyś miała wybór, urodziłabyś się w środku wojny - bogata czy w pokoju, lecz biedna, nie mająca co jeść, pić i gdzie mieszkać?
Chyba w czasie pokoju, byle w jakiejś ciepłej (i w miarę wilgotnej) strefie klimatycznej. Jak klimat łagodny, to i o wode nietrudno, a i jakieś jedzenie się kiedyś znajdzie.;)

20. Którego z polskich pisarzy cenisz najbardziej i za co?
Chyba Wegnera, za całokształt - nie dość, że świetnie pisze, to nie grozi mi rozbicie się o jego osobiste poglądy czy paskudny charakter.

21. Dlaczego lubisz mężczyzn o aparycji nordyckiego drwala? 
Jak wiadomo, nordycki drwal jest wysokim, dobrze zbudowanym blondynem.W przeciwieństwie do kobiet, którym jasne włosy zazwyczaj służą, przystojnego blondyna trudno znaleźć, więc jak się już znajdzie, to należy podziwiać. A do dużych facetów zawsze miałam słabość.;)

22. Elfy czy krasnoludy?
A to zależy do czego. Do nauki i sztuki raczej elfy, bo ze mnie to byłby taki inżynier, jak z koziej rzyci waltornia, a i na jubilera się nie nadaję. Ale do towarzystwa raczej krasnoludy, zawsze to lepiej, jak ma kto nachałowi w karczmie przywalić.;)

23. Film, który musisz koniecznie zobaczyć to...?
Trochę tego jest. Ale na razie pierwsze miejsce absolutnie okopuje "Pacific Rim", bo to ładne i dużo fajerwerków.

24. Czego zabrakło ci na Coperniconie?
A czegoś powinno? Nie wiem, nie znam się, nawet nie mam z czym porównać. Chyba obycia najbardziej.;)

25. Jeśli miałabyś przefarbować włosy na jakiś kolor, jaki kolor wybrałabyś?
Rudy.

26. Czy jest jakaś książka, o której słyszałaś wiele i wiesz, że końmi cię do niej nie przyciągną? 
Zważywszy na moje masochistyczne zapędy wolałabym niczego nie deklarować, ale jeśli istnieje taka książka, to jest nią "Gra o Ferrin" Katarzyny Michalak.

27. Dowiadujesz się, że twoja sąsiadka została zamordowana i zaczynasz prowadzić własne śledztwo w tej sprawie. Możesz poprosić o pomoc pięć bohaterów/ek literackich, kogo (i dlaczego) wybierzesz?
1. Sherlock Holmes - oczywisty numer jeden, bo przydałby się ktoś, kto ze zbrodniami ma doświadczenie, a ja kryminałów zasadniczo nie czytam, więc nie bardzo wiem, kogo jeszcze mogłabym wybrać. Zresztą, ci współcześni detektywi to bez laboratorium kryminalistycznego ani rusz, a skąd ja im takie wytrzasnę?
2. Sierżant Angua - bo jeśli ktoś ma wyniuchać przestępcę, to tylko ona. No i w przeciwieństwie do czworonogów w służbie policji, sama zda raport z tego, co wyniuchała.;)
3. Lobsag - bo któż dysponuje większą mocą obliczeniową niż komputer, który utrzymuje, że jest reinkarnacją tybetańskiego mechanika? No i w przeciwieństwie do zwykłej AI, która zawsze może się zbuntować, z nim będzie można się dogadać.
4. Ej - bo wierny, czujny, czworonożny towarzysz zawsze się przydaje w krytycznych sytuacjach.
5. Cały oddział Czerwonych Szóstek z Górskiej Straży - bo gdyby morderca okazał się niebezpiecznym psychopatą, to przydadzą się ludzie z doświadczeniem w łapaniu najbardziej bezwzględnych zbirów.

28. Gdybyś miała się wybrać na bal w baśniowym królestwie i mogła założyć absolutnie dowolną wymarzoną suknię, z dowolnej epoki, to jaką kreację byś wybrała? Opisz fason, kolory, biżuterię etc. 
Kurczę, trudno powiedzieć. Pewnie skorzystałabym z okazji, spełniła swoje dziecięce marzenie i wystąpiła w stroju w stylu księżniczek Disneya.:) Względnie  w steampunkowej kreacji w odcieniach czerwieni, takiej z gorsetem i spódnica z długim trenem, ale przodem nad kolano. Do tego stylizowana, bursztynowa biżuteria, bo lubię bursztyn i bardzo pasuje mi do steampunkowej stylistyki. A zamiast diademu - misternie zdobione, lekkie gogle.;) I koniecznie długie buty na niewielkim obcasie.

29. Boisz się myszy i/lub pająków?
Nie, choć do małych pająków podchodzę z dystansem. Za to te dużei kudłate są szalenie fascynujące.:)

30. Czy odczuwasz pokrewieństwo duchowe z jakąś bohaterką książkową, a jeśli tak, to z jaką?

Mam skłonności do odczuwania więzi z każdą sympatyczną bohaterką o cechach wyglądu zbliżonych do mojego (wiem, dziwne zboczenie, ale każdy jakieś ma). Ale ostatnią bohaterką, z którą odczuwałam pokrewieństwo duchowe, była chyba Ania Shirley.


31. Gdzie wolisz spędzać wczasy: góry, las, morze czy miasto?
Nad wodą - nie ważne, słoną czy słodką. Uwielbiam się moczyć, choć nie umiem pływać. Ale górom też nie mówię nie, w końcu nigdy nie byłam, więc nawet nie bardzo wiem, czego mogłabym nie lubić.;)

32. Gdybyś mogła w sobie zmienić jedną jedyną rzecz, co by to było?
Wyrugowałabym swoje lenistwo i skłonność do prokrastynacji i zamieniła się w pracowitą, świetnie zorganizowaną pszczółkę.

wtorek, 1 października 2013

Stosik #48

Tym razem stosik większy niż ostatnio, bo zaszalałam na zakupach. I to już ostatnie zakupowe szaleństwo w tym roku, bo w planach mam jeszcze tylko nabycie "Niecnych Dżentelmenów" Lyncha.;) Zacznijmy od rzutu oka na całość stosiszcza:


A teraz pokawałkujmy gadzinę względem pochodzenia, coby mi się łatwiej omawiało.;)

Te cztery okazy to efekt pożyczki. Na górze zbiór opowiadań Czesława Chruszczewskiego, prawie o połowę starszy ode mnie. Pożyczony od Lubego, który z kolei zabrał go z biblioteki (biblioteka Lubego książki wycofane z katalogu po prostu rozdaje). W ramach zapoznawania się z klasyką polskiego SF.;)
Trzy kolejne przywlokłam od Serenity. Jak widać, mamy tu resztę trylogii Hoddera (tom pierwszy zalega u mnie od dawna). A to czarne na dole to szczotka "Korzeni niebios", którą mi wcisnęła.;)

Tutaj mamy efekt mojego szaleństwa zakupów. Cztery książki na górze to uzupełnienie kolekcjonowanej przeze mnie serii "Biosfera" - teraz już mam wszystko! *śmiech złego władcy* Na samym czubku "Biuro kotów znalezionych", które już przeczytałam i niebawem pokażę wam recenzję. Niżej "Między zwierzętami" Nałkowskiej i "Afrykańska love story" Sherdrick. A ostatnie z czwórki to "Dialogi zwierząt" Colette, które załapały się jeszcze na starą, twardą oprawę.
Pod nimi "Osama" i "Nieśmiertelny", czyli uzupełnienie mojej kolekcji Uczty Wyobraźni. Tym sposobem mam już wszystko, co mnie interesuje, a co można dostać w księgarni. A "Nieśmiertelny" to był nawet zafoliowany.;)
Na dole opasłe "Małpy pana boga. Słowa" Parowskiego. Tyle się dobrego nasłuchałam o tej książce, że w końcu kupiłam. Z resztą, od dawna miałam na nią ochotę, bo budzi się we mnie duch poznawczy i łaknę tekstów okołoliterackich o fantastyce.;)

A tu książki do recenzji. Na górze niepozorna "Persymona" od Wydawnictwa Literackiego - bom ciekawa polskiej prozy współczesnej. Pod nią prebook "2312" od Insimilionu, bo mam ochotę na SF. Opasłe tomiszcze i chyba większe niż standardowy fabryczny format. Dalej "W Japonii czyli w domu" Otowy, o której pisałam tutaj. Od Świata Książki. I "Miraż" od Rebisu, na który skusiłam się na fali rzekomych podobieństw o "Osamy". podobieństwa dotyczą w zasadzie tylko głównego motywu, ale generalnie historie alternatywne bywają ciekawe, więc jestem dobrej myśli. I na koniec perełka, która szczególnie mnie intryguje - "Wagina. Nowa biografia" od Czarnej Owcy. A jaką ona ma śliczną okładkę.:)

Polecacie coś?;)