Strony

wtorek, 29 grudnia 2015

Blogowe podsumowanie 2015 roku

Szczerze mówiąc, trudno mi powiedzieć, czy 2015 to był dobry rok. Z pewnością miewał swoje dobre i złe strony w moim blogożyciu, ale których było więcej - nie wiem. Może to podsumowanie mi powie.:)

Może najpierw kilka słów o moich innych blogach, jako że na nich osobnych podsumowań nie będzie. Ilość wpisów na blogu rękodzielniczym nie wzrosła niestety, a to oznacza, że i rękodzieła w tym roku niewiele robiłam. Co nie oznacza, że je sobie całkowicie odpuściłam, bo kurczę, bardzo bym chciała robić tego więcej (a kilka rzeczy czeka rozgrzebanych). Cóż, może teraz będzie lepiej.

Niemniej, moja blogoza się rozwija. Jak wiecie, w tym roku przybyły mi trzy lokatorki i jako rasowa blogerka, (prawie) od razu założyłam o nich bloga.:) Ten rozwija się całkiem prężnie i jak dotąd stuprocentowo realizuję plany z nim związane.

A dzisiejszy wpis ilustrują gify ze smokami. Raz do roku chyba mogę.
Co jest, co było i co zdarzy nam się
Jak zwykle nie udało mi się przczytać stu książek, ani też tyle, ile mam wzrostu. Najmniejsze zdziwienie świata.


Blogasek, jaki jest, każdy widzi. Trochę w tym roku odświeżyłam szatę graficzną i powiem Wam, że ogólnie jestem nawet z niej zadowolona. Poprawiłabym jeszcze to i owo w detalach wyglądu, ale ponieważ mam dwie lewe ręce do HTMLa to dopóki nie znajdę jakiejś dobrej duszy, która to zrobi za mnie, nie mam zamiaru w nich grzebać.

Z poziomu notek jestem raczej zadowolona. Z tematyki tylko połowicznie, bo o ile udało mi się zwiększyć liczbę postów okołoksiążkowych, to recenzji było żenująco mało. Głównie dlatego, że żenująco mało w tym roku czytałam. Mam zamiar to zmienić.

Mam też zamiar poważnie się wziąć za ten cykl notek o smokach, który obiecuje sobie od zeszłego stycznia i jak dotąd nic w tym kierunku nie zrobiłam. Chodzi mi po głowie od dwóch miesięcy taka jedna notka, może w najbliższy weekend pozwolę jej się wykluć.


Oraz, jako iż wreszcie mam całego Harry'ego Pottera w domu, ogłaszam uroczyście, że w tym roku odbędę relekturę, popartą też ponownym obejrzeniem ekranizacji. Każda książka i każdy film dostanie własna notkę na blogu - mam ambitny plan puszczać po parce miesięcznie. Trzymajcie kciuki.

Przydałoby się też częściej odzywać na cudzych blogach...

Weryfikacja postanowień
Skoro poboczności mamy już za sobą, wróćmy do meritum. W zeszłorocznym podsumowaniu zawarłam jakieś tam luźne postanowienia noworoczne. Warto byłoby zacząć podsumowanie od weryfikacji, czy cokolwiek z tych postanowień udało się zrealizować. Więc po kolei:
Zaliczyć to rachityczne wyzwanie, w którym biorę udział. Jest tak niewymagające, ze zwątpię w siebie, jeśli się nie uda.
Zrobione w jednej trzeciej, czyli jednak nie zrobione...
Publikować regularnie, trzy razy w tygodniu. Może od tego mi przybędzie czytelników.;)
Tutaj niby nie zrobione, ale jednak zrobione. Publikowanie trzy razy w tygodniu okazało się zbyt dużym obciążeniem, więc gdzieś tak w okolicach czerwca doszłam do wniosku, że trzeba mierzyć siły na zamiary i zeszłam do dwóch notek tygodniowo. Co okazało się idealnym rozwiązaniem dla mnie i od tej pory publikuję regularnie dwie notki tygodniowo. I tak zostanie.
Napisać dwanaście notek filmowych (gdybym napisała wreszcie o tych wszystkich filmach, o których o dawna chcę napisać, z pewnością by się udało. Z miejsca)
Totalna porażka - napisałam tylko dwie. Ale powiem Wam szczerze, że mnie to nie boli.
Pokonać barierę wiecznego szlifowania i publikować więcej nierecenzyjnych notek. Lista tematów, które chciałabym poruszyć jest długa jak paragon z supermarketu, tylko ciągle mi się wydaje, że to, co mam do powiedzenia jest wtórne i nudne. Cóż, najwyżej będziecie skazani na czytanie (lub nie) nudnych notek. Koniecznie muszę tez napisać kilka obiecanych notek o smokach, bo siedzą we mnie już tak długo, że niedługo zaczną mutować. 
O dziwo z tego się wywiązałam. Tylko te notki o smokach pozostało napisać.
Żwawiej zabrać się za akcję "Jak to widzę", bo zwyczajnie mi jej brakuje. Może chociaż raz na kwartał coś wrzucać?...
Totalna porażka - nie narysowałam nic. Może teraz...
No i wreszcie zmienić nagłówek na nowy, co obiecuję sobie od niepamiętnych czasów (ha ha, wiecie, tak noworoczny żarcik).
A to się udało.:) I o dziwo z nowego nagłówka jestem bardzo zadowolona.

Podsumowując - pół na pół. Czyli i tak lepiej, niż się spodziewałam.


Plan minimum
W tym roku wpadłam też na kilka pomysłów. Jednym z nich było wprowadzenie planu minimum, mające na celu usystematyzowanie tego, co czytam. Zwykle były to cztery książki wyznaczone do przeczytania w danym miesiącu. Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że rzadko udawało mi się go wypełnić.

W planach minimum w tym roku uwzględniłam łącznie 18 książek. Przeczytałam 11 z nich. Nie jest to zły wynik, ale powinien być dużo lepszy. Można więc zapytać, czy jest sens kontynuowania. Cóż, ja go widzę, bo jakkolwiek z czytaniem bywało różnie, tak plan swoje założenia spełnił. Niemniej, mam zamiar jednak zmienić nieco jego formę. Od stycznia będą to tylko trzy książki, w tym jedna elektroniczna i jedna z wyzwania "12 książek na 2016". Pozostawi mi to więcej czasu na czytanie czegoś, co nie znajduje się w planie.


Postanowienia noworoczne:
  •  Przeczytać przynajmniej te 52 ksiązki. Serio, to nie jest jakiś wyczyn.
  • Czytać więcej ebooków.
  • Przeczytać te 12 wyzwaniowych książek.
  • Więcej notek na innych blogaskach.
  • Więcej rysowania. W szczególności do akcji "Jak to widzę?".
Autopromocja
Czyli standardowo, na koniec polecam pięć moich tegorocznych notek, które uważam za wyjątkowo udane (jeśli któreś jeszcze uważacie za wyjątkowo udane, to możecie mnie mile połechtać w komentarzach;)).:)

wtorek, 22 grudnia 2015

[Kolorowanka] "Arcydzieła do kolorowania" Marty Noble

Moda na kolorowanki jakoś do tej pory mnie omijała (albo raczej ja omijałam ją). Bo widzicie, tą częścią rysunku, którą lubię najmniej, zawsze było nakładanie koloru (albo cieniowanie). To dość machinalna czynność i, no, nużąca. 

Tym niemniej, kiedy PWN wypuściło kolorowankę z wybranymi dziełami mistrzów pędzla, nie mogłam się nie skusić. Wiecie, bardzo spodobał mi się pomysł popularyzowania wiedz o sztuce za pomocą publikacji, która każdemu pozwoli poczuć się jak da Vinci czy Picasso. Zwłaszcza, że popularnonaukowych i prostych w odbiorze opracowań jest na naszym rynku jak na lekarstwo. Kolorowanka może niektórych zachęcić do dalszych poszukiwań.

Po lewej album, po prawej kolorowanka.
Publikacja składa się na dobrą sprawę z dwóch książek. Pierwsza to właściwie album z reprodukcjami, okraszony krótkimi notkami o autorach i samych obrazach. Niektóre reprodukcje mogłyby być co prawda nieco większe, ale całość i tak prezentuje się bardzo ładnie - kredowy papier, te sprawy. Druga to już typowa książka do kolorowania, z obrazkami ułożonymi w tej samej kolejności co w albumie, czyli w alfabetycznej według nazwiska twórcy (sama wolałabym układ chronologiczny. Pozwoliłby lepiej zaprezentować zmiany prądów w sztuce).

To właśnie miałam na myśli mówiąc o większych reprodukcjach. Co prawda na wstępie wyjaśniono, że ma to związek z prawami autorskimi, but still.
Kolorowanka ma format A4, czyli mój ulubiony i w niej reprodukcje zajmują już maksimum miejsca na stronie. Niektóre obrazy przycięto, żeby uatrakcyjnić kolorowankę (w takim "Pokoju hotelowym" Hoppera twórcy zrezygnowali z większości tła - którym jest biała ściana - koncentrując się na dziewczynie. Z niektórymi innymi obrazami postąpiono podobnie, ale ucięto z nich stosunkowo niewiele). 

Do samej kreski nie mam uwag - wydaje się być odpowiednio zrównoważona. Nie przytłacza detalami, ale też zaznacza ich na tyle dużo, żeby poczuć wyzwanie. Problemem są czarne pola. Wiecie, niby to są reprodukcje, ale przecież cała idea kolorowanek polega na tym, żeby dać kolorującemu możliwość samodzielnego dobrania kolorów. I tu pojawia się problem, bo wszystkie czarne powierzchnie (nawet te zajmujące sporo miejsca na obrazie, jak np. suknie kobiet) są zadrukowane na czarno. I jakby miała fantazje zamalować je innym kolorem, to nie dam rady.

Jak widać, 1/4 "Krzyku" pomalowała za nas drukarnia. Dobrze dla tych, którzy podchodzą do kolorowania zadaniowo - szybciej skończą. Gorzej dla tych, którzy chcieliby sami dobrać kolorystykę.
Przejdźmy jeszcze do papieru. We wstępie napisano, że kolorowankę przeznaczono do malowania różnymi technikami. W pewnym stopniu tak, ale papier którego użyto, w rożnym stopniu nadaje się do różnych technik. Jak dotąd nie odważyłam się użyć na nim wody (akwareli co prawda nie lubię używać, ale za to uwielbiam kredki akwarelowe, więc pewnie w końcu się skuszę), za to użyłam cienkopisów. Jak to wygląda od drugiej strony kartki, widać na zdjęciu - oceńcie sami.

Nadmienię tylko, że cienkopisu używałam baaardzo ostrożnie, ledwie tykając powierzchnię papieru...
Za to do kredek nadaje się idealnie, zwłaszcza do tych miękkich. Papier doskonale trzyma pigment, nawet wtedy, kiedy nałoży się go kilka warstw, dobrze też znosi traktowanie miękką gumką do ścierania. Przy tym nie jest ani miękki, ani gąbczasty, ani ekologiczny (bo niestety, papier ekologiczny raczej nie zniósłby tego, co robiłam "Arcydziełom do kolorowania"). Tak więc do kolorowania polecam kredki.

"Mona Lisa" by Moreni zrobiona kredkami akwarelowymi, ale bez wody. Trochę odświeżyłam kolor, bo jak być może nie wszyscy wiedzą, kiedy da Vinci ją malował, Mona Lisa była bardziej kolorowa, niż jest teraz (choć nie wiem, czy akurat w tej kolorystyce). Farba olejna ciemnieje z czasem.
Na zakończenie powiem wam, że bardzo mi się kolorowanie spodobało. Kiedy sama coś rysuję i nakładam kolor, zawsze trochę się trzęsę, że jeden fałszywy ruch i zniszczę ładnych kilka godzin pracy. Tutaj nie ma tych obaw, bo pfff, to tylko kolorowanka, więc będę mogła wypróbować kilka technik, to których brakowało i odwagi. A ze ładnych kilka kolorowanek mi jeszcze zostało, to trochę was nimi pospamuję na fejsiku.

Polecam - fajna rozrywka.:)

Książki otrzymałam od wydawnictwa PWN.

piątek, 18 grudnia 2015

Najgrubsze książki w mojej biblioteczce

Na blogach nastała moda na chwalenie się najgrubszymi książkami w domowej biblioteczce, ostatnio na przykład Ciacho się chwalił. Pomyślałam więc, że i ja się pochwalę, w końcu każdy pomysł na notkę jest dobry.;)

Do konkursu stanęły ksiązki, które akurat mam w domu (czyli nie są w rozjazdach po świecie) i te, które mam w formie papierowej (dlatego "Droga Królów" na przykład się nie załapała). Szczerze mówiąc, nie mam zbyt dużo grubasów, moje półki opanowały książki średnio grube - takie na 400 do 700 stron. Ale dziesiątkę grubszych udało się zebrać.


Najgrubsze leżą najniżej i od nich zaczniemy.:)

1. "Mgły Avalonu" Marion Zimmer Bradley (1350 stron)
Klasyk, więc jak zobaczyłam go w księgarni po dwie dyszki sztuka, to od razu wzięłam. Oczywiście nie znaczy to, że go przeczytałam, a ponieważ nie przeczytałam, zamiast zajmować poczesne miejsce na regale, kisi się gdzieś z tyłu półki z nieprzeczytanymi. Niemniej, lubię to wydanie - okładkę ma paskudną, ale grzbiet prezentuje się odpowiednio.

2. "Fionavarski Gobelin" Guy Gavriel Kuy (1308 stron)
Tę książkę dla odmiany czytałam.  Gdybym czytała ją teraz, nie wiem, czy oceniłabym ją tak samo, ale kilka rzeczy bardzo mi się w niej podobało (smok na przykład. Nawet na okładce jest) i ogólnie jest to lektura, którą czyta się bardzo miło, choć nie zaskakuje.

3. "Wyprawa skrytobójcy" Robin Hoob (995 stron)
Mam całą tą trylogię, ale oczywiście Hoob jeszcze nie czytałam, czego się trochę wstydzę i chcę nadrobić. Może w przyszłym roku.

4. "Mroczne Materie" Philip Pullman (960 stron)
To wydanie jest paskudne. Ale innego omnibusa w Polsce nie wydano, a mi bardzo zależało na posiadaniu całej trylogii, bo bardzo mi się podobała. Pewnie jakby się pojawiło ładniejsze, to bym wimieniła, ale cóż.

5. "Ziemiomorze" Ursula K. Le Guin (944 strony)
Na takie wydanie czekałam całe lata, więc nic dziwnego, że jak tylko się pojawiło, zaraz się w nie zaopatrzyłam. Oczywiście przeczytałam to jeszcze w czasach przedblogowych (dobra, ostatni już w blogowych), ale jak najdzie mnie ochota na relekturę, to z pewnością zdam z niej raport.

6. "Sześć światów Hain" Ursula K. Le Guin (944 strony)
Sytuacja analogiczna do "Ziemiomorza", tyle że z sześciu światów Hain jak dotąd znam tylko trzy (raz, dwa, trzy). Ale resztę również mam zamiar poznać.

7. "Pod kopułą" Stephen King (928 stron)
Książka zakupiona pod wpływem chwili i zachwytu niewiele wcześniej czytanym "Bastionem". Nie czytałam i właściwie nie wiem, co teraz mam z nią począć. Pewnie kiedyś przeczytam...

8. "Imajica" Clive Barker (928 stron)
Książka z najbardziej przeze mnie nie czytanej serii. Więc też nieczytana.;)

9. "Księgi Jakubowe" Olga Tokarczuk (912 stron)
Tak książka mnie onieśmiela. Ale w końcu się z nią zmierzę.

10. "Wszystkie lektury nadobowiązkowe" Wisława Szymborska (848 stron)
Świeżynka urodzinowa, jeszcze nie prezentowana na żadnym stosiku. Chciałam się przekonać, jak ludzie pióra piszą o ksiązkach, ale na to mam jeszcze dużo czasu.

A na koniec jeszcze mały dodatek, czyli pięć najgrubszych książek w kolekcji Lubego.:)


wtorek, 15 grudnia 2015

[Przedpremierowo] "Order" Marcin Jamiołkowski

Już za kilka dni, za dni parę (a konkretnie 19.12) będzie można dostać w sklepach nowiutką część przygód Herberta Kruka, czyli „Order”. Poprzednia mnie zachwyciła, więc z ogromnym entuzjazmem podeszłam do drugiej (byłam akurat po spotkaniach z Dresdenem, więc pozostaliśmy w temacie, ale wróciłam do Polski). I powiem wam, że się nie zawiodłam, choć kilka uwag mam.

Po wydarzeniach sprzed kilku miesięcy Herbert próbuje wrócić do normalnego życia. Nie porzuca jednak myśli o zemście – ciągle szuka Schrödingera, niestety, na razie bez skutku. Tymczasem, aby podreperować budżet, gra na wyścigach. Tam też spotyka starszego jegomościa, który prosi go o przysługę. Skradziono bowiem order Virtuti Militari, ale niezwykły – został on bowiem przyznany miastu Warszawa i od tej pory w pewien sposób je chronił. Strach pomyśleć, co planuje złodziej, skoro zależało mu na pozbawieniu miasta tej ochrony…

Może zacznę od uwag (a właściwie jednej uwagi), będziemy to mieli z głowy. Otóż nawet w porównaniu z „Okupem Krwi” (który nie był zbyt bogaty we wszelkiego rodzaju poboczności), „Order” wydaje się mocno skondensowany. Fajnie, że Jamiołkowski nie serwuje nam wielostronicowych opisów wszystkiego, ale sama sucha intryga (sucha w sensie, że bez omasty, nie w sensie, że drętwa) pozostawia zmęczenie i niedosyt. Zmęczenie, bo prowadzona jest wartko i w pewnym momencie czytelnikowi zaczyna brakować oddechu. Niedosyt, bo chętnie bym o tej Warszawie poczytała więcej. I fakt, że autor nie wprowadza nowych postaci, więc nie ma niczego nowego do opisania w ogóle nie jest usprawiedliwieniem. Przydałby się jakiś wątek poboczny. Albo dwa.

Sam Herbert się zmienia – nie do końca pozostaje tym samym bohaterem, którego poznaliśmy w „Okupie Krwi”. Tę przemianę bardzo dobrze autor rozegrał, bo z jednej strony jest ona subtelna i dotyczy tylko niektórych spraw i zagadnień w życiu bohatera, ale też pozostaje narzucana z zewnątrz i choć niejako pokrywa się z wolą Herberta, to jednak pozostaje obca, co nie do końca mu pasuje. Ciekawi mnie bardzo, jak ten konflikt rozegra się dalej.

A skoro już przy bohaterach jesteśmy, to wygląda na to, że autor bardzo ich lubi, co udziela się też czytelnikom, ale z drugiej strony nie przeszkadza mu czasem kogoś sponiewierać. Właściwie że znaczących postaci zostajemy w starym, znanym z „Okupu..” składzie. Ubywa jednego bohatera, dochodzi za to dwójka nowych. To mnie akurat troszkę rozczarowało, bo co prawda od razu widać, że mamy do czynienia z cyklem kameralnym, ale jednak spodziewałam się czegoś więcej (zwłaszcza, że w kwestii czarnych charakterów też nic nas nie zaskakuje – serio, od połowy książki mniej więcej wiedziałam, kto stoi za tym całym zamieszaniem).

Ale ja nie o tym chciałam. Otóż bardzo podoba mi się rozwój postaci drugoplanowych (mam tu na myśli głównie panią detektyw Annę, bo Zazel pozostaje typowym nerdem i w sumie do twarzy mu w tej roli. Alsoł, autorze, I see, what you doing there z Anną i Herbertem i jeszcze nie wiem, czy mnie to cieszy, czy nie). Podoba mi się także podejście autora i jego bohaterów do tak zwanych przypadkowych ofiar. Widzicie, zwykle ta dziewczyna, na którą rzuciło się pomniejszy urok, żeby niczego nie widziała albo ten chłopak, któremu gwizdnęliśmy środek transportu uciekając przed potworem nie obchodzi ani autora, ani protagonisty. Tutaj kiedy bohaterowie chcą wykorzystać losową dziewczynę, pilnują przynajmniej, żeby nie zrujnować jej życia.

Na koniec jeszcze słów kilka o czymś, co zachwyciło mnie już w poprzednim tomie, ale jakoś tak zapomniałam wspomnieć wcześniej, czyli o systemie magicznym. Jest on bowiem uroczo absurdalny i absolutnie oryginalny. Autor oparł go na żywej materii miasta oraz ludzkich przyzwyczajeń. Furda łacińskie inkantacje czy latynizowany bełkot, furda kute na pamięć formułki. Wszak język miasta to język przepisów i biurokracji. I tak doskonałe zaklęcie niewidzialności zapewni przykrycie się tym, co ludzie zwykli w codziennym życiu z premedytacją ignorować (licencje programów i regulaminy umów telekomunikacyjnych, na przykład), a do zmiany postaci wystarczy wyrecytowanie formułki prawnej dotyczącej dowodu osobistego. Może nie brzmi to szczególnie przekonująco, ale w praktyce wypada przekozacko – nie dość, że biurokratyczny bełkot się do czegoś przydaje, to jeszcze nadaje magicznym pojedynkom tragikomiczny rys (a jeśli chodzi o humor, to Jamiołkowski ma świetne wyczucie. Butcher się przy nim jednak chowa).

Podsumowując, drugi tom przygód Herberta Kruka wychodzi na plus, choć przydałoby się go nieco bardziej rozbudować. Ale pewnie trochę przesadzam – drugie tomy trylogii przeważnie są nieco słabsze o początkowych i końcowych. Ważne, żeby zamknięcie było mocne.

 Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations.

Tytuł: Order
Autor: Marcin Jamiołkowski
Cykl: Herbert Kruk
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2015
Stron: 230

piątek, 11 grudnia 2015

Kochany Święty Mikołaju, czyli co Moreni chciałaby znaleźć pod choinką

Zauważyłam, że to bardzo popularny ostatnio temat notek, więc czemu by nie napisać własnej. Oczywiście powszechnie wiadomo, że Moreni byłaby najszczęśliwsza, gdyby mogła znaleźć po choinką smocze jajo, ale póki co to niewykonalne, więc będzie musiała zadowolić się książkami (no dobrze, jest jeszcze parę rzeczy, które chciałabym dostać, ale to blog o książkach, więc skupmy się na książkach). A nuż jakiś Mikołaj przeczyta i się zastosuje.

1. "Okup Krwi" Marcin Jamiołkowski
Książkę już czytałam, a nawet mam całkiem zgrabnego ebooka, ale wiecie - to jest pozycja z opcja na złowienie autografu. A trudno zdobyć autograf na ebooku. Poza tym jest to mimo wszystko najlepsze polskie urban fantasy, jakie zdarzyło mi się czytać, więc chyba wypadałoby mieć całość na półce.

2. "Wodny nóż" Paolo Bacigalupi
Co Uczta Wyobraźni, to Uczta Wyobraźni. A że poprzedniej książki tego autora w wydaniu z tej serii nie zdążyłam kupić, teraz nie mam zamiaru popełniać tego samego błędu. Co oznacza, że i tak ją kupię, najprawdopodobniej w styczniu, razem z kolejną książką z serii. Ale wiecie, jakby jakiś Mikołaj zechciał zadziałać, zawsze byłaby jedna książka mniej do kupienia za miesiąc.;)

3. "Upadek Hyperiona" Dan Simmons
Mam "Hyperiona" w wersji artefaktowej. Jeszcze go nie czytałam, więc nie wiem, czy mi się spodoba. Co za tym idzie, nie wiem, czy będę miała ochotę na kontynuację. Ale i tak chce mieć tę książkę - to przecież Artefakty, a obiecałam sobie zdobyć wszystko z tej serii. Poza tym nie znalazłam nigdzie negatywnej opinii na temat tej powieści, więc chyba będzie dobrze.

4. "Rada mniejszości" Kate Griffin
Ostatni tom serii, z której mam wszystkie poprzednie, ale nie czytałam żadnego. Niemniej, mam zamiar stać się szczęśliwą posiadaczką "Rady mniejszości". Bo wiecie, jeszcze cykl mi sie spodoba i zostanę tak bez ostatniego tomu, z własnej winy, zwłaszcza, że wydawca odgrażał się, że nakład nie będzie duży. To byłoby straszne...

5. "Łotrzyki" - antologia
To bym bardzo chciała przeczytać. W przeciwieństwie do "Niebezpiecznych kobiet" zbiór zdaje się nie składać przede wszystkim z tekstów należących do cykli, więc prawdopodobieństwo, że trafię na coś, czego nie zrozumiem, jest relatywnie niskie. A do łotrzyków zawsze miałam słabość. Poza tym to spore tomisko pięknie prezentowałoby sie na półce. No i na okładce jest smok.

6. "Harry Potter i Insygnia Śmierci" J. K. Rowling
To jedyny tom, którego mi brakuje do kolekcji. Bez niego nie mogę zacząć relektury cyklu, bo obiecałam sobie, że zrobię ją dopiero, jak uzbieram wszystkie. A bardzo chciałabym sprawdzić, jak odbiorę tę lekturę po latach. No i  jak ostatecznie wypada książka w porównaniu z serią filmów

7. Jakaś fajna kolorowanka z plus-minus realistycznymi zwierzakami
Bo czemu nie - zawsze lubiłam rysować zwierzęta (jak byłam dzieckiem postanowiłam narysować każdy gatunek kręgowca, jaki istnieje. Oczywicie nie udało się, ale niektóre z tych rysunków mam do dziś;)), a takie na przykład ptaki są stworzone do kolorowania. Poza tym te wszystkie abstrakcyjne mandale i inne wymysły raczej mnie irytują niż bawią.

Tak więc gdyby w pobliżu kręcił się jakiś Mikołaj, to niech się nie krępuje inspirować powyższą listą.:)

wtorek, 8 grudnia 2015

Rok z Kundlem, czyli przemyślenia okołoebookowe

Dzisiaj mija równo rok od momentu, kiedy dostałam swojego Kindla 7 (dalej zwanego pieszczotliwie Kundlem). Z tej okazji chciałabym was uraczyć notką podsumowująca rok posiadania czytnika. Bo co prawda nie jest tak, że zamierzam kompletnie porzucić papier, ale parę rzeczy się zmieniło (lub ułatwiło).

Może zacznę od pewnej deklaracji – nigdy nie byłam wrogo nastawiona wobec ebooków. Zawsze uważałam, że to ciekawe rozwiązanie, ale kompletnie nie do czytania na zwykłym, ciekłokrystalicznym ekranie (wypalało mi oczy). Z drugiej strony, jakoś zawsze znajdowałam lepsze zastosowanie dla tych kilku stówek, które musiałabym wydać na czytnik (dla tych, którzy twierdzą, że to jednorazowy wydatek o wartości dziesięciu książek, mam tylko jedno zdanie: ebooki też trzeba kupować. A ja jednak jakoś zawsze wolałam kupić sobie te dziesięć książek;)). Więc kiedy ktoś wydał je za mnie i na urodziny dostałam Kundla, to bardzo się cieszyłam.

I nie, nie mam zamiaru całkowicie rezygnować z książek papierowych. Uwielbiam piękne przedmioty i takie przecudnej urody cegły jak choćby nowe omnibusy Le Guin od Prószyńskiego znalazłyby się na mojej półce nawet, gdybym miała ich elektroniczne wydania w pięciu językach. Podobnie z Wegnerem, choć on akurat moim zdaniem jest przeciętnie ładny (za to nieprzeciętnie solidny) i kilkoma innymi autorami, do których przyciąga mnie nie uroda wydań, ale perspektywa zdobycia autografu. Ale…


…ale coraz częściej podczas lektury opasłego tomiska nawiedza mnie myśl, że o ileż wygodniej czytałoby mi się na Kundlu. Nie tylko wygodniej, ale i szybciej, bo mogłabym sobie ustawić wygodnie dużą czcionkę, zamiast wpatrywać się z wysiłkiem w drobny maczek na wielkiej stronie. Coraz częściej zastanawiam się nad posiadaniem w domu multiformatu – papieru do ozdoby, jako swoistego trofeum i żelaznej kopii zapasowej, których żadne wygaśnięcie licencji ani awaria sprzętu mi nie zabierze, a pliku jako wersji użytkowej, do czytania zawsze i wszędzie. Nawet w warunkach, w których obawiałabym się uszkodzenia mojej pięknej książki.

I wiecie co? Wcale mnie ta myśl nie przeraża. Dobrze mi z nią i coraz bardziej skłaniam się ku marzeniu, że będę kiedyś miała wszystkie ważne dla mnie książki w multiformacie, a te nieważne tylko w plikach. I dobrze mi z tym, choć prawdopodobnie nieszczególnie wpłynęłoby to na zwiększenie wolnej przestrzeni w mieszkaniu.


Kundel jest super, bo pozwala czytać szybko i wygodnie. Pozwala całą swoją biblioteczkę zabrać wszędzie, gdzie choć raz na dwa tygodnie będziemy mieli możliwość podłączenia się do prądu (albo i raz na miesiąc, to zależy od tego, jak szybko czytacie i jak duża czcionka jest dla was komfortowa – większa czcionka = mniej tekstu na stronie = więcej przewracania stron = szybsze zużycie baterii). Bo nawet w zagraconej torebce się nie uszkodzi, o ile wsadzi się go w najlichsze etui (torebki też nie uszkodzi, co opasłe tomiszcze może zrobić). Bo się go fajnie trzyma i w ogóle to bardzo sympatyczny zwierz.

Papier jest super, bo jest piękny. Idealnie nadaje się do kolekcjonowania i można na nim zdobyć osobistą dedykację od ulubionego autora albo kogoś nam bliskiego. Można do nich nabrać osobistego stosunku, w przeciwieństwie do plików. Pięknie się sprawdzają w wystroju wnętrz. A poza tym czytając książkę, wygląda się o wiele inteligentniej.

A co Wy macie do powiedzenia o czytnikach?

piątek, 4 grudnia 2015

"Rzeczy ulotne. Cuda i zmyślenia" Neil Gaiman

Dochodzę do wniosku, że opowiadania Gaimana nie są dla mnie. Wróć, inaczej: krótkie teksty Gaimana nie są dla mnie. Pełnowymiarowe opowiadania czytam z ogromną przyjemnością, ale wszelkie szorty, wiersze i inne wynalazki to już inna para kaloszy. Problem w tym, że szorty, wiersze i inne wynalazki stanowią ogromna większość tekstów, jakie możemy znaleźć w zbiorach opowiadań tego autora (i dlatego zastanawiam się czy ta nazwa ta tych książek jest zasadna). Niemniej, próbuję. Tym razem próbowałam z „Rzeczami ulotnymi”.

O niektórych utworach z tego zbiorku pisałam już wcześniej, bo były publikowane gdzie indziej. I tak „Październik w fotelu”, „Instrukcję”, „Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach” i „Ptaka słońca” omawiałam przy okazji recenzowania „M jak magia”. Za to „Fakty w sprawie zniknięcia panny Finch”, „Jak myślisz, jakie to uczucie”, „Piętnaście malowanych kart z wampirzego tarota” i „Gdy nastał koniec” - przy okazji „Dymu i luster”. Swoją drogą, mamy tu dziewięć utworów publikowanych w innych zbiorach. Prawie jedna trzecia. Słabo.

Przejdźmy jednak do samych tekstów i zacznijmy od najlepszego. Niewątpliwie jest nim „Studium w szmaragdzie” – jedyny utwór w tej książce, który naprawdę mnie zachwycił. Mamy tu bowiem bardzo mocne, a jednocześnie niezwykle zgrabne nawiązania do dwóch ikon popkultury – Sherlocka Holmesa i Wielkich Przedwiecznych. A na dodatek przewrotne i mocne zakończenie, czyli to, bez czego dobre opowiadanie nie może się obejść. Cud miód i orzeszki.

Dobrym opowiadaniem jest też „Władca górskiej doliny”, odnoszący się do wydarzeń po zakończeniu „Amerykańskich bogów”. Nie jestem fanką akurat tej powieści, ale Cienia polubiłam, a tutaj właśnie on jest głównym bohaterem. Autor bardzo zgrabnie rozgrywa tu motyw potwora i walczącego z nim bohatera, dodając liczne niuansiki, a przy tym opowiada ciekawą historię. Oby więcej takich tekstów.

Niestety, jest to jedyny tekst na tak wysokim poziomie. Za nim plasuje się kilka tekstów całkiem dobrych. „Zabłąkane oblubienice złowieszczych oprawców w bezimiennym domu nocy potwornego pożądania” może jakoś nie podbiły mojego serca treścią, ale za to są oparte na świetnym, zaskakującym pomyśle (a że ich treść dałoby się streścić jednym zdaniem złożonym – i to nieskomplikowanym – to o niej nie napiszę). Całkiem fajny jest też „Goliat”, opowiadanie mocno inspirowane „Matrixem”. Tę inspirację widać i dla niektórych wielbicieli filmu może ona sprawiać, że tekst będzie nudny (acz do samych wydarzeń w scenariuszu nie nawiązuje), ale czyta się go całkiem przyjemnie.

Myślę, że to dobry moment (a przynajmniej tak dobry, jak każdy inny), żeby rozprawić się z wierszami. Na uwagę zasługują dwa. „Dzień, w którym przybyły spodki” to zgrabne, choć może niezbyt odkrywcze połączenie apokalipsy i wiersza miłosnego. „Wymyślanie Aladyna” to z jednej strony retelling historii Secherezady (a przynajmniej kawałka jej historii), a z drugiej próba ubrania w literaturę procesu powstawania opowieści. Pozostałe wiersze (a jest ich pięć) kompletnie nie mają ikry, z czego „Zmiana w wodwo” jest zdecydowanie najsłabsza.

Z „Problemem Zuzanny” sama mam pewien problem. Rozumiem nawiązanie do Narnii i w ogóle, tylko chyba nie pojmuję symboliki. Myślę, że sen o pożeraniu dzieci przez lwa miał symbolizować to, że ten je wykorzystał, ale do analizy tego, co nastąpiło później, trzeba by chyba zatrudnić Freuda.

Na pozytywna wzmiankę zasługuje jeszcze krótkie „To inni”, czyli opowieść o tym, jak może wyglądać osobiste piekło dla każdego z nas. O reszcie powiem wprost – nie podobały mi się. „Kamyki z alei wspomnień” to mdły zapis dziecięcego lęku, podobnie „Pora zamykania”. „Smak goryczy” zapowiadał się ciekawie, ale zakończenie rozczarowuje. „Pamiątki i skarby” odnoszą się do postaci znanych z powieści Gaimana, ale tematyka ogólnie mi się nie spodobała. „Arlekin i walentynki” zapewne ma jakiś potencjał i przyznam, że sam pomysł jest ciekawy, ale kompletnie do mnie nie trafia. „Dziwne dziewczynki” to strzępy opowieści, pasujące do siebie mniej niż łaty w patchworku. „Karmiący i karmieni” to horror w klimatach miejskiej legendy, ale ja nie przepadam za horrorami. „Krup chorobotwórców” to nieudany eksperyment literacki. „Kartki z pamiętnika znalezionego w pudełku po butach w autobusie rejsowym gdzieś między Tulusą w stanie Oklahoma i Louisville w Kentucky” to zbiór tak lubianych prze Gaimana fragmentów wyrwanych z kontekstu.

I tak o. Zrobię sobie jeszcze jedno podejście do zbiorów Gaimana, a później dam sobie spokój (przynajmniej do czasu wydania następnego zbioru – to chyba jakieś uzależnienie). Albo zacznę wybierać te, gdzie średnia długość tekstu przekracza dwadzieścia pięć stron.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag

Tytuł: Rzeczy ulotne
Autor: Neil Gaiman
Tytuł oryginalny: Fragile Things. Short Fictions and Wonders
Tłumacz: Paulina Braiter
Wydawnictwo: MAG
Rok: 2015
Stron: 344

wtorek, 1 grudnia 2015

Stosik #74 + unboxing niespodzianka

Planowałam w listopadzie małe zakupy książkowe, ale nic z nich nie wyszło. Cóż, w grudniu mam urodziny i jest Gwiazdka, może coś skapnie.;) A jak nie, to uzupełnię biblioteczkę w styczniu.

Tymczasem jednak kilka książeczek do mnie trafiło. Papierowe były tylko dwie:


...czyli kolekcjonowania Pratchetta ciąg dalszy. Akurat obie już czytałam - "Panowie i damy" nawet fajne, ale czytywałam lepsze, natomiast o "Maskaradzie" pisałam tutaj.

Reszta to przedpremierowe egzemplarze recenzenckie od Genius Creations - na chwilę obecna wszystko w ebookach.:)


"Order" Marcina Jamiołkowskiego to druga część cyklu o Herbercie Kruku - pierwsza mnie zachwyciła. Zaczęłam już czytać, a recenzja będzie okołopremierowo.

Pozostałe trzy to świeżynki, o których jeszcze nie mam zdania (głównie dlatego, że nie zaczęłam czytać). "Spalić wiedźmę" to interesująco zapowiadające się urban fantasy. "Studnia Zagubionych Aniołów" ma być już fantasy pełnokrwistym i dlatego mnie interesuje, bo takie rzeczy polskim autorom rzadko wychodzą. Mam nadzieję, że Arturowi Laisenowi wyszło. "Pieśń węży" też wygląda na fantasy, ale takie bardziej mroczne. Zobaczymy, jak to wszystko wyszło w praktyce.:)

Ale to jeszcze nie wszystko...

Wczoraj bowiem wróciwszy z pracy, zastałam na łóżku taką oto przesyłkę:

Trochę konfabuluję - w rzeczywistości na wierzchu byłą koperta. Ale ponieważ zawierała dane wrażliwe, pominęłam ją w niniejszej prezentacji.;)
Kurczę, już na dzień dobry grubo. Napis na opakowaniu (jakże urodziwym) jednoznacznie wskazywał, że w środku jest książka, ale to dla żadnego mola nie jest wystarczająca informacja, tylko zaledwie początek dociekań. Cóż, nie ma rady, trzeba otworzyć.

Appa co prawda nie należy do zestawu, ale wszystko ze świnką jest lepsze. Chyba jej się tam spodobało, bo zaległa na pokrywce i nie chciała zejść.
No tak, zdecydowanie książka. I chyba nawet bez rozrywania papieru wiem, jaka i od kogo.;)


Niemniej, choć opakowanie bardzo ładne i szkoda psuć, to jednak trzeba się w końcu dobrać o tego, co skrywa w środku (bo przecież nie postawie na półce pakunku w złotym papierze). I oto jest:


A tak sie prezentuje z biletem i innymi dodatkami:


I tylko Luby w tym wszystkim niezadowolony, bo planował mi "Sześć światów Hain" kupić na urodziny...