czwartek, 30 grudnia 2010

Podsumowanie roku 2010

Zacznę może od tego, że nie udało mi się dokończyć wyzwania, jakie sama sobie stworzyłam. Miałam mianowicie przeczytać w tym roku 100 książek, ale udało mi się zmóc tylko 94 (co w sumie i tak jest niezłym wynikiem, chociaż nie jest to mój rekord) - jeśli ktoś chciałby sprawdzić, to ich pełny wykaz znajdzie tutaj. Z tych 94 książek zrecenzowałam na blogu 53, a recenzja numer 54 czeka na opublikowanie na pewnym portalu. Jeśli chodzi o kraj pochodzenia, to dużego zróżnicowania nie ma:


- z Polski 31 (z czego zrecenzowane 21)
- z USA 23 (z czego zrecenzowane 11)
- z Francji 13 (z czego zrecenzowane 8)
- z Wielkiej Brytanii 13 (z czego zrecenzowane 7)
- z Australii 4 (z czego zrecenzowane 1)
- z Włoch 2 (z czego zrecenzowane 1)
- z Niemiec 2 (z czego zrecenzowane 1)
- z Brazylii 1 (zrecenzowany)
- z Czech 1 (niezrecenzowany)
- z RPA 1 (niezrecenzowany)
- z Belgii 1 (zrecenzowany)
- z Argentyny 1 (niezrecenzowany)
- z Rosji 1 (niezrecenzowany)

O zróżnicowaniu etnicznym już było, to teraz czas na wybranie najlepszej książki 2010 roku. A ten zaszczytny tytuł otrzymują "Kłamstwa Locke'a Lamory" Scotta Lyncha. Dodatkowo przyznałam jeszcze kilka wyróżnień:
 - "Ex libris: wyznania czytelnika" Anne Fadiman - za niezwykle realistyczne ukazania świata książkoholików.;)
- "Książki najgorsze" Stanisława Barańczaka - za pokazanie, jak należy słabe książki mieszać z błotem kulturalnie i z humorem.
- "Powiedz, gdzie cię boli" Nick Trout - za tematykę i wykonanie.

Skoro koniec roku, to nie mogłam się obejść bez noworocznych postanowień. Ale żeby się nie powtarzać, napiszę tylko, że znajdziecie je tu.:)

Rok ten obfitował też w różne dobre wydarzenia ze sfery wirtualnej: nawiązałam współpracę z Obliczami kultury, zorganizowałam konkurs, wygrałam konkursy... Ale przede wszystkim poznałam wielu ciekawych ludzi, niektórych nawet osobiście.:) Mam nadzieję, że tendencja wzrostowa nadal się będzie utrzymywać i z tego miejsca chciałabym podziękować wszystkim czytelnikom. Bez Was ten blog by nie istniał.:)

poniedziałek, 27 grudnia 2010

No i nie wiadomo, czyja to krew... - "Krew modliszki" Adrian Tchaikovsky

Tym razem bez wstępów, zacznę od razu od omawiania książki.;) „Krew modliszki” to trzeci tom cyklu „Cienie pojętnych” Adriana Tchaikovskiego, rozgrywającego się w świecie zamieszkałym przez ludzi o pewnych cechach owadów (od razu ostrzegam, że jeśli ktoś liczy na sześcionogie, pokryte chitynową łuską mutanty, to się zawiedzie). Na Nizinach w najlepsze trwa wojna z Imperium Os, zaś paczka głównych bohaterów zostaje rozdzielona: kilkoro rusza w pogoń za potężnym artefaktem, który skradziono, kilkoro udaje się z misją dyplomatyczną na wschód, zaś pozostali, również w celach dyplomatycznych, udają się do jeszcze nie podbitych miast Nizin. Jak i w poprzednich tomach, autor nie poprzestaje na wątkach głównych, dodając całą mnogość pobocznych. I śmiem twierdzić, że owe ciągle rozrastające się wątki poboczne w tym tomie są o wiele ciekawsze od głównej akcji.

Oprócz bohaterów znanych z tomów poprzednich, w powieści mamy całą gamę nowych postaci, należących niekiedy do nowych ras. Mam wrażenie, że autorowi dużo lepiej wychodzi tworzenie nowych postaci, niż rozwijanie tych już istniejących. Muszka (bo nie podoba mi się określenie „muszyca”) Taki czy pozbawiony moralności zabójca Cesta dużo mocniej przykuli moją uwagę, niż znani z tomów poprzednich i nominalnie będący głównymi bohaterami Che i Nero. Może problem stanowi tu sposób przedstawienia rozwoju poszczególnych osób. Mimo dość sprawnego posługiwania się piórem, pan Tchaikovsky miewa potknięcia: albo daje nam bohaterów statycznych i niezmiennych, albo każe im przechodzić skokowe metamorfozy. Niezwykle rzadko dane nam jest podziwiać stopniowy i płynny rozwój bohatera, co dla mnie jest główną wadą tomu (wcześniej, a także w przypadku nowo wprowadzonych postaci nie było to tak widoczne). Jednak czasem i taki rarytas się trafi, co budzi nadzieję na poprawę w toku dalszej twórczości.

Adrian Tchaikovsky zbudował świat swojej powieści w taki sposób, że może dość swobodnie wprowadzać nowe elementy. Dokonał tego stosując bardzo prostą sztuczkę. Mianowicie, większość nacji pojawiających się na kartach powieści jest dość zamknięta i mało zainteresowana tym, co położone jest poza granicami ich państewek. Pomysł był przedni, lubię kiedy autorzy mnie zaskakują, chociaż dla mniej odpornego czytelnika plejada całkiem nowych ras może się okazać nazbyt oszałamiająca. Tutaj jednak szanowny autor momentami trochę przegina. To przegięcie gwałtownie się odgięło i dało mi po głowie, kiedy to przedstawiciele rasy nielicznej i mocno zakonspirowanej (jak bezustannie powtarzano w tomie poprzednim i w sporej części tego) okazali się wchodzić od dawna w skład wywiadu Osowców. Inne pomysły pisarza miło mnie zaskoczyły, ale ten akurat pozostawił niesmak.

Podsumowując moje chaotyczne wywody: bywało lepiej. „Krew modliszki” nie porywa tak jak pierwszy tom cyklu, jest jednak kawałem solidnej roboty, zawierającym to, czego mi brakuje w rodzimej fantasy: dopracowanie świata przedstawionego. Dopracowanie do tego stopnia, że świat ów przestaje być jedynie tłem wydarzeń, a staje się niemal równoprawnym bohaterem. Dlatego, mimo niedociągnięć, polecam, zwłaszcza miłośnikom solidnej fantasy.

Tytuł: Krew modliszki
Autor: Adrian Tchaikovsky
Tłumacz: Andrzej Sawicki
Tytuł oryginalny: Blood of the mantis
Cykl: Cienie Pojętnych
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2010
Stron: 431


P.S. Przepraszam za  chaos w tej notce, ale święta sprawiły, że nie mam weny... Jeśli ktoś jest ciekawy, to szkic przedstawia jedną z bohaterek - Tynisę, pól - modliszkę, a pół - pajęczycę. Chociaż i on wyszedł mi nieco topornie.

wtorek, 21 grudnia 2010

Opowieści Tysiąca (bez jednej) Nocy - "Dom tysiąca nocy" Maja Wolny

Książkę pożyczyła mi Aria. Dzięki wielkie!:)

Z twórczością polskich autorek doświadczenia mam raczej… niezobowiązujące. Problem polega na tym, że zaopatruję się w książki tych pań głównie w bibliotece, a tam jak wiadomo jest głównie to, co ludzie czytają. A ludzie czytają książki Grocholi, Szwai i Sowy. Nie mam nic do tych pań, lubię sobie czasem coś z ich dorobku przeczytać, ale nie oszukujmy się – to są zwykłe czytadła, historie które raczej nie zachwycą ani głębią psychologiczną bohaterów, ani trudną tematyką, ani pięknem języka. Na szczęście mam jeszcze Internet z dobrodziejstwem blogów i życzliwych internautów, którzy nie tylko napiszą recenzję, ale czasem nawet podzielą się książką. W ten właśnie sposób trafiłam na „Dom tysiąca nocy”.

Malwina ma 50 lat, wygląda na 35, a bagaż doświadczeń dźwiga ze sobą tak przytłaczający, że niejedna siedemdziesięciolatka nie ma podobnego. I właśnie po to, aby się od tych tragicznych doświadczeń oderwać, postanawia zachować się wbrew konwenansom i wyjechać do Włoch. Do pracy w białej willi, jako opiekunka starszej pani - Carli. Starsza pani też nie jest miłą staruszką, nie wiele ma wspólnego z włoską panią stojącą przy kuchni z błogim uśmiechem i piekącą ciasteczka dla wnuków. Młodość jej była burzliwa, do tego stopnia, że zostawiła po sobie emocjonalne zgliszcza w sferze życia rodzinnego. Jedynym, co się w tej dziedzinie ostało, jest wnuk, Bruno, nie w pełni zdrowy a w związku z tym zmuszony do znoszenia nadopiekuńczości stanowczej babci. Ten młody mężczyzna ma jednak sekret, którego nie zna nikt. A z upływem czasu z ego jednego sekretu wyrasta kolejny… 

Kiedy czytałam inne opinie, odniosłam wrażenie, że książka jest podzielona na luźno ze sobą związane teksty – impresje. Nic bardziej mylnego – jest to pełnowartościowa powieść w skondensowanej formie 200 stron. Opowiadana dodatkowo w ciekawy sposób, bo narracją przeplataną: raz w pierwszej osobie mówi do nas Malwina, to znowu narrator opowiada nam o osobach trzecich. I robi to pięknie.

Już dawno nie miałam do czynienia w prozie polskiej z językiem tak pięknym, jak u pani Wolny. Poezja tych subtelnych zdań jest niewymuszona, brzmi niczym melodia, płynna i delikatna. Nie ma patosu, nie ma zadęcia, jest tylko proza życia wyrażona delikatnie, można nawet powiedzieć – krucho, ale tak trafnie i dojmująco, że czytelnik czuje się otulony szalem słów, pomalowanym w obrazy niby znajome, ale jednak inne. Taki język jest najlepszy do opisu emocji, a przecież o nich właśnie jest ta książka.

Nie znajdziemy tu bowiem opisu ciężkiej doli biednych polskich emigrantów rzuconych w nieznany kraj, gdzie pchnęła ich bieda i zło rozpanoszone ojczyźnie. Nie, dostajemy tu bowiem kobietę, która wyemigrowała, aby ułożyć własne emocje, może się z nimi pogodzić. Aby zostawić stary, duszny blok, gdzie oczekiwano po niej jedynie wiecznej żałoby. Jednak ta wykształcona kobieta nie wzięła pod uwagę faktu, że wyjazd może wzbudzić inne emocje, z którymi będzie sobie musiała poradzić, tak różne, a jednocześnie tak podobne do tych, z którymi przyjechała.

Emocje Carli to emocje wspomnień. Starsza pani ma przeszłość burzliwą, pełną gorących uczuć, ale także bolesnych strat, tym gorszych, że ich konsekwencje musi ponosić do dziś. Jedynym żywym uczuciem, jakie w niej pozostało, jest miłość do wnuka. Bruno zaś jako osiemnastoletni chłopak, czuje się przytłoczony nadopiekuńczością babki do tego stopnia, że najżywsze w nim pozostaje pragnienie wolności. Niezwykle wrażliwy, sam będzie zaskoczony (a może i nie) tym, w jaki sposób to pragnienie się ziści. A ziści się poprzez emocje.

Zaczynając tę powieść obawiałam się, że wpędzi mnie w nastrój depresyjny. Tymczasem po zakończeniu (oprócz oczywistego pytania „Dlaczego tak krótko?”) pozostała mi tylko zaduma i nostalgia za czymś nieokreślonym. Polecam wszystkim, którzy lubią piękny język i grę emocji. Albo dobrą literaturę.

Recenzja Arii.
Recenzja clevery.


Tytuł: Dom tysiąca nocy
Autor: Maja Wolny
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2010
Stron: 199

sobota, 18 grudnia 2010

Zamknąć książkę w książce - "Atramentowa śmierć" Cornelia Funke

Ci, którzy przyglądają się mojemu blogowi od dłuższego czasu, mogli zauważyć, że „Atramentowa śmierć” wisiała w teraz czytanych od samego początku, czyli już bez mała pół roku. A przecież zaczęłam czytać ją jeszcze wcześniej… Cóż, gdyby nie fakt, że książek pożyczonych od ludzi (czyli rodziny, znajomych itd.) nie zwracam nieprzeczytanych, pewnie już dawno bym się poddała. Ale „Atramentowa śmierć” należy właśnie do tej kategorii, więc trwałam dzielnie. Chwilami myślałam, że jestem już za stara, żeby docenić dobrą powieść młodzieżową, dlatego tak mi się wlecze. Jednak okazało się, że nie w tym rzecz.

Każdy czytelnik zna to uczucie, kiedy chciałoby się przeniknąć do świata książki, móc zwiedzić wszystkie miejsca w nim opisane i spotkać swoje ulubione postacie. Bohaterom atramentowej trylogii się to udało. Jednak tak jak i oni, tak i my często zapominamy, że każdy świat ma swoją mroczną stronę, a napotkani w nim bohaterowie nie zawsze są dobrzy. Że bezsilność, którą odczuwamy, żyjąc tutaj, nie zniknie nagle, kiedy zaczniemy żyć gdzieś. Zła nie da się uniknąć, przechodząc gdzie indziej, walczyć z nim trzeba zawsze, zarówno tu i teraz, jak i gdzieś i kiedyś.

„Atramentowa śmierć” to trzeci i ostatni tom atramentowej trylogii. Tym, którzy czytali poprzednie części nie muszę mówić, o czym rzeczona seria jest, jednak z uwagi na resztę społeczeństwa, kilka słów wprowadzenia. Kiedy wszystko się zaczyna, Meggie jest dziesięcioletnią dziewczynką, której mama zaginęła dawno temu. Ojciec dziewczynki, Mortimer, jest introligatorem i, tak jak córka, posiada pewien niezwykły dar: potrafi głosem sprowadzić książkowych bohaterów do naszego świata (innymi słowy, potrafi sprawić, aby słowo stało się ciałem). Problem polega na tym, że nie zawsze są to bohaterowie dobrzy… Część pierwsza („Atramentowe serce”) opowiada nam więc o zmaganiach tej dwójki (ale nie tylko, bohaterów jest dosłownie na pęczki) z przeróżnego autoramentu kreaturami sprowadzonymi przypadkiem z pewnej specyficznej książki. Część druga („Atramentowa krew”) zaś rozpoczyna się ucieczką Meggie do świata powieści i mówi o tym, jak ojciec ruszył jej na ratunek. Część trzecia rozgrywa się już w całości w magicznym świecie książki i w przeciwieństwie do pierwszej jest ściśle powiązana z drugą częścią, tzn. jest jej ścisłą kontynuacją. A więc wszyscy nasi bohaterowie zostają przeniesieni do atramentowego świata, gdzie introligator musi przemienić się w zbójcę, aby chociaż częściowo zapobiec złu, które na ten świat osobiście sprowadził. Bruździ więc głównemu schwartzcharakterowi, jak tylko może: a to napadnie na jego zbrojnych, a to rozda żywność biednym, a to skazańców uwolni… Jednak w pewnym momencie dostaje propozycję nie do odrzucenia od osoby, której się nie odmawia i od tej pory musi podjąć bardziej konkretne działania.

Jak wyżej wspomniałam, myślałam chwilami, że jestem za stara, aby docenić dobrą powieść młodzieżową, bo taką z pewnością jest zarówno „Atramentowa śmierć”, jak i cały cykl. Jednak po skończeniu lektury uznałam, że to jednak wina mankamentów powieści. A właściwie jednego mankamentu: przez pierwsze 300 stron nie dzieje się nic ciekawego, w związku z czym czytelnik się zwyczajnie nudzi. Mnie samozaparcia starczyło, ale nie wiem, czy każdy młodociany czytelnik będzie w stanie wykazać się takim uporem. Z drugiej strony, jest to już ostatni tom, więc jeśli będzie chciał poznać zakończenie, będzie musiał przebrnąć.

Świat powieści jest bardzo bogaty. Roi się od przeróżnego kształtu rozumnych ras, co, jak zauważyłam, jest dla fantastyki niemieckiej dość charakterystyczne (w przeciwieństwie do fantastyki anglosaskiej, gdzie mamy zazwyczaj ludzi, elfy, krasnoludy i orki w kilku podgatunkach). Także i bohaterowie są nieźle skonstruowani. Jest to powieść młodzieżowa, więc nie poczytałam autorce za wadę faktu, że są to bohaterowie albo czarni, albo biali: jak źli, to gorsi od diabła, a jak dobrzy, to świętsi od aniołów. Przynajmniej w tej swojej dobroci, względnie złośliwości, są autentyczni – co przy takich skrajnych rozróżnieniach, jest nie lada sztuką. Jedyną postacią nieokreśloną w tej kwestii jest tytułowa Śmierć (bohaterka epizodyczna choć kładąca się cieniem na całą historię), przedstawiona jako istota mogąc przybrać dowolną postać. I chociaż bardziej lubię Śmierć Świata Dysku, to ta atramentowa, mimo, że nie zdobyła aż tyle sympatii, to na pewno zyskała sporo szacunku z mojej strony.

Język Cornelii Funke jest prosty, ale sugestywny, doskonały wręcz do powieści młodzieżowej: nie męczy wyszukanym słownictwem, ale z drugiej strony jest na tyle bogaty, żeby czytelnik mógł coś z niego wynieść. Zgrzyta tylko tłumaczenie nazw własnych, głównie imion i przydomków. Książka jest tłumaczona z języka niemieckiego, a o ile się orientuję, tam kilkudziesięcioliterowe zbitki słowne nie są niczym nagannym. Gorzej, że tłumacz to wszystko przełożył dosłownie, co daje komiczny efekt w przypadku postaci negatywnych. O ile jeszcze Atramentowy Tkacz brzmi nieźle, o tyle Cielęca Głowa czy Świecąca Gęba wyglądają dziwacznie. No i jakoś niezręcznie mi brzmi Baptiste spolszczony na Baptystę – z niewiadomych względów miałam wrażenie, że zaraz zacznie śpiewać gospel…

Słów jeszcze kilka o wydaniu. Okładka, jak widać powyżej, bardzo stylowa, pasuje do pozostałych  w serii. Wewnątrz również zadbano o tego nieco młodszego czytelnika: duże litery i przejrzysta interlinia bardzo ułatwia czytanie, a żeby jeszcze dodać smaczku, każdy rozdział rozpoczyna się jakimś cytatem i kończy niewielką ilustracją.  Na końcu zaś dodano spis owych cytatów i (głównie na użytek młodszych czytelników jak mniemam) spis postaci i miejsc. Może być bardzo użyteczny, zważywszy, że trzeba było ładnych kilku stron, aby go pomieścić. Cała seria jest moim zdaniem jednym z najlepszych przykładów na to, jak powinna wyglądać przyjazna czytelnikom powieść młodzieżowa.

Myślę, że każdy, a zwłaszcza czytelnik wczesno nastoletni, może się bez obaw z cyklem zapoznać, zwłaszcza, jeśli nie miał jeszcze do czynienia z żadnym z tomów. Tom trzeci zaś polecam tylko wytrwałym, bo te 300 pierwszych stron to wcale niebłaha przeszkoda.


Tytuł: Atramentowa śmierć
Autor: Cornelia Funke
Tłumacz: Jan Koźbiał
Tytuł oryginalny: Tintentod
Cykl: Atraentowy świat
Wydawnictwo: Egmont
Rok: 2008
Stron: 671

środa, 15 grudnia 2010

W końcu się uwolniłam - "Zwycięzca jest sam" Paulo Coelho

Do Paula Coelho mam słabość. Słabość ta została mi jeszcze z czasów, kiedy to jako czternastolatka zachwyciłam się „Alchemikiem”. Z podobnym zachwytem przeczytałam jeszcze kilka jego książek. Ale gdzieś mniej więcej od „Jedenastu minut” cały zachwyt mnie opuścił i kolejne czytałam z coraz większym znużeniem, dostrzegając ich sztampową wtórność. Nie odpuszczałam jednak z sentymentu. Na szczęście teraz trafiłam na „Zwycięzca jest sam”. Zabiła we mnie ta powieść cały sentyment i dostrzegłam mizerię szanownego autora w całej krasie. Dzięki niej (powieści znaczy) nie sięgnę już po pana Coelho.

Fabuła, muszę przyznać, jest jak na tego pisarza nietypowa. Tym razem nie będzie o kolejnej jednostce szukającej oświecenia/ drogi życiowej/ powołania/ szczęścia (niepotrzebne skreślić) które znajduje dzięki rytuałom, przewodnikom duchowym wszelkiego autoramentu i życiu w zgodzie z własnym sercem. Teraz mamy do czynienia z czymś na kształt thrillera. Rosyjski biznesmen bowiem przyjeżdża do Cannes na sławny festiwal, aby odzyskać swoją żonę. Metodę jednak wybrał mocno nietypową: uroił sobie mianowicie, że będzie dla niej zabijał, a kiedy ona te zabójstwa odkryje, w podskokach do niego wróci. Mamy więc klasycznego seryjnego mordercę, na dodatek z poczuciem misji zesłanej przez samego Boga. I śledzimy poczynania właśnie jego, a nie dzielnych inspektorów rozwiązujących zagadkę – mamy więc wgląd w psychikę psychopaty. Poza tym mamy okazję zapoznać się z rzeczoną żoną, jej nowym mężem, utalentowaną modelką i mniej utalentowaną początkującą aktorką.

I może jednak lepiej by było, gdyby pan Coelho pozostał przy swoich wyświechtanych cytatach, wspieranych jedynie wątłą fabułką, albo całkiem zrezygnował z filozoficznego wydźwięku i spróbował napisać kryminał. Niestety, nie zrobił żadnej z tych rzeczy. W efekcie mamy ponad trzystustronicowy wywód na temat: „Świat celebrytów jest zły i zepsuty, a oni sami są durnymi karierowiczami”. Tak ich widzą wszyscy bohaterowie, nawet ci chcący do tego szacownego grona dołączyć. Sprawia to, że powieść jest strasznie jednostronna – żadnej głębi, refleksji, spojrzenia od drugiej strony (no dobrze, kilka było, ale poglądy się nie zmieniły), tylko męczące wałkowanie do znudzenia tej samej teorii. Osobiście miałam nieprzyjemne wrażenie, że autor celebrytom zazdrości i dlatego wylewa całe cysterny pomyj na ich światek. Zapomniałabym dodać, że na końcu zwycięzcami zostają oczywiście ci, którzy postępowali zgodnie z wytycznymi własnego serca, brzydząc się kłamstwem i karierą.

Język powieści jest prosty aż do bólu, co nie jest niczym u Coelha dziwnym. Bełkot egzystencjalny został zamieniony na bełkot „Superklasy”. Jedynym, co mnie w konstrukcji powieści irytowało, to częste wywody edukacyjne. Mogłeś się więc szanowny czytelniku dowiedzieć, co to jest Sambo, jak działa kurara i tłumik pistoletu – co w sumie mogłoby być miłym urozmaiceniem, gdyby nie przybierało tonu krowionamiedzowego. Gorzej, że powyższe to tylko nikły procent wyjaśnień. Autor wiele stron poświęcił na odkrywanie „nieujawnionej” prawdy o świecie castingów i karier modelek i aktorek. Oczywiście jest to prawda plugawa. Jak dla mnie, dużo dobitniej ujawnił ją program „Top model”, a jeśli o same opisy (sytuacji i nie tylko) chodzi, to o niebo lepiej poradziła sobie autorka „Diabeł ubiera się u Prady”, zarówno pod względem językowym, jak i sposobie przekazania morału.

Miałam zamiar jeszcze trochę się powyzwierzęcać nad tą książką, ale stwierdziłam, że szkoda mi energii.  Podsumuje więc: dobrze, że przeczytałam tą książkę. Źle, że była bardzo słaba. Fanom Paula Coelho mogę ją z czystym sumieniem polecić, będzie dla nich niezłym zaskoczeniem. Może nawet przemówi do niektórych osób nie lubiących pisarza. Ale generalnie, poza fanami, nikomu nie polecam.


Tytuł: Zwycięzca jest sam
Autor: Paulo Coelho
Tłumacz: Jarek Jeździkowski
Tytuł oryginalny: O Vencedor Esta Só
Wydawnictwo: Drzewo Babel
Rok: 2009
Stron: 348

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Opowiadania nierówne - "Odette i inne historie miłosne" Erick - Emmanuel Schmitt

Ostatnio dopadła mnie jakaś stagnacja czytelnicza. Zaczynam coraz to nową książkę w nadziei, że mnie z tej stagnacji wyrwie, ale najdalej po 200 stronach się zacinam i dalsze czytanie idzie mi jak przysłowiowa krew z nosa. Postanowiłam więc sięgnąć po autora sprawdzonego i działającego rozluźniająco, refleksyjnie (byle bez przesady) i wzruszająco, czyli Schmitta po prostu. Nie ukrywam, że dużą rolę odegrały niewielkie gabaryty książki. Poprzedni zbiór opowiadań tego pana podobał mi się nad wyraz, więc i teraz przewidywałam działanie kojące. Nie zawiodłam się, aczkolwiek nie było też tak idealnie, jak bym chciała.

„Odette i inne historie miłosne” to zbiorek ośmiu króciutkich opowiadań, zazwyczaj opowiadających historie kobiet na różnych etapach wszelakich miłosnych zakrętów, opowiadane z przeróżnych perspektyw. Jednak o ile w „Marzycielce z Ostendy” wszystkie opowiadania trzymały równy, wysoki poziom, to tutaj już tak pięknie nie jest. Co prawda gniotów czy innych wpadek brak, niemniej jednak nie wszystkie teksty można nazwać nawet bardzo dobrymi.

Zacznijmy jednak od plusów. Osobiście największe wrażenie wywarło na mnie króciutkie opowiadanko „Obca”, które znacznie odbiega od tematyki pozostałych tekstów. Niestety, jak zwykle przy krótkiej formie, nie mogę niczego konstruktywnego o fabule powiedzieć, żeby nie zdradzić za wiele. Powiem tylko, że kiedy przeczytałam je do końca, byłam w niezłym szoku. Nawet nie za sprawą zaskakującej pointy, której od pewnego momentu czytelnik może się łatwo domyślić, ale przez ukazanie znanego i trudnego dość tematu z nowej perspektywy. Następnym w kwestii podobania mi się było opowiadanie „Bosa księżniczka”. Ot, niby fabułka banalna: nie pierwszej młodości aktor przybywa do miejsca w którym piętnaście lat wcześniej spędził najpiękniejszą miłosną noc w życiu. Tajemnicza kobieta, która była za tę noc odpowiedzialna, na zawsze zapadła mu w pamięć i serce, ale jakoś tak się złożyło, że dopiero teraz nasz aktor może jej poszukać. Jeśli o rozwiązanie zagadki chodzi, to powiem, że może nie było jakoś szczególnie nowatorskie, ale mnie zaskoczyło i bardzo harmonijnie komponuje się z resztą tekstu.

Na drugim końcu skali znajduje się opowiadanie „Wszystko, czego potrzeba do szczęścia”, a zaraz obok „Odette Jakkażda”. To pierwsze zniesmaczyło mnie kiczowatymi i mało prawdopodobnymi psychologicznie okolicznościami doprowadzającymi do katharsis bohaterki. Miałam wrażenie, że autor wszystko zbyt uprościł, poszedł na łatwiznę, co go niepokojąco zbliża do Coelha. To drugie zaś w sumie nie było takie złe, ale powaliło mnie niepodobną do Schmitta ilością kiczowatych w swej słodyczy obrazków i wprowadzeniem do akcji miejscowego ekwiwalentu Mary Sue (ekwiwalent różni się tym od wersji klasycznej, że nie posiada naukowego wykształcenia). W konsekwencji wyszedł całkiem przesłodzony obrazek, chociaż i na takie znajdą się amatorzy.

Pozostałe opowiadania plasują się po środku tej skali, co oznacza, że nawet jeśli nie mają w sobie niczego zachwycającego, to brak im również elementów irytujących. Przede wszystkim jednak mają poprawnie z psychologicznego punktu widzenia skonstruowanych bohaterów.

Polecam oczywiście fanom Schmitta. Pozostałym właściwie też, bo opowiadanka są bardzo przyjemne, zaś „Obcą” mogą bez strachu czytać nawet anty-fani pisarza.

Tytuł: Odette i inne historie miłosne
Autor: Erick - Emmanuel Schmitt
Tłumacz: Jan Brzezowski
Tytuł oryginalny: Odette Toulemonde et autres histories
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2009
Stron: 242

niedziela, 12 grudnia 2010

ROZWIĄZANIE KONKURSU MIKOŁAJKOWO - URODZINOWEGO!

To był mój pierwszy konkurs i mam nadzieję, że niczego nie pomyliłam.:) Muszę stwierdzić, że nie spodziewałam się aż takiego zainteresowania. Wcześniej miałam zamiar zrobić typowe wyciąganie losów - karteczek, ale wobec takiej liczby chętnych zdjęło mnie lenistwo i postanowiłam w formie maszyny losującej wykorzystać mojego Lubego. Toteż wypisałam wszystkich chętnych na liście w kolejności zgłoszeń i zwróciłam się do maszyny losującej:

 - Podaj liczbę od 1 do 48.
 - Ale po co?
 - Nie ważne, po prostu podaj.
 - No to... niech będzie... 33.
 - Dziękuję kochanie, właśnie wybrałeś zwycięzcę mojego konkursu.

I w ten oto sposób szczęśliwą zwyciężczynią została... Elina! Zwyciężczyni gratuluję wygranej, a wszystkim pozostałym dziękuję serdecznie za udział w konkursie. I proszę Elinę o wysłanie mi mailem swojego adresu na madziad1988@gmail.com

Fajna rzecz, taki konkurs, więc na pewno ten pierwszy nie będzie moim ostatnim.:)

czwartek, 9 grudnia 2010

Stosiki okołourodzinowe i sponsorowane oraz wiele innych newsów;)

W tym tygodniu mam wrażenie, że na moim blogu jest wszystko, tylko nie recenzje... No ale spędziłam dziś trzy godziny na czyszczeniu ludzkich kości (co w praktyce wygląda mniej makabrycznie, niż można by było się spodziewać), więc należy mi się odrobina przyjemności, jaką jest chwalipięctwo.;) Jako, że wczoraj miałam urodziny, pochwalę się prezentami:


"Opowieści z meekhańskiego pogranicza: Wschód - Zachód" Wegnera to prezent od rodziców, za to "Kot Simona: za płotem" wraz z przeuroczą zakładką, sprezentował mi mój nieoceniony Luby. Dodał nawet dedykacje na obu prezentach, o takie:


A do tego jeszcze dostałam przecudnej wprost urody medalion, o taki:



Kochany ten mój Luby, nieprawdaż?:) A do tego jeszcze wygrałam prześliczną zakładkę na blogu beatrix. Jak tylko dostanę ją (zakładkę znaczy) w swoje plugawe łapki, zamieszczę odpowiednią fotografię.:)

Stosik urodzinowy już był, teraz pora na stosik sponsorowany (który również będzie na płasko).;) Sponsorem poniższego stosika  (prawie całego, bo oprócz Schmitta) jest Aria, która była tak wspaniałomyślna, aby mi te książeczki pożyczyć i nawet je ofiarnie przytargała na spotkanie (do tej pory nie wiem, jak jej się to wszystko zmieściło do torebki). Proszę o nagrodzenie Arii za solidarność wobec współuzależnionych gromkimi brawami! Ja zaś od siebie dodam serdeczne podziękowania.:)


Od góry:
1. "Zaginiony symbol" Dan Brown 
2. "Lustrzane odbicie" Audrey Niffenegger - po "Miłości ponad czasem" nie mogłam nie przeczytać kolejnej książki tej autorki. Zwłaszcza, że recenzja Arii taka pozytywna była.:)
3. "Sługa kości" Anne Rice - tą książka pewnie w ogóle bym się nie zainteresowała, gdyby nie recenzja Arii.;)
4. "Upiór w operze" Gaston Leroux - od dawna chciałam przeczytać, a nieoceniona Aria miała i pożyczyła.;)
5. "Miasto w przestworzach" Greg Keyes - kolejna książka, do której przekonała mnie recenzja Arii.
6. "Dom tysiąca nocy" Maja Wolny - do tej książki stopniowo przekonywało mnie wiele recenzji, (w tym Arii;)) których bardziej szczegółowy wykaz zamieszczę pod własną.;)
7, "Odette i inne historie miłosne" Erick - Emmanuel Schmitt - to dla odmiany z biblioteki, kawałek Schmitta na jesienną chandrę.;)

Do tego - kolejny komiks. Opinie o nim mile widziane.:)


Na koniec ostatnia nowinka: udało mi się nawiązać współpracę z portalem Oblicza kultury. Znajdziecie na nim nie tylko recenzje książek, ale także filmów i gier oraz kilka innych atrakcji (jak wywiady z autorami), więc zachęcam do odwiedzin.:)

 

poniedziałek, 6 grudnia 2010

KONKURS mikołajkowo - urodzinowy:)

Ponieważ dziś mamy mikołajki, a w tym tygodniu mam także urodziny, postanowiłam z tej okazji zrobić komuś prezent. Będzie nim książka pana Umberto Eco "Między kłamstwem a ironią". Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto  ją doceni.:)

Aby wziąć udział w konkursie, należy zostawić komentarz pod tym postem. Jeżeli nie macie konta na bloggerze i będziecie zmuszeni wpisać się jako anonimowi, proszę o zostawienie przynajmniej jakiegoś nicka. Niepodpisane komentarze zignoruję. Zgłoszenia przyjmuję do soboty 11 grudnia 2010, do godziny 24.00. Losowanie odbędzie się w niedzielę.:)

sobota, 4 grudnia 2010

Dla zaawansowanych - "Między kłamstwem a ironią" Umberto Eco

Umberto Eco jest znany wszystkim jako niezwykły erudyta i znawca literatury. Będąc nastolatką jeszcze, przeczytałam „Imię róży” i chociaż męczyłam powieść baaaardzo długo, lekturę zaliczyłam w końcu do udanych. Pomyślałam więc, że dobrze będzie zapoznać się z esejami człowieka, którego styl tak bardzo mi się spodobał. Bałam się jednak, że mogę tego wielkiego umysłu nie zrozumieć, wiec na pierwszy ogień poszło „O bibliotece”, która to króciutka książeczka sprawiła mi wiele radości. Ośmielona nieco tym sukcesem, postanowiłam zabrać się za „Między kłamstwem a ironią”, jako iż niewielkie gabaryty dawały pewność ukończenia lektury nawet w przypadku całkowitego niepodobania się. No i ukończyłam, chociaż niepodobanie się nie było aż takie całkowite…

Może na początek powiem, że nie całkiem o niepodobanie się chodzi. Eco pisze świetnym stylem, zaryzykuję stwierdzenia, że jest takim gawędziarzem, który nie opowiada nam bajek, ale mówi o rzeczach przeróżnych, choć fabuły pozbawionych (przynajmniej w tych esejach). Swada, z jaką się wypowiada była właściwie jedynym powodem ukończenia lektury. Bo książkę czytało się świetnie, tyle że… nic z niej nie zrozumiałam.

Wszystkie cztery zamieszczone tutaj eseje dotyczą dzieł z klasyki literatury włoskiej. A ja niestety, nie tylko omawianych dzieł nie znałam, ale w ogóle nie mam pojęcia o klasyce literatury włoskiej, ergo moja ignorancja w tym temacie uniemożliwiła mi cieszenie się lekturą w takim stopniu, w jakim powinnam. Jedyna refleksja, jaka mnie w trakcie czytania naszła, była mało związana z tematem. Mianowicie przyszło mi do głowy, że jeśli recenzent – zwykły czytelnik (czyli taki jak większość blogerskiej braci) znajdzie w książce błąd rzeczowy, wytyka go autorowi jako błąd rzeczowy. Jeśli zaś na tego typu zaburzenie natknie się naukowiec – literaturoznawca pokroju pana Eco, zamiast wytknąć błąd, doszukuje się ukrytych jego konotacji, analizując jako celowe działanie autora i zastanawiając się, co też biedny twórca chciał w ten sposób zakomunikować. Czasami z tych rozważań nawet cały esej wyjdzie.  I trudno powiedzieć, która z tych postaw jest bliższa prawdy.

Widać, że zamiast recenzji mi tym razem wyszedł zbiór ogólnych i subiektywnych do tego uwag. Trudno. Pozostaje mi tylko polecić książkę osobom, które znają się na literaturze włoskiej…

Tytuł: Między kłamstwem a ironią
Autor: Umberto Eco
Tłumacz: Monika Woźniak
Tytuł oryginalny: Tra menzoga e ironia
Wydawnictwo: Wydawnictwo M
Rok: 2008
Stron: 133
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...