niedziela, 28 kwietnia 2013

Jakieś takie zaćmione - "Dom Wschodzącego Słońca" Aleksandra Janusz

O „Domie Wschodzącego Słońca” dowiedziałam się jeszcze w czasach, gdy nie byłam usieciowiona. Z lokalnej gazety, która do tej pory drukuje w każdy piątek krótkie recenzje książek. Właśnie taki prasowy wycinek sprawił, że tytuł, a raczej okładka (do nich mam zdecydowanie lepszą pamięć niż do nazwisk) został zapamiętany. I kiedy pewnego dnia na dworcowym kramiku zobaczyłam egzemplarz za jedyne 7,50zł, nie mogłam go sobie odmówić. Choć trzeba przyznać, że na łaskę przeczytania musiał trochę poczekać. Czy było warto?

Eunice Wright to nastolatka zbuntowana w starym stylu. Wiecie – glany, bojówki, skórzana kurtka i olewanie szkoły. Ale dziewczę jest bystre i potrzebuje czasem rozrywki bardziej ambitnej od spożywania mózgotrzepa w towarzystwie kumpli, toteż zabawia się w internetowej grze „Silver Tower”. Nie wie, że łamigłówki, które się tam spotyka, mają za zadanie odsiać potencjalnych magów. A w jej rodzinnym Farewell jest ich już całkiem sporo, różnego wieku, pochodzenia i zainteresowań. Kiedyś było więcej, ale wiecie, wojny wymagają ofiar.

„Dom Wschodzącego Słońca”
to idealna powieść dla nastolatków – znajdziemy w niej wszystkie motywy tak często występujące w opowiadankach i fanficzkach gęsto zaludniających te obszary sieci, do których boję się zapuszczać sama. Należałoby zadać pytanie, czy autorka świadomie zebrała te wątki, ażeby trafić do upatrzonego targetu, czy też nieświadomie przelała na papier to, co jej od nastolęctwa w duszy grało, a czekało na uwolnienie aż poprawi się warsztat. Jeśli to pierwsze, to brawo, jeśli drugie, to niestety wątpię, czy dałoby się temat rozciągnąć w powieść (a szkoda, bo mogłaby być fajna) – akcji raczej nie wystarczy na więcej, niż cztery opowiadanka, które autorka zaserwowała w tym tomie, a i warsztat mógłby okazać się zbyt ubogi.

A cóż to za motywy? Zacznijmy od bohaterów, bo oni są najjaskrawszym przykładem. Po pierwsze nastoletnia, zbuntowana Eunice. Samej Eunice nie mam zamiaru się czepiać, bo pani Janusz napisała nam całkiem zgrabna dziewuszkę, która gracko wyprzedziła epokę young adult i nawet teraz mogłaby konkurować z hordami nastoletnich bohaterów. Gorzej z sytuacją domową dziewczyny, ale do tego wrócę, gdy będę pisać o niedociągnięciach i dziurach fabularnych. Co mamy jeszcze? Ano młodziutkiego, przystojnego w nieco androgyniczny sposób wokalistę zespołu rokowego, oczywiście odnoszącego sukcesy. Dalej jest jeszcze kaleki nerd-geiusz informatyczny (skojarzenia z Hawkingiem są bardzo natrętne), tajemniczy wiktoriański Półjapończyk – wirtuoz katany, wiecznie nieobecny legendarny mentor i, tu trochę mniej kanonicznie (choć też zależy, do jakiego kanonu się odnieść), zakonnica-uzdrowicielka. Aha, no i jeszcze pani sztywna prezes prawie-jak-Minerwa-McGonagall. A wszyscy z mrocznym sekretem w życiorysie (na ujawnianiu tychże sekretów oparto fabuły kolejnych opowiadań). Sztampowe? Ano bardzo sztampowe. Ale wykonane całkiem przyjemnie. Młodszy czytelnik znajdzie tam coś dla siebie, a starszy z niejakim wzrószeniam odbędzie nostalgiczną wycieczkę do czasów, kiedy sam wymyślał podobne fabułki z podobnymi bohaterami. Dodatkowo ta cała magiczna menażeria jest całkiem sympatyczna i przy odrobienie dobrej woli i braku nadmiernego czepialstwa, nie trudno ich polubić.

A co z kreacją świata przedstawionego? Cóż, tu już troszkę gorzej i będę się czepiać. Zacznę od miejsca akcji. Nie bardo rozumiem, dlaczego pani Janosz zdecydowała się na osadzenie swojej powieści w USA. Ani w fabule nie nawiązuje do historii/geografii/etnografii/architektury tego państwa, ani tamtejsze prawo nie jest fabule przyjaźniejsze (np. w tym sensie, że szesnastolatki mają już prawo jazdy i nie trzeba kombinować, jak je bez pomocy osób trzecich przetransportować z punktu A do punktu B), ani nawet mitologia nie jest amerykańska. Farewell mogłoby się znajdować w dowolnym kraju, a zważywszy na ilość importowanych fantastycznych stworów, znacznie bardziej pasowałaby Europa (albo chociaż kilka słów wyjaśnienia, skąd w USA istoty wywodzące się z mitów np. egipskich). Co do rozmiaru samego miasteczka, autorka nie bardzo mogła się zdecydować. W pierwszym opowiadaniu sprawia ono wrażenie małej mieściny, w której życie toczy się wokół lokalnego liceum, biblioteki i sklepów w centrum (za to daleko od strasznej dzielnicy zamieszkiwanej przez element), by potem nagle rozrosnąć się do sporego miasta, z własną uczelnią wyższą, ogromnym parkiem, byłymi dzielnicami fabrycznymi, wieżowcami i co tam jeszcze czytelnik sobie zamarzy (albo raczej – co będzie autorce potrzebne). Wypadałoby jednak zdecydować na początku, gdzie tak właściwie chce się umieścić akcję powieści i poinformować, zwłaszcza, że samo miasto jest opisane bardzo wybiórczo i sprawia wrażenie prostego, czarno-białego plany, który nabiera kolorów tylko na czas przejścia bohaterów. (Na koniec pozwolę sobie na całkowicie subiektywną dygresję – moim zdaniem tworzenie nieistniejących miejscowości ma sens tylko wtedy, kiedy potrzebujemy małego miasteczka/wsi. Dużo łatwiej zawiesić niewiarę, kiedy podsuwa nam się kilku – kilkunastotysięczne miasto, niż gdy każe się uwierzyć w istnienie kilkusettysięcznej metropolii. W tym drugim przypadku już lepiej przenieść się do jakiegoś Waszyngtonu czy Chicago i najwyżej dodać parę ulic.)

Kilka rzeczy zaproponowanych przez autorkę zdecydowanie gryzie się z amerykańską rzeczywistością. Po pierwsze, dowiadujemy się, że Eunice uczy się w… gimnazjum. Żeby było ciekawiej, jej szkoła nazywana jest raz gimnazjum, raz liceum. Pozostaje mi mieć nadzieję, że była to propozycja redakcji, mająca na celu przybliżenie realiów polskiemu czytelnikowi (tylko znowu nasuwa się pytanie, po co osadzać akcję w innym kraju, skoro usuwa się tamtejszy koloryt lokalny?), a nie ignorancja autorki. Podobnie zresztą zgrzyta mi fakt, że wagarującą nastolatką wychowywana przez samotną, bezrobotną matkę nie interesuje się opieka społeczna, a o tym, z czego właściwie w takim razie Eunice (które nie dorabia bynajmniej jako kelnerka czy kasjerka w lokalnym barze, ale czas wolny spędza na imprezowaniu ze znajomymi) i jej rodzicielka się utrzymują, dowiadujemy się dopiero w czwartym opowiadaniu. W ogóle wątek miejsca dziewczyny w systemie społecznym i jej relacje rodzinne zostały całkowicie skopane i mogłabym jeszcze długo narzekać, ale nie chcę spoilować. Przy tym gigantycznym babolu to, na co sobie ponarzekam za chwilę to pikuś, ale osobiście mocno mnie irytujący. Otóż w ostatnim opowiadaniu rolę głównego antagonisty otrzymał Smok z Ogrodu Hesperyd. I cały czas konsekwentnie nazywany jest Smokiem z Ogrodu Hesperyd, ani razu inaczej. Autorka najwyraźniej zapomniała, że ten potworek ma imię, całkiem ładne nawet i do znalezienia w sieci w ciągu 30 sekund – mianowicie Ladon. Niby drobna rzecz, ale wskazuje na niechlujny charakter całego utworu.

Na koniec pozostaje mi mały bilans plusów i minusów. Zaletami książki są niewątpliwie sympatyczni bohaterowie, przystępny język, oryginalny pomysł ogólny i niektóre drobniejsze, potencjał i wplatanie piosenek w fabułę (niektórzy strasznie sarkają na tego typu zabiegi, że to upadek ostateczny dodawać do książki „ścieżkę dźwiękową”, ale ja uważam, że w przypadku literatury czysto rozrywkowej to sympatyczny chwyt). Akcja toczy się wartko, więc „Dom Wschodzącego Słońca” idealnie nadaje się na lekturę wagonową. A wady? Rozłażący się świat przedstawiony, sztampowi bohaterowie, widoczny brak pomysłu na coś więcej, niż krótkie opowiadanie, zmienna psychologia postaci, niespójność. Sami musicie zdecydować, kiedy i czy w ogóle będziecie chcieli książkę przeczytać. Ja dodam tylko, że pani Janusz najwyraźniej planowała kolejne tomy. Ciekawa jestem jej kolejnych pomysłów, ale może to i dobrze, że nie powstały.

Tytuł: Dom Wschodzącego Słońca
Autor: Aleksandra Janusz
Wydawnictwo: Runa
Rok: 2006
Stron: 389


Książka przeczytana w ramach wyzwania "Od A do Z".

czwartek, 25 kwietnia 2013

Świat to za mało. Nawet ten "poza" - "Pozaświatowcy. Świat bez bohaterów" Brandon Mull

Brandon Mull znany jest polskim czytelnikom, zwłaszcza tym młodszym, z serii „Baśniobór”. Teraz wydawnictwo Mag postanowiło zaprezentować trylogię „Pozaświatowcy”, skierowaną głównie do nieco starszych odbiorców niż „Baśniobór”, czyli miłośników młodzieżowych powieści fantasy. Co więc autor ma nam do zaoferowania?
 
Jason jest zwyczajnym, bystrym trzynastolatkiem, no, może tylko wysokim jak na swój wiek. I całkiem nieźle gra w baseball. I kocha zwierzęta, więc co jakiś czas pomaga jako wolontariusz w lokalnym zoo. Do czasu, kiedy… połyka go hipopotam. Jak łatwo się domyśleć, Jason po tym zdarzeniu nie wylądował na stercie kompostu, tylko w magicznym świecie, Lyrianie. Po czym prawie natychmiast został wciągnięty w partyzancką wojnę z rządzącym krainą złym czarnoksiężnikiem. Na szczęście są osoby, które mu pomogą, w tym Rachel, dziewczyna tak jak on pochodząca ze świata Poza – czyli naszego.
 
„Świat bez bohaterów” to jedna z tych powieści, która obok niezaprzeczalnych zalet posiada też całkiem sporo wad. Największą jest z pewnością para głównych bohaterów. Przypuszczam, że autor chciał stworzyć kogoś, z kim będzie mogła utożsamiać się większość czytelników – nastoletni everymani, chłopak i dziewczyna, jakich można spotkać w każdej szkole, normalni po prostu. Z tym, że zabieg powiódł mu się aż za bardzo – Jason i Rachel, poza niewątpliwą szlachetnością, pozostają bezbarwni i pozbawieni charakterystycznych cech. Nie potrafią zainteresować czytelnika, a najnudniejszy fragment książki to ten, kiedy tylko we dwoje wędrują przez pustkowia. Trochę szkoda, bo autor miał pole do popisu już choćby przez to, że odrzucił rozsławiony przez Rowling schemat 2+1 (czyli dwóch chłopaków i dziewczyna) oraz pozostawił wątek miłosny jedynie jako odległą ewentualność. Jednak jest nadzieja – pod koniec powieści zaczynają klarować się charaktery i cechy tej dwójki, więc można liczyć na poprawę w tomie drugim.
 
Słabość głównych bohaterów jest tym dziwniejsza, że postacie dalszoplanowe wyszły Mullowi bardzo ciekawe. Zarówno zmieniający się towarzysze podróży, jak i przedstawiciele lokalnych ras mogą pochwalić się przykuwającą uwagę osobowością i ciekawym życiorysem. Nawet główny antagonista, mimo oczywistego podobieństwa do wszystkich Sauronów dowolnego świata i uciskania ludu dla samej radości ucisku, jest w pewnym stopniu nietypowy i zamiast bezwzględnie eksterminować swoich wrogów, pierwej stara się ich pozyskać lub zamknąć w złotej klatce.
 
Szkielet fabularny również nie pomaga. Autor postanowił wykorzystać standardowy motyw wyprawy. Wybór dobry, bo pomaga zaprezentować czytelnikowi wymyślony świat, poznać zwyczaje w nim panujące i pozwala wsiąknąć w opowieść. Niestety, pierwsza (i zdecydowanie większa) część wyprawy jest prostym przemieszczaniem się z punktu A do punktu B i odhaczaniem kolejnych zadań, a przez plus-minus sto stron bohaterowie zdają się przemierzać pustą, bezbarwną przestrzeń. Ponieważ autor pokazał, że potrafi wymyślać i opisywać bardzo ciekawe miejsca (kiedy już nasi ulubieńcy gdzieś się zatrzymywali, to i czytelnik miał na co popatrzeć), miałam wrażenie, że podczas ich podróży wyświetla mi się czasem plansza z napisem „Game loading, please wait”. Szkoda, bo przez to obraz świata wydawał się mocno niespójny i pokryty niezamierzonymi białymi plamami, a z tekstu można wywnioskować, że pisarz wymyślił interesujący neverland. Zdecydowanie za mało z niego pokazał.
 
Piszę tu głównie o mniejszych i większych wadach, ale to wcale nie jest tak, że „Świat bez bohaterów” to powieść nudna i nieciekawa. Autor z pewnością miał pomysł, może nieszczególnie oryginalny, ale dobrze rokujący i część wykonania też bardzo dobrze wyszła. Głównym problemem jest to, że Mull nie zaprezentował wystarczająco wielu detali stworzonego przez siebie świata, żeby od początku przykuć uwagę. W zasadzie naprawdę ciekawie zrobiło się dopiero po dwustu stronach, za to końcówka pozostawia czytelnika z silnym niedosytem i pytaniem „Ale co dalej, no co!?”. Także z nadzieją, że w drugim tomie będzie znacznie ciekawiej. I tu dochodzę do wniosku, że chyba nie jestem targetem. Mam wrażenie, że gdybym była w wieku wczesno nastoletnim, zaczytywałabym się tą książką. Dlatego polecam ją młodszym czytelnikom – będziecie zadowoleni. Natomiast ci starsi, nawet jeśli lubią literaturę young adult, mogą odczuć lekki niedosyt. Ale z ostatecznymi sądami najlepiej poczekać na drugą część.

Recenzja dla portalu Insimilion.
 
Tytuł: Świat bez bohaterów
Autor: Brandon Mull
Tłumacz: Małgorzata Strzelec
Tytuł oryginalny: Beyonders. A World Without Heroes
Cykl: Pozaświatowcy
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2013
Stron: 533
 
 
PS. Gdyby to kogoś zastanawiało, to owszem, żyję. Tylko wiecie, real się o mnie upomniał i jak już wracam do domu o tej 21.30, to niewiele mi się chce. Nic to, w końcu się dostosuję do nowego programu dnia i będę do Was zaglądać częściej.:)A na razie wygląda na to, że nowe notki na obu blogach będą się pojawiać raz w tygodniu, w porywach do dwóch, a i to kompulsywnie.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Mój drugi blog - z rękodziełem:)

Długo nosiłam się z tym zamiarem, ale w końcu go zrealizowałam. Chciałabym Wam pokazać mojego drugiego bloga, na który będę wrzucać rękodzieło wszelakie, własnym sumptem wytworzone. Na razie zbyt wiele tam nie ma, ale dwa razy w tygodniu będzie pokazywać się coś nowego.:)


Zapraszam :)

piątek, 12 kwietnia 2013

Opowieść o pasji - "Żyjący z wilkami" Shaun Ellis, Penny Junior

Uwielbiam czytać o ludziach z pasją. Wiecie, takich, co to często nierozumiani przez otoczenie wiele poświęcają, żeby móc robić to, co kochają. Ten opis najczęściej pasuje do artystów i tak, o artystach lubię czytać. Ale nie tylko ludzie sztuki mają tendencję do poświęcania się całkowicie tematowi swoich poszukiwań. Zdarza się to ludziom zwykłym, którzy np. nagle odkrywają, że prowadzenie zoo to jest właśnie to, co chcą robić przez resztę życia, w związku z czym wydają wszystkie oszczędności aby rzeczone zoo nabyć i doprowadzić do świetności. Zdarza się też badaczom (co utwierdza mnie w przekonaniu, że nauka ma wiele wspólnego ze sztuką). I zdarza się zwykłym ludziom, którzy z różnych (najczęściej finansowych) powodów nie zostali dyplomowanymi badaczami, a powinni. Takim człowiekiem jest „Żyjący z wilkami” Shaun Ellis.

„Żyjący z wilkami” to powieść w zasadzie autobiograficzna, więc tworzenie akapitu z zarysem treści nie ma sensu. Wiadomo, że będzie o życiu Shauna Ellissa od dzieciństwa do chwili obecnej (czyli do chwili ukończenia książki), piórem Penny Junior napisane. Chciałabym się skupić na kilku innych rzeczach.

Pierwszą rzeczą, na której chciałabym się skupić, jest wspomniana we wstępie pasja. Wielkich pasjonatów (np. wziętych artystów, czy znanych naukowców, których praca wiąże się z długimi i wyczerpującymi badaniami terenowymi) często przedstawia się jako ludzi spełnionych, których wyrzeczenia w obliczu prawdziwego powołania nie mają znaczenia, a często i sami zainteresowani (przynajmniej zdaniem ludzi o nich piszących czy opowiadających) nie zdają sobie z nich sprawy. Ellis też na początku się tym nie przejmował – wilki pochłonęły go dogłębnie i sam fakt, że mógł z nimi pracować stanowił doskonałą rekompensatę wszelkich niedogodności. Ale nie trwało to długo – w końcowych rozdziałach widać, że autor-bohater jest świadomy tego, co musiał poświęcić (a chodzi głównie o rodzinne relacje) i teraz żałuje. Co ciekawsze, jest gotów włożyć wiele wysiłku w działania mające na celu poprawienie jego relacji z bliskimi, nawet jeśli będzie musiał mniej czasu spędzać z wilkami. Dla mnie to doskonała ilustracja faktu, że każde wielkie powołanie ma swoją cenę i w pewnym momencie możemy już więcej nie chcieć jej płacić. Dlatego warto się zastanowić, co w wypadku, gdy nie będzie możliwości odzyskania depozytu.

Rozważania egzystencjalne możemy już odsunąć na bok, przejdźmy do tego, co mnie naprawdę w „Żyjącym z wilkami” zachwyciło. Czyli do podejścia Ellisa do obcowania z przyrodą, ze szczególnym uwzględnieniem pewnego uspołecznionego gatunku psowatych. Niezwykle podobało mi się, jak autor pisał o wilkach, o tym, jak wniknął w strukturę watahy i jak podejmował interakcję z jej członkami, nie zaburzając naturalnego podziału ról w stadzie. Opisy były niezwykle sugestywne, jednocześnie nie pozbawione reporterskiej precyzji, zawierały w sobie coś magicznego. Jednak metody, które stosował, jakkolwiek (przynajmniej jak mówi opis) niesamowicie skuteczne, przywiodły mi na myśl przepychanki między „zaklinaczami” zwierząt (o ile się nie mylę, Ellis sam o sobie nigdy tak nie mówił, ale aż się prosi, żeby jakaś stacja telewizyjna czy wydawnictwo reklamowała go jako zaklinacza wilków) a badaczami ściśle naukowymi. Przepychanek nie rozumiem, bo jakkolwiek metodę naukową w badaniach zachowań zwierząt cenię, a mistyczna otoczka działań niektórych zaklinaczy mnie drażni, to głównym argumentem strony naukowej zdaje się być wykrzykiwanie hasła „To nie żadna magia, tylko umiejętne wykorzystywanie wiedzy o zwierzęcych metodach porozumiewania się!”. No przecież to chyba oczywiste, nie? Smaczku sprawie dodaje fakt, że metody propagowane przez Ellisa lata później zaczęły zdobywać poklask w środowiskach naukowych, oczywiście dopiero po tym, kiedy zaczęła je propagować osoba z dyplomem…

Hm, zdaje się, że miałam pisać o niesamowitej więzi człowieka z wilkiem przedstawionej w książce, a uciekłam w dygresję. Cóż, nie jestem pisarką, więc bogactwa oryginału nie oddam – niech każdy sobie sam przeczyta, a gwarantuję, że rozczarowania nie będzie. To oczywiście nie wszystko, bo w „Żyjącym z wilkami” mamy i piękny, choć nieprzesłodzony obraz angielskiej wsi z lat sześćdziesiątych, i relację z wyprawy do Polski (też byłam tam, gdzie autor, ha! Choć wilka nie widziałam ani jednego…), i piękne opisy hierarchii stada oraz zachowań wilków, i odrobinę niezwykłości. Ale jest to przede wszystkim historia ogromnej pasji, jaką były żołnierz darzy wilki. Piękna historia, choć często gorzka. 
 
Tytuł: Żyjący z wilkami
Autor: Shaun Ellis, Penny Junior
Tytuł oryginalny: The Man Who Lives with Wolves
Tłumacz: Dorota Kozińska
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok: 2011
Stron: 334

wtorek, 9 kwietnia 2013

Jak to widzę?: Ziemniak

Pewnie niektórzy myśleli, że to primaaprilisowy żart, ale nie: oto prawdziwy ziemniak służący do napędzania krokerów w "Długiej Ziemii" Terrego Pratchetta i Stephena Baxtera. Cóż, przyznam, że użekł mnie absurd tej propozycji.;) A ziemniak jaki jest, każdy widzi, więc nie mam już nic do powiedzenia.



Można zgłaszać własnych bohaterów o tutaj - klik!

niedziela, 7 kwietnia 2013

Początek - "Świat Czarownic" Andre Norton

Może mi nie uwierzycie, ale u zarania historii fantasy (zwłaszcza amerykańskiej) nie było tam sensownych kobiet. Wszelkie odmiany nagród dla wojownika, złośnic do poskromienia (czyli też w zasadzie nagród dla wojownika) czy złych czarodziejek/imperatorek do pokonania to owszem, jak najbardziej. Ale żeby kobieta miała jakieś rozsądne role do odegrania w skonstruowanym przez autora świecie? No nie, po co, pociotkom Conana w neverlandach jest dobrze, jak jest, na co jeszcze jakieś wredne baby wpychać? I w ogóle jak? Co one mogłyby sensownie robić, na litość? A potem przyszedł Andre Norton i pokazał, że coś jednak mogą. Jeszcze trochę później okazało się, że Andre tak naprawdę ma na imię Alice Mary.

Simon Tregarth ma kłopoty - ktoś podłożył mu świnię i teraz byli mocodawcy chcą go zlikwidować. Tak to bywa, kiedy człowiek zajmuje się szemranymi interesami. Na szczęście jest pewna osoba, która za „drobną” opłatą pomaga takim pechowcom jak Simon. Zapewnia drogę ucieczki co prawda tylko w jedną stronę, ale za to gwarantuje, że wrogowie klienta nie dostaną. I tak oto nasz nieszczęśnik trafia do świata równoległego, za jakim (wedle zapewnień) tęskniło jego serce. Tam nasz bohater najpierw pomaga pewnej nieznajomej, a później dowiaduje się, że kraj, do którego trafił, Estcarp, stanął właśnie w obliczu wojny.
 
W „Świecie czarownic” dostajemy historię, która sama w sobie obecnie nie wzbudza już aż takich emocji. W najnowszych powieściach fantasy wróg głównego bohatera wcale nie musi być wielkim złem – może po prostu chcieć podbić jego ziemie, bo potrzebuje więcej przestrzeni/ludzi/władzy. Nikogo też nie dziwi, że kobiety w tych opowieściach tkają własne, wcale nie pośledniej jakości wątki. Kiedy powstawały pierwsze powieści Andre Norton, zwłaszcza to drugie wcale nie było takie oczywiste.
 
Powieści Andre Norton przyczyniały się do wytyczenia (jeśli same nie wytyczały) nowej drogi w fantasy – drogi kobiet. Mając taką świadomość, w momencie rozpoczynania lektury spodziewałam się czegoś obrazoburczego nawet we współczesnym mniemaniu, w końcu jak już wytyczać nowe szlaki, to najlepiej dynamitem. Tymczasem przeżyłam szok – dynamitu brak, przynajmniej w obecnym rozumieniu. I współczesnej czytelniczce jakoś tak smutno się robi, że te 50 lat temu wystarczyło w jakimś wyimaginowanym państwie wprowadzić matriarchat (jako normalny system władzy, z wadami i zaletami, a nie przerysowane kuriozum), żeby zadziwić.
 
Kobiety w „Świecie czarownic” wcale nie wybijają się na pierwszy plan – tu króluje raczej opowieść wojenna. Autorka starała się nienachalnie pokazać społeczność, w której przedstawicielki płci pięknej istnieją poza kuchnią, sypialnią pana męża i pokojem dziecinnym. W Estcarpie czarownice (kobiety władające Mocą) zarządzają państwem i jako urzędniczki są w tej historii widoczne. Poza jedną jawnie zbuntowaną przeciw dosłownie pokazanemu męskiemu uciskowi Loyse, „sensowne kobiety” po prostu są i samym tym faktem udowadniają swoją przydatność fabularną. Teraz wydaje się oczywiste, że dobra powieść fantasy musi przynajmniej kilka bohaterek zawierać, ale widocznie nie zawsze tak było.
 
Wznowienie powieści przez Naszą Księgarnię wiązało się również z nowym tłumaczeniem. I jak nie mogę wskazać, któremu z przekładów bliżej do oryginału, tak z całą pewnością stwierdzam, że nowy, dokonany przez Ewę Witecką, jest znacznie bardziej przyjazny współczesnemu czytelnikowi. Poprzedni miejscami czyta się jak wyimki z baśni polskich czy innych legend i mitów, a zważywszy, że swoją prozę Norton kierowała raczej do przeciętnego zjadacza popkultury, uproszczenie formy powinno jej wyjść na dobre.
 
Cóż, jeśli ktoś doszukiwałby się w „Świecie czarownic” ambitnej fantastyki przez duże „A”, to srodze się zawiedzie, bo dostanie stosunkowo prostą opowieść. Za to fani spragnieni prześledzenia pewnych trendów, chcący zobaczyć, jak się pisało dawniej, powinni być zadowoleni. Pani Norton miała bowiem dar pisania dobrych historii i kreowania ciekawych bohaterów na niewielkiej ilości stron, tak więc jej powieści sprawdzają się nawet w kategorii zwykłej rozrywki. „Świat czarownic” warto znać, a ja czekam już na kolejny tom.

Recenzja dla portalu Insimilion.

Tytuł: Świat czarownic
Autor: Andre Norton
Tłumacz: Ewa Witecka
Tytuł oryginalny:
The Witch World
Cykl: Świat czarownic
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok: 2013
Stron: 332

piątek, 5 kwietnia 2013

Stosik #41

Nie jeden stosik, a dwa tym razem, bo marzec okazał się wyjątkowo bogaty wbrew staraniom. Nie przedłużając więc, do rzeczy:


Stos pierwszy, czyli nabytki własne i książki pożyczone (od góry):
"Eryk" Terry'ego Pratchetta i "Gniazdo światów" Huberatha zostały przywleczone z bibliotek. Dwóch różnych. Ostatnio staram się ograniczać korzystanie z tych przybytków, bo i tak mnogość książek na półkach czeka.
"O przekładzie na przykładzie" i "Tłumacząc się z tłumaczenia" Tabakowskiej pożyczyła mi JoannazKociewia. Mam ochote popoznawać pracę tłumacza od kuchni.;)
Pozostałe książki to wynik mojej wizyty w Taniej Książce (przeklęta instytucja...). Co do "Rapsodii Miasta Półksiążyca" i "Muzyki światła" Goonan, to nie jestem pewna, czy przypadną mi do gustu, ale zamierzam dać im szansę (bo "Rapsodia..." od dłuższego czasu mnie prześladuje). Zakup "Non stop" Aldissa to zasługa Immory i jej recenzji, więc jakby co, to wiem, do kogo się zgłosić. A co do książki Simaka, to urzekły mnie zajawki na okładce (bardziej ta do "Rezerwatu goblinów", ale "Stacja tranzytowa" też wygląda ciekawie).



Stosik recenzyjny (od góry):
"Strażnik podłego miasta" Daniel Polansky - do recenzji od Bukowego Lasu.
"Córka wiedźmy" Brackston i "Ciemnorodni" Sinclair - od Bellony.
Reszta od Insimilionu. "Michaela Vey'a" właśnie czytam i, jak to z książkami fabrycznymi, bardzo szybko mi idzie. "Pozaświaowców" już przeczytałam, recenzję napisałam i jest w redakcji. A "Jonathan Strange i pan Norrel" to perełka stosika i nie mogę się doczekać lektury. Trochę żałuję, że kwiecień szykuje mi się mocno wyjazdowy, bo książka pani Clarke nie nadaje się niestety do torebki...

A kurier właśnie przyniósł nową Kańtoch.:) Na fotkę już nie zdążyła się załapać, będę się nią chwalić za miesiąc.;)

środa, 3 kwietnia 2013

Jak to widzę?: Lord Maccon

Czas na prezentację spóźnionego, futrzastego lorda Maccona jeszcze z miesiąca tematycznego. Dla tych, którzy się nie orientują: lord Maccon jest bohaterem cyklu "Protektorat Parasola" Gail Carriger i jest wilkołakiem-arystokratą o mocno porywczym charakterze i szkockich korzeniach. Jako człowiek ma wygląd przystojnego (a jakże), postawnego bruneta, jako wilk jest ciemny (czarnobrunatny) z czekoladowymi błyskami na futrze (zawsze się zastanawiałam, czy autorce chodziło o spłowiałe przebłyski, czy też raczej o umaszczenie w typie mozaikowym; ogóle jeśli chodzi o zróżnicowanie barw, to wilkołaki Carriger przypominają raczej psy, niż wilki). Cóż, jak zwykle nie jestem z czegoś zadowolona, tym razem jest to skan i zdjęcie (tutaj wrzucę zdjęcie, bo skan wyszedł strasznie ziarnisty mimo filtrów i w ogóle nie oddaje miękkich śladów ołówka). Przynajmniej z rysunku jestem zadowolona.;)

Lord Maccon - można go powiększyć kliknięciem
Można zgłaszać nowych kandydatów tutaj - klik!

A w rozwinięciu dodatek specjalnie na życzenie viv.:)

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Jak to widzę?: wybrańcy na kwiecień i nabór na maj

Wiem, że jeszcze nie pojawił się futrzasty lord Maccon, ale nie martwcie się, wrzucę go jeszcze w tym tygodniu (może nawet pojutrze). Co do zaległego Griaule'a, to nie wiem, kiedy się pojawi.


Tymczasem przejdźmy może do wybrańców na kwiecień. Mimo, że dzisiaj prima aprilis, to wszyscy są jak najbardziej serio.

Ziemniak z "Długiej ziemi" Terry'ego Pratchetta i Stephena Baxtera
Woland z "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa
 Alicja z cyklu o tym samym tytule Jacka Piekary

 Pozostaje mi już tylko zaprosić was do brania udziału w zabawie w tym miesiącu i zgłaszania mniej lub bardziej dziwacznych bohaterów. Ale najpierw zapoznajcie się z regulaminem.:)

Zasady:
  1.  Zanim kogoś zgłosicie, zapoznajcie się z listą bohaterów, którzy już wzięli udział w akcji. Po co marnować głos, na kogoś, kto już był (ponownie wybrany i tak nie zostanie)?
  2. Jedna osoba zgłasza jednego kandydata w miesiącu. W razie, gdyby nie został wybrany, można powtarzać kandydaturę w kolejnych miesiącach.
  3. Zgłaszamy tylko postacie z książek, które czytałam, czyli zrecenzowanych na blogu, bądź widniejących na mojej półce na LC.
  4. Zgłaszać można ludzi, nieludzi, zwierzęta, rośliny, przedmioty - dosłownie wszystko (najbardziej lubię zwierzęta i nieludzi;)).
  5. Można sugerować styl wykonania prac (jeden z trzech: manga, realistyczny, komiksowo-kreskówkowy).
  6. Paranormal romance nie obsługujemy (chyba, że ktoś mnie przekona - nie dotyczy to powieści Stephanie Meyer). Szkolnych lektur z gatunków innych, niż fantastyka też nie.
  7. Uwaga dodatkowa: zastrzegam, że nie każda praca, którą zamieszczę w ramach eventu, będzie szczegółowo dopracowanym rysunkiem - mogą się zdarzyć szkice. Ale postaram się, żeby było ich możliwie mało.
Zapraszam do zabawy!:)

Lista kandydatów na ten miesiąc - ciągle można zgłaszać nowych (w nawiasie liczba głosów):
Khal Drogo (1)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...