poniedziałek, 28 lutego 2011

Sztuka dla człowieka, czy człowiek dla sztuki? - "Kiedy byłem dziełem sztuki" Eric-Emmanuel Schmitt

Już przy kilku okazjach zdarzyło mi się wspomnieć, że lubię Schmitta. Że urzeka mnie magia zaklęta w codzienności, którą autor nam pokazuje – i nie jest to przy tym magia starej szafy czy innej czarodziejskiej sowy (nie ujmując im niczego, oba te rodzaje magii również bardzo lubię). To czar naszej teraźniejszości, gdzie tylko od nas zależy, czy chwila będzie nudna i rutynowa, czy niezwykła. I ponieważ do tego przyzwyczaił mnie szanowny autor (że jego sposobem na odrobinę fantastyki w powieści jest takie przedstawienie zwykłych zdarzeń, aby jawiły nam się jako niezwykłe), mocno się zdziwiłam przy lekturze „Kiedy byłem dziełem sztuki”. Tutaj bowiem fabuła oscyluje nam w okolicach futurystycznego thrillera.

Młody chłopak stoi na skale, powszechnej wśród okolicznych samobójców, bo podobno nie zdarzyło się jeszcze, aby ktoś przeżył skok z niej. Wiadomo, że nikt się w takie miejsca nie udaje li i jedynie w celu podziwiania widoków. Cóż tam go doprowadziło? Motyw mało spektakularny: frustracja z powodu niezwykłej urody braci i atencji, jaką darzą ich media. Jednak owo samobójcze misterium przerywa obecność pewnego dziwnego jegomościa, który oświadcza, że ma dla naszego bohatera pewną propozycję. Chłopak, początkowo niechętny, w końcu postanawia przynajmniej jej wsłuchać. Tak oto trafia do posiadłości popularnego artysty, Zeusa Petera Lamy.

Propozycja jest bardzo nietypowa, ale można domyślić się jej już czytając tytuł książki: nasz bohater ma zostać dziełem sztuki. Jednak nie chodzi tu o trywialne pozowanie czy sterczenie bez ruchu, na wzór mima udając rzeźbę. Artysta bowiem od swojego materiału wymaga nie tylko zrzeknięcia się własnej anatomii i złożenia jej na ołtarzu sztuki celem całkowitego przemodelowania (czy komuś jeszcze w tym momencie stanęła przed oczami jedna z podróży kosmicznych Ijona Tichego?), ale również wyzbycia się człowieczeństwa i stania przedmiotem. Czy dla niekwestionowanej sławy warto płacić taką cenę?

Jak już wspominałam, autor mnie zaskoczył. Po tytule (bo opisów na okładkach staram się nie czytać) wnosiłam, że rzecz będzie raczej o postaci z obrazu, która w jakiś sposób z niego wyszła. A tutaj mamy coś z goła odwrotnego. A synteza różnych gatunków i odmian literackich sprawiła, że czasem dostawałam lekkiej czkawki.

Pod względem fabuły rozumianej ściśle jako ciąg zdarzeń, powieść ta jest dreszczowcem. Mamy tutaj nie do końca legalne praktyki medyczne nie do końca normalnego artysty, który na dodatek posiada wszystkie cechy komiksowych geniuszy zła. Mamy tez ofiarę jego pomysłów, której opamiętanie przychodzi, kiedy już jest nieco za późno. Mamy spory sztafaż obrzydliwości. Autor co prawda usilnie starał się nimi nie epatować, ale w tym konkretnym przypadku mój przerost wyobraźni okazał się ogromną wadą: nie dość, że skupiałam się nie na tym, na czym powinnam, to na dodatek na tym, na czym nie chciałam. 

Ale dreszczowiec to tylko jedna ze składowych, kolejną jest typowa proza Schmitta. Ta z kolei objawia się w warstwie nastrojowo słownej i gdyby nie wypaczenie fabułą, „Kiedy byłem dziełem sztuki” niczym by się nie różniło od innych powieści autora, przynajmniej pod względem klimatu. Jakby tego było mało, na całość trzeba patrzeć jak na przypowieść, bo nagromadzenie małych, ale upierdliwych absurdów jest tak duże, że przy próbie innego podejścia do lektury uniemożliwia „zawieszenie niewiary”.

Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, przez naszego niedoszłego samobójcę, ale z perspektywy wielu lat, jakie od opisywanych wydarzeń upłynęły. Na przykładzie tej historii autor próbował dać nam nieco materiału do przemyśleń na temat „Jak wysoką cenę jesteśmy w stanie zapłacić za sławę i czy naprawdę warto?”. Moim zdaniem zrobił to o niebo lepiej niż  Paulo Coelho w swojej przedostatniej powieści. Książka Schmitta naprawdę daje do myślenia i porusza jakąś strunę, która później wygrywa uporczywe pytania na temat tego, czy można sprzedać swoje człowieczeństwo, a jeśli tak, to za ile i czy przypadkiem ta transakcja nie stanie nam się kulą u nogi. Trzeba przyznać autorowi, że rozpala wyobraźnię. Forma sprawiła jednak, że czytelnik przynajmniej równie mocno się oburza. Mimo, iż wiedziałam, że to tylko fikcja literacka, trzęsłam się w środku na samą myśl, że coś takiego mogłoby być kiedykolwiek możliwe.

Nie jest to typowa powieść Schmitta i tak naprawdę sama nie wiem, co mam o niej myśleć (chyba najdobitniej to widać po chaosie panującym w recenzji). Dlatego powstrzymam się od polecenia jej komukolwiek – mieszane uczucia po dobrnięciu do końca mi na to nie pozwalają. 

Tytuł: Kiedy byłem dziełem sztuki
Autor: Eric-Emmanuel Schmitt
Tłumacz:
Maria Braunstein
Tytuł oryginalny: Lorsque j'étais une œuvre d'art
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2007
Stron: 263

sobota, 26 lutego 2011

Moja skromna biblioteczka

W ramach rozchodzącego się po książkowych blogach łańcuszka zostałam poproszona przez Enedtil o pokazanie swojej biblioteczki. Cóż, wahałam się przez dłuższy czas, bo tak po prawdzie, to nie bardzo mam się czym pochwalić - książki kupuję rzadko i jestem przy tym bardzo wybredna, a własnego regału doczekałam się dopiero pół roku temu. Po czym, kiedy już dłuższa chwila wahania minęła, postanowiłam się podzielić zawartością swoich półek. W końcu sami tego chcieliście.;)

Widok ogólny:

I teraz poszczególne półki mojego kameralnego zbiorku:

Półka elitarna: trochę słowników (ulubiony Kopaliński:)); moja jeszcze komunijna Biblia; pięknie wydana, popularnonaukowa "Walka płci"; a po drugiej stronie Moers, ukochany Tolkien i najbardziej w całej mojej biblioteczce zaczytany Sapkowski.

Półka cyklowa: kilka popularnonaukowych (z czego "Nasz wszechświat" i "Historia życia" zapewne niedługo trafią na półkę elitarną), King, Eco, Białołęcka, Sapkowski, Rowling, Tchaikovsky, Rothfuss i Novik, plus tomik poezji (nagroda jeszcze szkolna za wzorowe czytelnictwo - znalazła się tu raczej z sentymentu). Jakoś tak się złożyło, że te leżące to egzemplarze recenzenckie.

Półka niezdecydowana: po trosze wszystkiego, w tym książki, które niezbyt lubię i które zapewne prędzej czy później opuszczą moją biblioteczkę (to te leżące).

Półka zbiorcza: czyli totalny miszmasz. Są tu leksykony zwierząt, ulubione powieści z dzieciństwa, "nowe" nabytki, które czekają na przeczytanie i kilka szkolnych zagród, do których mam sentyment.

Regał ma jeszcze piątą półkę, której na zdjęciu ogólnym nie widać z tej prostej przyczyny, że jedyną metodą zrobienia zdjęcia obejmującego cały regał, byłoby uprzednie wyniesienie łóżka z pokoju. Ale cały pokaz niewiele na tym traci, gdyż półka piąta zawiera pomoce "naukowe" do mojego drugiego hobby (rysowania) oraz segregatory z moimi szkicami i rysunkami.

Wiem, że w porównianiu z Waszymi zbiorami to żałośnie mała kolekcja, ale się rozwijam.:)

A do zabawy zapraszam Arię, bo bardzo jestem ciekawa, jak wygląda jej biblioteczka.:)

czwartek, 24 lutego 2011

Joszua Christ Superstar? - "Baranek" Christopher Moore

Stosunkowo niewielu jest pisarzy, którzy zajmują się literaturą humorystyczno-fantastyczną. Kanonicznym przykładem jest tu oczywiście twórczość nieśmiertelnego Terry’ego Pratchetta. Jakiś czas temu na polskim rynku zdobył popularność także inny autor tworzący takie utwory - jest nim Christopher Moore. W prozie obu panów występują jednak dwie zasadnicze różnice: po pierwsze, Pratchett stworzył całe uniwersum na potrzeby swojej humoreski, w którym nawet prawa lokalnej fizyki nagiął do kształtu prześmiewczej groteski. Moore zawsze umiejscawia akcję swoich powieści w naszym świecie, niekiedy tylko w czasach historycznych – prawa fizyki więc mu w kształtowaniu humorystycznych fragmentów nie pomogą. Druga różnica: Pratchett nigdy nie jest bezpośrednio wulgarny, natomiast Moore pełnymi garściami czerpie z zasobów takiego właśnie dowcipu (zwłaszcza w nowszych powieściach). Baranek nie za bardzo mieści się w ramach różnicy drugiej (z czego niżej podpisana jest ogromnie zadowolona, bo za rzucaniem mięchem nie przepada). Natomiast osobom o szczególnie wrażliwych uczuciach religijnych raczej go nie polecam.

Zastanawialiście się kiedyś, co się działo z Jezusem od chwili narodzin (nie dosłownie) do czasu osiągnięcia trzydziestu lat? Jak wyglądało jego dzieciństwo? Czy miał rodzeństwo i przyjaciół? Dlaczego się nie ożenił? A może jednak owszem? Teraz macie okazję poznać odpowiedzi na wszystkie te pytania. Udzieli wam ich Lewi zwany Biffem, najlepszy przyjaciel Joszuy (bo Jesus to przecież grecka, a nie żydowska forma). Nie słyszeliście nigdy o Biffie? A, to pewnie dlatego, że wszyscy ewangeliści się na niego mocno obrazili…
Lewi zwany Biffem został po prawie dwóch tysiącleciach wskrzeszony na rozkaz Pana. Ma bowiem do wykonania specjalną misję: napisanie nowej Ewangelii, bo główny bohater obecnych stwierdził, że są boleśnie niekompletne. Misję wskrzeszenia Biffa i pilnowania go podczas pracy powierzono aniołowi Razjelowi. Ten zaś, oględnie mówiąc, inteligencją nie grzeszy. Zamykają się tedy obaj w pokoju całkiem niezłego amerykańskiego hotelu (przecież teraz lot z Izraela do USA to betka) i Lewi zaczyna snuć swoją opowieść, a w tle towarzyszą mu dialogi nałogowo oglądanych przez anioła seriali…

Lewi poznaje swojego najlepszego przyjaciela w wieku lat sześciu, kiedy ten radośnie wskrzeszał jaszczurki. Przez cały okres dzieciństwa, który w ówczesnej Galilei kończył się bardzo szybko, Lewi musiał opiekować się swoim przyjacielem. A nie była to sprawa łatwa, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że Joszua nie umiał kłamać, najdrobniejsze oszustwo nie przyszłoby mu nawet do głowy, a wszelkie prawa, których skrupulatnie powinien przestrzegać religijny Żyd, traktował bardzo swobodnie. Ktoś więc musiał dbać o to, aby zabobonnym mieszkańcom wioski jakoś tłumaczyć spontaniczne cuda (bo ten w Kanie wcale nie był pierwszy) i trzymać faryzeuszy z dala od dzieciaka, za którym olbrzymie, jadowite węże (nieczyste!) pełzają jak potulne szczeniaki. A do tego jeszcze oszołamiająco piękna Maria Magdalena zawsze, gdy tylko się pojawi, dziwnym trafem całkowicie uniemożliwia koncentrację.

Prawie cała powieść (poza prologiem i epilogiem) jest napisana w narracji pierwszoosobowej. Narratorem jest tu Lewi i to z jego perspektywy poznajemy wszystkie wydarzenia. Przeplata on fragmenty swojej ewangelii, czyli wspomnień, obrazkami pt. "Życie z niezbyt rozgarniętym aniołem pod jednym dachem", czyli teraźniejszością. Zazwyczaj nie przepadam za narracją pierwszoosobową, ale tutaj autor wykonał kawał dobrej roboty, więc zamiast się czepiać, dałam się porwać opowieści.

Autor świetnie poradził sobie z opisami Nazaretu z początków naszej ery, a także z próbą pokazania mentalności ówczesnych ludzi. Tym bardziej należy mu się podziw, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że nie tylko świetnie opisał, ale też przedstawił w krzywym zwierciadle – i nie ważne, że być może nie do końca zgadza się to z opisami historycznymi. Co prawda zdrobnienia typu "Maggie" nieco mi zgrzytały, ale po jakimś czasie przyzwyczaiłam się do nich. Swobodne frazy i zdrobnienia należą przecież do podstawowych cech charakterystycznych stylu Moore’a i nierozsądnie byłoby sarkać na autora z ich powodu. Zwłaszcza, że autor głównie za ich sprawą przywołuje uśmiech na twarzy czytelnika – a robi to z bardzo dużą częstotliwością (gdybym była większą fanką tej wulgarniejszej strony dowcipu, napisałabym, że niemal bez przerwy). Ale w trakcie lektury nie tylko się śmiałam. Zdarzały mi się też chwile szczerego wzruszenia.

Określenie fabuły powieści zwrotem "mało prawdopodobna" byłoby wielkim niedomówieniem. Tylko, że w powieściach, zwłaszcza humorystycznych i fantastycznych, nie chodzi o prawdopodobieństwo. Chyba nikt nie uwierzy, że lwia część wydarzeń z Baranka zachowuje choć pozory wydarzeń rzeczywistych. Nie taki z resztą był cel autora. Niemniej jednak jest to bardzo ciekawa i, mimo swej przaśności, momentami wzruszająca opowieść. Nie trzeba znać Biblii od A do Z, żeby się nią cieszyć. Wystarczy odrobina poczucia humoru. I sympatii do fantastyki.

Recenzja napisana dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Baranek
Autor: Christopher Moore
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginalny: Lamb

Wydawnictwo: Mag
Rok: 2007
Stron: 530

niedziela, 20 lutego 2011

Królewskie fanaberie - "Czytelniczka znakomita" Alan Bennett

Kolejna książka, na którą nie zwróciłabym uwagi, gdyby nie blogosfera. Tym razem na trop naprowadziła mnie recenzja na Wrotach Wyobraźni. I świetnie się składa, bo jest to książka, którą naprawdę warto przeczytać. Zwłaszcza, jeśli jest się nałogowym czytelnikiem. Co prawda pan Bennett nie próbuje nam udowodnić, jak niektórzy autorzy, że książki mogą zabić, niemniej jednak każdy w osobie głównej bohaterki odnajdzie kawałek siebie. Co można sobie poczytać za swego rodzaju nobilitację.

Czy można sobie wyobrazić czytelniczkę bardziej znakomitą, bardziej niepospolitą, niż królowa angielska? Chyba nie, zważywszy na to, jakie wartości i cechy są kojarzone z tą funkcją. Otóż królowa pewnego dnia napotyka na swojej drodze (a właściwie drodze swoich psów) objazdową bibliotekę. Wiedziona poczuciem obowiązku (bo przecież z biblioteki nie wypada wyjść bez książki, zwłaszcza, że bibliotekarz mógłby pomyśleć, że nie jest godzien monarszego zainteresowania), wypożycza powieść. Wiedziona tym samym poczuciem obowiązku, czyta ją, czego wcześniej nigdy nie robiła ze względu na bardzo napięty chronogram zajęć. Później wypożycza następną książkę, i jeszcze jedną, i kolejną…

Znajomość z literaturą szybko przeistacza się w swoisty nałóg, przez który Jej Królewska Mość zaczyna zaniedbywać do tej pory skrupulatnie egzekwowane detale swoich obowiązków. Wszystko po to, aby z programu dnia wyszarpnąć choć kilka dodatkowych minut na lekturę. Nie podoba się to ani rządowi, ani dworzanom. Zaczynają się wręcz rozchodzić pogłoski, że starcza demencja dopadła umysł najważniejszej osoby w państwie. Nic jednak bardziej mylnego – w końcu któż dotknięty tą przypadłością mógłby z wypiekami na twarzy pochłaniać „W poszukiwaniu straconego czasu”?

W powieści nie sposób się doszukać zwrotów akcji, emocjonalnych porywów czy wzrostu napięcia. Fabuła rozumiana jako następujące po sobie w szaleńczym tempie karkołomne wydarzenia, tutaj nie występuje. Książka ma raczej charakter refleksyjny. Autor chciał nam pokazać, jakie zmiany mogą nastąpić w kimś, kto w tak zachłanny sposób jak królowa odkrywa lekturę. Wybór takiej, a nie innej bohaterki miał na celu głównie wywołanie efektu komicznego. No i chyba wstrząśnięcie brytyjskim czytelnikiem, jako że (jak podejrzewam, ponieważ nie znam się na tym kompletnie) jego stosunek do monarchii (zwłaszcza własnej) jest dużo bardziej emocjonalny, niż obywatela każdego innego państwa.

Napis na czwartej stronie okładki głosi, że jest to „Obrazoburcza i ogromnie zabawna powieść […].”. Nie zauważyłam tam ani odrobiny obrazoburczości (po prawdzie, wcale jej nie szukałam). Być może książka wydaje się taka dla mieszkańca Zjednoczonego Królestwa, jednakowoż dla zwykłej polskiej czytelniczki, która na dodatek nigdy się angielskim stosunkiem do monarchii nie interesowała, nie ma w niej krzty niestosowności.  Kwestia „zabawności” jest już bardziej skomplikowana. Autor włożył dużo wysiłku, aby wiele sytuacji, które opisał, wywoływało uśmiech na twarzy czytelnika, jednak mi w szczerym śmiechu przeszkodził pewnie fakt. Ogólna pogarda dla czytania, jaką wyrażał dwór królewski, uznawanie go za objaw słabości umysłu czy niezdrową obsesję, podejmowanie wszelkich działań, aby uniemożliwić królowej lekturę, wydało mi się jako obraz ogólny strasznie smutne. Tym bardziej, że zdaję sobie sprawę z tego, że ten obraz niewiele odbiega od rzeczywistości. Bo chyba każdy z nas, moli książkowych, usłyszał kiedyś kwestię w stylu: „To ty masz czas czytać? Ja mam tyle ważniejszych spraw, że nie starcza mi czasu na głupie rozrywki.”, „Po co czytasz? To przecież strata czasu, pieniędzy z tego nie będzie”, „Do nauki byś się wziął, a nie tylko te durne powieści ci w głowie”. Smutne, ale prawdziwe. I nawet wysiłki autora nie były w stanie osłodzić mi tego faktu.

Jako mistrz pióra Alan Bennett natomiast nie zawiódł mnie wcale. Jest on przykładem pisarza, który używa języka przystępnego, ale nie prostackiego, a trudniejsze zwroty wprowadza w taki sposób, aby czytelnik nie musiał się zastanawiać, cóż one takiego znaczą. Takich pisarzy lubię czytać najbardziej: z jednej strony widzę, że wzbogacam słownictwo, obcując z prawdziwie literackim językiem, z drugiej nie muszę mieć „Słownika wyrazów obcych i trudnych” na podorędziu, żeby rozumieć tekst.

Wydanie książki też zasługuje na uznanie. Chociaż to powieść raczej kieszonkowa, kartki są szyte, oprawa twarda, a wklejki ozdobiono deseniem w stylu znanym ze starszych wydań klasyki. Nie mówiąc już o bardzo pomysłowym zdjęciu z okładki. Tłumaczenie jest świetne, widać pracę pani, która się nim zajmowała: nie ma żadnych potknięć czy rażących lapsusów, a nawet gry słowne są przełożone z wielką pieczołowitością. Na dodatek nie znalazłam ani jednej literówki. Wadą mogą być jedynie bardzo grube i sztywne kartki, które nieco utrudniają czytanie. No i brak przy takim solidnym wydaniu wstążeczki – zakładki, ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Polecam przede wszystkim molom książkowym i fanom brytyjskiego humoru. Oraz wszystkim, którzy lubią dobry styl – nie spodziewajcie się jednak salw śmiechu czy dowcipu w stylu Pratchetta. Ani galopującej akcji. Jeśli jednak macie ochotę na chwilę lekko i przystępnie podanej refleksji nad własnym „nałogiem”, czytajcie śmiało.

Tytuł: Czytelniczka znakomita
Autor: Alan Bennett
Tłumacz: Ewa Rajewska
Tytuł oryginalny:
The Unkommon Reader
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok: 2009
Stron: 112

czwartek, 17 lutego 2011

Stosik i Dzień Kota:)

Na początku planowałam pokazać tylko mój mały stosik. Ale skoro Prowincjonalna Nauczycielka prosi, to i ja pochwalę się swoimi kotami (przynajmniej niektórymi). Niestety, jako że wszystkie odmówiły mi pozowania, zdjęcia będą z lata.:)

Ale na początek i tak stosik:


Od góry:
1. "Czytelniczka znakomita" Alan Bennett - skuszona recenzją na Wrotach Wyobraźni:)
2. "Wszelki wypadek" Joanna Chmielewska - ostatni tom przygód Pawełka i Janeczki, trzeba nadrobić zaległości.:)
3. "Rzecz o zbłąkanej duszy" tom 1 Siergiej Sadow - niestety, chwilowo w bibliotece był tylko tom pierwszy, ale zachęcona przez izusr nie mogłam nie wziąć.:)
4. "Zakon Krańca Świata" tom 2  Maja Lidia Kossakowska- bo nie mogłam go wypożyczyć razem z pierwszym.:)

Teraz czas na moje futrzaki - trzy z pięciu, bo tyle miało dość cierpliwości, żebym dała radę zrobić im zdjęcie (a i tak dwa z trzech wykonywał Luby). Są to prawdziwe koty farmowe, a Pratchett pisał o nich tak:
  
 Koty Farmowe
Wymierająca rasa. Dawno, dawno temu każda porządna stodoła była schronieniem dla ich kwitnącej kazirodczej kolonii, której członkowie zostawiali między belami siana niewielkie gniazdka pełne miauczących kociąt. Wciąż można spotkać któregoś z nich i warto wziąć do siebie, jeśli to możliwe. Często wyglądają jak płaskogłowi szaleńcy, ale na ogól posiadają odrobinę rozsądku. Trudno je znaleźć na farmach, które wyglądają na zbudowane z aluminiowych odlewów, ale sporo ich jeszcze znajduje tu i tam środki do życia.
Eeee... no dobrze, może nie wszystkie te kryteria spełniają.:). Ale każdy miłośnik kotów "Kota w stanie czystym" powinien przeczytać sam. Do czego niniejszym zachęcam.:)


 Tu na pierwszym planie jest Piękna, najmłodsza z moich koteczek. Śpi ze swoją mamą...


 ... Siwą (zwaną też Burą). Czyż nie jest urocza?;)

Tutaj najstarszy futrzak na podwórku. Ma na imię Muszla i jest kotką. Nie pamiętam, czy jest mamą, czy babcią Siwej, ale na pewno jest córka Perły - pierwszej kocicy, która wychyla się z miazmatów mej dziecięcej niepamięci.

Jeśli już przy kotach jesteśmy, to nie mogę nie wspomnieć o tych moich ulubieńcach, które przeniosły się już do Krainy Wiecznego Mruczenia. Perła, Sweterek, Zonk, Rudolf I, Dosia, Shrek, Garfield, i kochany Rufus - mam nadzieję, że wam tam dobrze.

wtorek, 15 lutego 2011

"Być może nadal jesteś kłamliwym, pazernym, nikczemnym, chytrym, knującym, złodziejskim sukinsynem. - Dzięki."[66] - "Na Szkarłatnych Morzach" Scott Lynch

"[...] Ty zadufku zasmarkany, zaraz ci się...
 - No co?!
 - ...rzucę do gardła, a ty mnie spierzesz na kwaśne jabłko. I będziesz się z tym paskudnie czuł, ha! Jak ci się to podoba?" [574]

Książeczkę wspaniałomyślnie mi pożyczyła pewna biblionetkowiczka. Dziękuję!:)

Panie Lynch, będzie się pan smażył w piekle. Co prawda nie dostanie pan takiego honorowego, głębokiego grajdołka z wrzącą smołą w samym środku kręgu dla znęcających się nad swoimi bohaterami pisarzy, jak George R. R. Martin, ale pewnie dorzucą coś panu za znęcanie się nad czytelnikami. Bo nie dość, że takie okropne rzeczy pan przygotował dla Niecnych Dżentelmenów, to jeszcze najważniejszą i najbardziej nieprzyjemną kwestię postanowił pan rozwiązać w kolejnym tomie. Na który trzeba dłuuugo czekać. Tak się nie robi…

Locke ma plan. Przygotowuje intratny skok w nowym mieście – tak zuchwały, że najbardziej doświadczeni włamywacze popukaliby się znacząco w czoło na samą propozycję. Tym razem tka swoje misterne sieci w Tal Verrar i robi to już od dwóch lat. Niewiele więcej czasu niż rzeczone dwa lata minęło od tragicznych wydarzeń w Camorrze, ale Locke i ocalałe niedobitki Niecnych Dżentelmenów zdołały się jakoś otrząsnąć z tragedii która ich spotkała. Mają właśnie wprowadzić w życie rozstrzygającą fazę swojego planu, kiedy sprawy się mocno komplikują.

Okazuje się bowiem, że przez intrygi starych wrogów nasi przyjaciele dostają się w łapy możnego i zdesperowanego człowieka. Wymusza on na nich najbardziej niedorzeczną misję, jaką nawet sam Locke mógłby wymyślić. Oto bowiem nasza wesoła kompania ma miesiąc na przeistoczenie się z zapamiętałych lądowych szczurów w najprawdziwsze wilki morskie. Mało tego, mają porwać statek, wykraść do niego załogę i ruszyć na morze w celu uprawiania pirackiego procederu. Szanse na powodzenie tej misji oscylują w bliskim sąsiedztwie zera, ale nasz mały przyjaciel nie byłby przecież sobą, gdyby nie dał z siebie absolutnie wszystkiego, aby wyjść cało z tego bagna. Znając Lockey’a, można sądzić, że będzie próbował nie tylko z niego wyjść, ale jeszcze się nie zamoczyć.

Opowieść jest podzielona na trzy części, a pierwsza z nich jest przeplatana „reminiscencjami”: retrospekcjami, które pokazują nam, co takiego Locke i inni porabiali bezpośrednio po wydarzeniach tomu pierwszego oraz w czasie przygotowywania się do nowego skoku. Czytelnik jest więc podwójnie usatysfakcjonowany: nie ma luki w wydarzeniach, a „przekładana” akcja (wraz z wrodzonym talentem, który pozwala autorowi z rzadko spotykanym wyczuciem przerywać i przeplatać wątki) sprawia, że nie odczuwa się przesytu. A o przesyt nie trudno, bo przez całe 600 stron akcja nie zwalnia ani na moment. Co prawda na początku wydarzenia zanadto nie popychają wątku głównego, ale mimo to nie sposób oderwać się od lektury.

Pan Lynch pokazuje nam tu całkiem nowy wycinek swojego misternie rozplanowanego świata. Mamy więc okazję poznać całkiem nowe miasto (co prawda nie tak dobrze, jak Camorrę, ale zawsze), ale co ważniejsze, zapoznać się z metodami lokalnego żeglarstwa. Oprócz drobnych i zaplanowanych przez autora rozbieżności w marynistycznym nazewnictwie (które dla mnie osobiście były po pierwsze, nieuchwytne, bo się nie znam, a po drugie nieinteresujące, bo żeglarstwo nie należy do dziedziny moich zainteresowań) mamy też dużo ciekawsze, zabawniejsze i bardziej zaskakujące różnice w marynarskich zwyczajach i przesądach. Bowiem, przykładowo,  żaden pływający po Morzu Mosiądzu marynarz nie wsiądzie do łodzi, w której nie rezyduje co najmniej jeden kot. Kot musi być traktowany po królewsku, a każdy, kto poważy się podnieść na niego rękę(ewentualnie nogę, pałkę, kawał kija czy co tam będzie akurat do dyspozycji) natychmiast wyląduje za burtą. W przeciwnym razie na statek spadnie nieszczęście. Jako że uwielbiam koty, bardzo mi się ten przesąd spodobał.;) A to przykład jeno, podobnych ciekawostek jest znacznie więcej.

Mamy tu więc wszystko: przyjaźń (niezwykłą), miłość (dozgonną), napięcie (szarpiące nerwy), potyczki morskie i lądowe, widowiskowe akcje, nawet wzruszenia wyciskające mi łzy z oczu (a odporna na to jestem) i co tam jeszcze można wymyślić. Tylko tych biednych Niecnych Dżentelmenów szkoda. Dlaczego oni zawsze muszą mieć pod górkę i tracić bliskich? Ale nic już więcej nie powiem, o będą spoilery. 

Cóż, niewiele mogę powiedzieć jeszcze o tej książce. A właściwie odwrotnie: mogłabym pisać bez końca o jej zaletach, ale po co? Po co odbierać czytelnikom radość odkrywania? Lepiej niech sami się zapoznają ze wszystkimi smaczkami życia na morzu. I z kotami. I nie tylko.

Tytuł: Na Szkarłatnych Morzach
Autor: Scott Lynch
Tłumacz: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Tytuł oryginalny:
Red Seas Under Red Skies
Cykl: Niecni Dżentelmeni
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2008
Stron: 620

czwartek, 10 lutego 2011

Fighting wings - "Zbieracz Burz" tom 1 Maja Lidia Kossakowska

Książkę pożyczyła mi Erin (tutaj jest jej fotoblog). Dziękuję bardzo!:)

Lubię anioły. Ale nie te skrzydlate dzieciaczki, którymi barokowi twórcy zwykli oblepiać wszystko, co się działo. Nie te skrzydlate hermafrodyty w barwnych kieckach, które z natchnionym spojrzeniem pełnią rolę aniołów stróżów na kiczowatych oleodrukach. Nie te dziwaczne wariacje na temat upadłych-bądź-nie aniołów, które w dużej liczbie płodzili spadkobiercy Dana Browna. Lubię takie anioły, jakie serwuje nam pani Kossakowska: pełne mocy, choć zagubione, działające z rozmachem dorównującym tylko wątpliwościom. Anioły, które wcale nie poprzestają na pieniach pochwalnych wobec Pana, ale często muszą twardą ręką chwycić całe jego dzieło, aby się nie rozleciało. Nie białoskrzydłe, czyste duchy, ale o skrzydłach i włosach we wszystkich kolorach tęczy (nie na jednym osobniku, oczywiście).

Daimon Frey ma i skrzydła, i włosy czarne. Kolor idealnie współgrający z fuchą Abbadona, Burzyciela Światów, nieprawdaż? Tyle, że Daimon o tę funkcję nigdy się nie prosił. O to, żeby się mierzyć z Antykreatorem też nie. Ale musiał. I się zmierzył. I nawet wyszedł z tego bez szwanku. No, prawie bez szwanku, bo jednak trauma mu została. Tą traumę zabija, biorąc udział w nielegalnych mordobiciach, ku zgorszeniu wysoko postawionych przyjaciół (takiego archanioła Gabriela czy Razjela na przykład). Bóg nie może go po prostu ukoić – już dawno odszedł, pozostawiając dzieła swego stworzenia samym sobie. Ale nagle postanowił do Abbadona przemówić. Wydać rozkaz tak straszny, że niewiarygodny. A Abbadon musi być posłuszny. Jego przyjaciele jednak nie są pewni, czy aby na pewno rozkaz pochodził od Pana. Wszakoż Daimon mógł ulec podszeptom Ciemności, w dobrej wierze wziętym za najwyższy rozkaz. Zaczyna się więc pościg za Daimonem, który, zależnie od wersji: albo wypełnia najnowszy rozkaz Boga, albo kompletnie zwariował i trzeba go poddać leczeniu, zanim stanie się katastrofa…

Pani Kossakowska rozwija tutaj wizję świata znanego z „Siewcy Wiatru”, a zrodzonego jeszcze wcześniej, w opowiadaniach. Obok naszej swojskiej Ziemi, gdzieś w magicznym wymiarze mamy więc Królestwo, które Jasność stworzyła dla swych aniołów i dusz tych ludzi, które okazały się tego godne. Później zaś je porzuciła, zostawiając biednego regenta Gabriela z całym tym problemem. Gabriel, tak jak i inni aniołowie jest wspaniały, pełen mocy i na każdym śmiertelniku zrobiłby piorunujące wrażenie, ale nie jest Bogiem. Tak jak wszyscy aniołowie Kossakowskiej, jest bliższy człowiekowi niż nadistocie. Okazuje się bowiem, że kiedy głos Pana  przestaje skrzydlatych prowadzić za rączkę, muszą oni unurzać się w brudzie jakże ludzkim, aby wszystko się jakoś toczyło. Mamy więc intrygi, spiski, walki o wpływy, zdrady, czyli wszystko to, o co zazwyczaj się aniołów nie podejrzewa. No i co z tego, że wyszli oni nieco za mało twardzi, jak na liczących całe eony wojowników, że czasem wymsknie im się jakiś Dżibril czy inny Raz, że jak na twardych facetów przystało, raczej nie powinni pokazywać miękkiego podbrzusza, a czasem im się to zdarza. Jakoś mi to nie przeszkadza. 

A moją osobistą nagrodę za najlepszą postać książki zgarnia Hariel, zwykły, szeregowy anioł, opiekun bezdomnych kotów z samego dna niebiańskiej hierarchii. Wraz z całą swoją mruczącą, prychającą i drapiącą świtą, nie do końca żywą na dodatek. Za dredy i umiejętność wzbudzania sympatii czytelnika mimo swojej ciapowatości i skromności. Bo nie zawsze trzeba super gieroja albo pięknej wojowniczej księżniczki, żeby czytelnika zauroczyć. I autorka o tym dobrze wie.

Styl pani Kossakowskiej jest dość specyficzny – nazwałabym go kobiecym. I nie chodzi o nadużywanie ukwieconych fraz czy histerycznych zwrotów, bo taki twardziel jak Abbadon to i mięchem potrafi czasem rzucić, a scena makabrycznego rytuału jest tak plastycznie obrzydliwa, że aż odbiera apetyt (co jak na mnie jest nie lada wyczynem). Chodzi raczej o ogólny klimat, tworzony przez mniej lub bardziej subtelny humor, czy dość gęsto wplatane nazwy takich kolorów jak kobaltowy czy szafranowy. Ale przede wszystkim chyba chodzi o nieagresywność tego języka: nawet, kiedy autorka przytacza wymianę bluzgów między bohaterami, czytelnik nie czuje się atakowany przez zębatą bestię  słów (o matko, jak mi to patetycznie wyszło…). A opowieść gładko toczy się dalej: mamy nie tylko potyczki i strzelaniny, ale także magię, miłość i przyjaźń, którą bohaterowie tak różnie pojmują… i wszystko równie sprawnie opisane.

Zachwyty już były, teraz czas ponarzekać na wydanie. Nie chodzi mi o jakieś mankamenty techniczne, bo od tej strony jest jak najbardziej ok.: solidna, twarda oprawa, strony szyte, marginesy i interlinie takie, jakie lubię, no i luksus absolutny, czyli wszyta wstążeczka – zakładka. Nie podoba mi się natomiast strona graficzna. Głównie krwawa kolorystyka okładki, która jest z uporem godnym lepszej sprawy uskuteczniana przez Fabrykę Słów i niedługo stanie się chyba znakiem rozpoznawczym wydawnictwa. Niech sobie już na niej będzie ten mhhhhroczny Dajmon, przeżyję… No i ilustracje też mi się nie podobają, za dużo w nich moim skromnym zdaniem turpizmu. Jakby nie można było mniej odrażających kadrów wybrać. W zasadzie, dziwnym trafem, podobał mi się tylko pierwszy i ostatni obrazek.;) A poza tym, ciągle uważam, że rozbijanie „Zbieracza Burz” na dwa tomy po 300 stron, to zwyczajne wyłudzenie.

Mimo powyższego marudzenia, polecam szczerze wszystkim, którzy lubią poczytać dobre fantasy. Może książka nie jest arcydziełem, ale zapewnia kawał solidnej rozrywki na jakiś czas.

Tytuł: Zbieracz Burz" tom 1
Autor: Maja Lidia Kossakowska

Cykl: Daimon Frey
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2010
Stron: 341


* Rysunek nie jest co prawda ilustracją, ale tworząc go myślałam o pewnej bohaterce tej książki, więc stwierdziłam, że pasuje.;) A pod spodem malutka, dziwaczna humoreska, raczej odzwierciedlenie klimatu książki, niż konkretna ilustracja:


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...