sobota, 31 maja 2014

Subiektywne prasowanie #23 - "Nowa Fantastyka" 05/2014

Majowy numer Nowej Fantastyki obfitował w ciekawe teksty, szczególnie w dziale publicystycznym. Z opowiadaniami już aż tak dobrze nie było, ale cóż, nie każdy numer może być dobry we wszystkim. Przejdźmy do rzeczy.

Wstępniak Jerzego Rzymowskiego tym razem, jakże zaskakująco, znowu o kulturze dyskusji. Dodatkowo, dla odmiany jest też słowo o teorii powstania wszechświata – i o ile zgadzam się, że flirtowanie z kreacjonizmem może mieć zbawienny wpływ na fabułę powieści, to jakoś nie widzę go w dyskursie naukowym.

Mateusz Wielgosz pisze o nowej edycji kultowego w niektórych kręgach serialu popularnonaukowego „Kosmos”. Jest zadowolony, więc można się spodziewać czegoś ciekawego. Dalej mamy temat z okładki, czyli sprowokowany „Transcendencją” (która okazała się słaba, jak można przeczytać w numerze czerwcowym) artykuł o posthumanizmie i duszy w maszynie. Trochę chaotycznie miesza tematykę naukową z popkulturową, ale wychodzi zaskakująco ciekawie. Następny (ciągle pozostajemy w tematyce filmowej) jest tekst o Godzilli z okazji rebootu serii. Trochę gdybań o nowej, rys historyczny starej – ogólnie ciekawie, choć pozostaje pewien niedosyt (ja już zresztą na „Godzilli” byłam i nawet o tym pisałam, ale to na pewno nie jest recenzja filmu).

Tymczasem kontynuujemy fantastyczną podróż dookoła świata i zaglądamy do krajów arabskich. Cóż, okazuje się, że trochę się tam dzieje, choć na zachodzie znane są bardziej utwory pisarzy pochodzenia arabskiego, ale piszących po angielsku. W każdym razie tekst jest bardzo solidny, trzeba przyznać.

Dalej mamy rozmowę, która okazała się chyba największym rozczarowaniem numeru, czyli wywiad z profesorem Piotrem Tryjanowskim. Wywiad był bardzo ogólnikowy, pytania mało dociekliwe i nieszczególnie ciekawe – dotyczyły rzeczy raczej oczywistych. Mimo że spodziewałam się wiele i nic z tego nie dostałam, to jestem w stanie dopuścić możliwość, że inni z tego tekstu wynieść więcej. Na plus trzeba zaliczyć to, że profesor okazał się bardzo sympatycznym rozmówcą.

„Życie to zmiana” zostało zilustrowane kilkoma plakatami najnowszych X-manów, ale wbrew pozorom nie traktuje o nowym filmie. Porusza za to problem mutanta jako część motywu odmieńca w kulturze. I jest to kolejny świetny artykuł w tym numerze. A z lamusa tym razem spogląda na nas polska, metafizyczna wersja Sherlocka Holmesa, czyli William Talmes, stworzony przez Włodzimierza Bełcikowskiego. Fascynująca wyprawa w świat międzywojennych powieści pulpowych.

Maciej Parowski tym razem pisze o zależnościach między powieścią a filmem i jest to najciekawszy jego tekst z „filmowego tryptyku” (także dlatego, że najmniej chaotyczny). Rafał Kosik pisze o tym, że wszystko jest indoktrynacją, a bez indoktrynacji człowiek nie może funkcjonować. Z tym, ze wychodząc z tych samych przesłanek, doszłabym do nieco innych wniosków w niektórych kwestiach. Peter Watts pisze o przywracaniu wymarłych i zagrożonych gatunków i podzielam jego obawy co do konsekwencji powstania takich technologii (i nie mają one nic wspólnego z Parkiem Jurajskim). A Łukasz Orbitowski na podstawi filmu „In Fear” snuje hipotezy na temat kondycji młodych pokoleń.

Przejdźmy do działu literackiego, który tym razem nie przedstawia się tak imponująco, jak w poprzednim numerze. „Gambit Petermanna” Sławomira Prochockiego to dla mnie całkiem fajny miks thrillera z horrorem w realiach kosmicznych – jest i czynnik nieznany, i poczucie osaczenia, i wreszcie trochę śmierci, wszystko łanie spięte i podane. Zakończenie może nie zaskakuje, ale idealnie pasuje do całości. Tylko te pseudofilozoficzne wstawki są niepotrzebna. „Najcenniejszy skarb na świecie” Jacka Wróbla to mały kawałek humorystycznego fantasy. Założenie ciekawe, ale humor dla mnie zbyt przaśny i łopatologiczny. Dodatkowo mam wrażenie, że całość jest zapisem jednej z bardziej jajcarskich sesji RPG, w jakiej autor brał udział. „Treser” Piotra Górskiego (i dlaczego „Treser”, a nie „Treserka”? Przecież forma żeńska też jest powszechna w języku polskim) to dla odmiany ciekawa miniaturka w realiach postapokalipsy. Może niezbyt odkrywcza, ale przyjemnie się czyta.

Proza zagraniczna prezentuje się ciut lepiej. „Historia Nikczemnego” Johna Scalzi to typowa space opera w klasycznym stylu, z wojną z obcą rasą, statkami kosmicznymi i sztuczną inteligencją w tle. Jeśli dodam jeszcze prawa Asimova, to chyba wiadomo, czego się spodziewać. „Siarka i marmolada” Aarona Corwina to z kolei całkiem urocza, humorystyczna historyjka. Co powiecie na pomysł, żeby demony były popularnymi zwierzątkami domowymi? Bo ja zapałałam nagłą chęcią hodowania Mrocznego Władcy Miniaturki. „Wróć do Morza” Jasona Vanhee było trochę rozczarowujące – owszem, klimatyczne i wywołujące emocje, ale nieszczególnie ciekawe.

środa, 28 maja 2014

Przedpowieść - "Przedksiężycowi tom I" Anna Kańtoch

„Przedksiężycowi” to bodajże najgłośniejsza powieść Anny Kańtoch. Rozgłosu nadały jej najpierw problemy wydawnicze, a później mnóstwo pozytywnych opinii. Przyznam, że przeglądając ten strumień entuzjazmu stworzyłam sobie bardzo wysokie wymagania i chyba pierwszy tom nie zdołał wszystkich spełnić. Głównie dlatego, że do zakończenia historii jeszcze daleko.

Mały statek kosmiczny przypadkowo trafia w okolice wymarłej planety ze śladami cywilizacji. Część załogi postanawia zejść na ziemię aby zbadać sprawę. Niestety, planeta okazuje się zdecydowanie mniej przyjazna, niż można by się spodziewać po martwym kawałku skały. Jaka tajemnica się za tym kryje?

Tymczasem ludność Lunapolis przygotowuje się do kolejnego Skoku. Finnen, młody, choć nie wybitny artysta, również. Podczas oczekiwani na placu jego uwagę zwraca niecodziennie jak na tę okazję ubrana dziewczyna. Kim jest Kaira i co tu robi sama? A najważniejsze: czy coś zmieni w życiu Finnena?

Zacznijmy może od tego, co mnie w pierwszym tomie „Przedksiężycowych” rozczarowało. Głównie to, że nie tworzy on żadnej zamkniętej historii. Oczywiście, po części większej całości należy się tego spodziewać, ale pierwszy tom powieści Kańtoch jest nie tyle tworzącym osobną całość fragmentem większej historii, co wstępem. Po prostu. Nawet zaczyna się trzy razy. Niczego nie wyjaśnia (wręcz przeciwnie, liczba pytań wzrasta wraz z ilością przeczytanych stron), zamiast rozstrzygać wątpliwości tylko pozostawia nowe, a pytania bez odpowiedzi mnożą się jak króliki. Nie wiem, jak ci, którzy czytali pierwsze wydanie dali radę czekać na kontynuację tak długo.

Niemniej, mimo że tom pierwszy „Przedksiężycowych” kompletnie nie sprawdza się jako osobna powieść, ma niezaprzeczalne zalety. Przede wszystkim język, jakim został napisany. Nie jest to może jeszcze ten oniryczny, wysublimowany styl, który autorka pokazała w „Czarnem” (aczkolwiek specyfika tamtej powieści wymagała innego sposobu opowiadania niż „Przedksiężycowi”), ale widać na nim indywidualny rys i zapowiedź tego, co przyjdzie później. Z jednej strony lekkość i cień oniryczności (w istocie część odrzuconych miast wygląda jak tło koszmaru, a wstęp dla mnie jest mistrzowsko opowiedzianym ziszczeniem złego snu), z drugiej prostota i klarowność przekazu. Idealne połączenie dla opowiedzenia fabuły.

Z bohaterami sprawa ma się dość niejednoznacznie. Z jednej strony nie można im niczego zarzucić – mają indywidualne charaktery, zgodne zresztą ze środowiskiem, które ich ukształtowało, są różni i niewątpliwie dobrze skonstruowani, ale zabrakło mi postaci, z którą mogłabym stworzyć jakąś głębszą relację. Taki na przykład Daniel Pantaleksis jest dość oryginalnym indywiduum jak na fantastyczne standardy – oportunista i egoista, który dzięki wrodzonemu szczęściu dobrze radzi sobie w całkiem obcym świecie, choć tego świata w ogóle nie rozumie. Niestety, dzięki charakterowi raczej nie ma szans na sympatię czytelników. Sama patrzyłam na niego jak na wielce osobliwego robaka – fascynujący, ale niezbyt przyjemny. Finnen z kolei, który jest jednym z narratorów opowieści, jak dotąd niczym się nie wyróżnił, tak samo jak Kaira, która przynajmniej ma dość ciekawą historię. Widać, że autorka coś dla tej trójki przewidziała, ale w pierwszym tomie głównie ich czytelnikom przedstawiła. Liczę na rozwinięcie.

Trudno ocenić początek „Przedksiężycowych” – dla fanów Kańtoch pozycja obowiązkowa. Przed lekturą zaleca się zaopatrzenie w kolejne tomy, bo jakkolwiek ten to tylko wstęp, tak świat przedstawiony jest niezwykle ciekawy i kryje tyle zagadek, że czytelnik nie spocznie, póki ich nie rozwiąże. Ale to nie w tej książce.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Powergraph.
 
Tytuł: Przedksiężycowi tom I
Autor: Anna Kańtoch
Wydawnictwo: Powergraph
Rok: 2013
Stron: 424

sobota, 24 maja 2014

Subiektywne prasowanie #22 - "Nowa Fantastyka" 04/2014

Kwietniowa Nowa Fantastyka ma na okładce serialową Dany – nic dziwnego, na początku kwietnia ruszył nowy sezon „Gry o Tron”. Co prawda brak tym razem obszernego artykułu o serialu (to chyba już jest etap, w którym raz, że nie da się nie spoilerować wcześniejszych sezonów, a dwa, że nic nowego na temat ogólnoserialowy nie da się napisać). Niemniej, miłośnicy uniwersum Martina znajdą coś dla siebie.

Wstępniak Jerzego Rzymowskiego tym razem znowu porusza temat kultury dyskusji (co robi się już trochę nudne, moim skromnym zdaniem). Za to wrócił felieton Mateusza Wielgosza i rozwija temat popularnego niedawno w mediach bozonu Higgsa. Felieton udany i bardzo potrzebny, bo zwięźle i przystępnie tłumaczy, o co z tą cząsteczką chodzi. Wiem, że od czasu sławnego odkrycia w CERNie kto był zainteresowany, to sobie wyguglał, ale po pierwsze daleko nie wszystkie linki wypluwane przez wyszukiwarkę zawierają wiarygodne dane (że o przystępności nie wspomnę). Po drugie nie wszyscy byli aż tak zainteresowani, żeby grzebać w sieci, ale sporo chętnie poczyta fajnie napisany tekst na temat.

„Żołnierz przyszłości” mówi o tym, co sugeruje tytuł i przyznam, że trochę mnie rozczarował. Owszem, autor odrobił prace domową, sypnął kilkoma ciekawostkami i naprawdę solidnie się przygotował – właściwie nie mam mu nic do zarzucenia. Problem w tym, że tekstów o podobnej tematyce czytałam już kilka i ten wcale się na ich tle nie wyróżnia.

Dalej mamy krótki wywiad z producentem marvelowskich filmów, Kevinem Feige,em (to w ogóle jest numer obfity w wywiady). Za nim tekst, który uważam za najlepszy w numerze, przynajmniej w dziale publicystycznym. „Jaka piękna katastrofa” Andrzeja Kaczmarczyka to krótka wycieczka po filmach tak kiepskich, że aż legendarnych. Nie dość, ze świetnie się przy nim bawiłam, to jeszcze poszerzyłam swoje horyzonty. Choć nie wiem, czy z wiedzą o istnieniu „Star Wars Holiday Special” moje życie stało się bogatsze.

Wawrzyniec Podrzucki tym razem o możliwościach przedłużania życia ludzkiego i unikaniu śmierci. Tekst, jak to u autora, bardzo dobry, choć niektórych obaw nie podzielam. A dalej mamy już drugi w numerze wywiad, z Michałem Szolcem – człowiekiem odpowiedzialnym za audiobook Thorgala i „Żywych trupów”. Ciekawy – można się nieco dowiedzieć o tworzeniu audiobooków.

W nawiązaniu do okładki dostaliśmy obszerny artykuł o „Rycerzach Siedmiu Królestw”. Jakkolwiek jest to moim zdaniem poświęcanie kilku opowiadaniom zbyt wielkiej uwagi, poczułam się zachęcona do lektury. Mam wrażenie, że „Rycerze...” mogą do mnie przemówić bardziej niż główny cykl. A na końcu dostaliśmy jeszcze zestawienie nowych postaci w serialu. Jako książka miesiąca tym razem występuje „Unicestwienie” VanderMeera.

Maciej Parowski prezentuje drugą część tekstu o pisaniu o kinie. Rafał Kosik trochę nostalgicznie mówi o wyższości papieru nad elektronicznymi formami zapisu (i trudno mu odmówić racji w niektórych aspektach). Peter Watts ubolewa nad tym, że główny nurt wydziera fantastyce należące do niej wizjonerstwo. Łukasz Orbitowski znowu bardzo ciekawie pisze o filmie (choć mam wrażenie, że jakość tekstu jest w większym stopniu zasługą materiału wyjściowego niż umiejętności autora). Tym razem na tapecie „Cień wampira”.

Przejdźmy do opowiadań, które w tym numerze prezentują bardzo wysoki poziom. „Córka Aegira” Łukasza Malinowskiego jest osadzona w uniwersum powieści „Skald. Karmiciel kroków” i przedstawia krótką przygodę na morzu tytułowego bohatera cyklu (bo na jednej książce autor oczywiście nie poprzestanie). Opowiadanie sprawnie napisane i pod względem warsztatowym nie można mu niczego zarzucić – jeśli ktoś lubi wikińskie klimaty, powinien być zachwycony. Ja nie lubię. „Przypadek Guliwera Kruzoe” Przemysława Zańko to jedno z tych opowiadań, gdzie gust redakcji idealnie pokrywa się z moim. Historia prosta, trochę futurystyczna, trochę magiczna, z licznymi nawiązaniami do popkultury... Zresztą, co bym tu nie napisała, nie będę w stanie oddać urody tego opowiadania. Może nie jest to dzieło wybitne, ale zawiera wszystko, co lubię. I obiektywnie jest co najmniej bardzo dobre. Za to „Czyściec 3D” Kazimierza Krycza Jr kompletnie do mnie nie przemawia – nie lubię horrorów gore (ani w ogóle żadnych) i nawiązywanie do tej estetyki, nawet w formie pastiszu czy próby uchwycenia pewnych zjawisk do mnie nie przemawia.

Proza zagraniczna to tym razem jedno znane nazwisko i dwie ciekawe miniaturki. „KZIDKA 1.0” Lilian Wheeler to tekst... w zasadzie trudno powiedzieć o czym. Mamy robota monitorującego sytuacje na drogach i jedną kobietę z problemami – co z tego wyniknie? Musze przyznać, że mimo iż tekst jest dobry, jeśli chodzi o warsztat, to raczej nie zachwyca. „Machina sterowana zdalnie” Scotta Lyncha to gwóźdź numeru ze względu na nazwisko autora. Jest to bardzo solidny tekst w stylu Lyncha, choć z „Niecnymi Dżentelmenami” nie ma nic wspólnego – opowiada o przygodach najemnej kompanii magów, zwanej Czerwonymi Kapeluszami. Poczytałabym więcej historii o nich, jak i więcej krótkich tekstów Lyncha, bo i w tej formie sprawdza się bardzo dobrze. „Sterta porwanych obrazów” Sunny Moraine to króciutki tekst o spotkaniu z obcą rasą, z dramatycznymi wydarzeniami w tle. Jest bardziej zapisem emocji niż czegokolwiek innego.

A jako dodatek do numeru mamy obwolutę na „Sezon burz” do samodzielnego montażu i lista laureatów Nagrody „Nowej Fantastyki”.

środa, 21 maja 2014

Kawałek Afryki - "Moja Afryka" Kinga Choszcz

Kiedy czytałam poprzednią książkę Kingi Choszcz, narzekałam na jej suchy styl. Niemniej, postanowiłam kiedyś spotkać się z autorką jeszcze raz. Ta chwila nastąpiła – właśnie jestem po lekturze „Mojej Afryki”. Nie spodziewajcie się po tej notce jakiejś głębokiej analizy czy wysokiej jakości - „Moja Afryka” okazała się jedną z tych książek, o których nie bardzo wiem, co mam napisać.

Podczas swojej wielkiej wyprawy autostopem dookoła świata z przyczyn niezależnych Kindze nie udało się zwiedzić Afryki. W kilka lat później postanawia to nadrobić podczas samotnej wyprawy o minimalnym budżecie. Wybrała się wzdłuż zachodniego wybrzeża kontynentu, raz bliżej morza, raz bardziej w głąb lądu. Udało jej się dotrzeć do Zatoki Gwinejskiej. Niestety, była to jej ostatnia wyprawa. Kinga Choszcz nie wróciła już do kraju - zmarła w Akrze na malarie mózgową.

Tak jak poprzednim razem, książka jest relacją z podróży, opartą na wpisach z pamiętnika, który autorka prowadziła w opasłym brulionie. Wymusza to na niej suchy, reporterski styl, bez ozdobników czy rozbudowanych środków wyrazu. Jednak tym razem nie przeszkadzało mi to tak bardzo. Nie wiem, czy autorka miała jednak sprawniejsze pióro, czy po prostu przywykłam.

Bardzo trudno mi oceniać pamiętniki, zwłaszcza, kiedy mają tak ostateczna wymowę. Jednak wydaje mi się, że afrykańska wyprawa była w całym podróżniczym dorobku pani Choszcz najważniejsza. Na początku udało jej się uratować małego pieska od zatłuczenia kijami. Później uratowała dziecko – dziewczynkę, którą wykupiła z „niewoli” (cudzysłowie używam tylko dlatego, że oficjalnie dziecko po prostu pracowało. A że ostatecznie okazało się, że za darmo – wedle znanego mechanizmu: cała twoja pensja idzie na utrzymanie i spłatę różnych mniej lub bardziej absurdalnych „długów”...), sfinansowała powrót do rodzinnej wioski i szkolną wyprawkę. Nie było to jedyne dziecko, które dzięki Kindze poszło do szkoły – takich wyprawek było więcej. Już samo to, czego podróżniczka podczas wyprawy dokonała, sprawia, że ta staje się ogromnie wartościowa.

„Moja Afryka” to opowieść o pasji doprowadzonej do skrajności. Takiej, która pożera życie pasjonata w sposób całkowicie dosłowny. Mimo że nigdy nie poznałam Kingi Choszcz w sposób inny niż przez książki, myślę, że nawet gdyby wiedziała, jak skończy się jej afrykańska przygoda, nie potrafiłaby z niej zrezygnować. Wydaje mi się, ze tylko podróżując mogła czuć się spełniona.


Tytuł:
Moja Afryka
Autor: Kinga Choszcz
Wydawnictwo: Bernardinum, Zysk i s-ka
Rok: 2008
Stron: 352

poniedziałek, 19 maja 2014

Film ostatnio widziałam #4 - "Godzilla" (2014)

Od razu na wstępie zaznaczę: to nie jest recenzja. Nie umiem pisać recenzji filmów i moje notki o nich nigdy nie są recenzjami. Ta nie jest nawet bardziej. Będzie nieobiektywnie, trochę fangirlowo (nie żebym fangirlowała szczególnie Godzilli, po prostu tulę do fanowskiego serduszka wszystkie wielkie jaszczury), a jako że film jest tylko kilka dni po premierze, to postaram się nie sadzić za dużo spoilerów odnośnie fabuły, a przynajmniej wyraźnie je oznaczać. Za to będzie sporo odnośnie kreacji samego Godzilli, więc jeśli ktoś chce mieć niespodziankę, jaką genezę z przyległościami wymyślili twórcy, to uczciwie ostrzegam, że nie jest to notka dla niego.

Od dawna wiadomo było, że w najnowszym „Godzilli” twórcy zechcą powrócić do korzeni (przynajmniej wizualnie), żeby broń Boże nie kojarzył się z nieudaną próbą rebootu serii z 1998 roku. (Tu zrobię małą dygresję z niepopularną opinią – osobiście uważam, że Zilla był całkiem sympatycznym wielkim jaszczurem. Problem w tym, że zdecydowanie nie był Godzillą. A ten fakt był jednym z najmniejszych problemów filmu – jak kiedyś znajdę w sobie odpowiednią ilość masochizmu, żeby znowu go obejrzeć, to zrobię o tym notkę). Jednocześnie nie można też było wrócić do uświęconej tradycji gumowego kostiumu – takie rzeczy to raczej w niskobudżetowych produkcjach dla fanów, bo widownia blockbusterów wymaga teraz CGI na wysokim poziomie. I w sumie bardzo dobrze, bo, przynajmniej dla mnie, większość tych japońsko-gumowo-kostiumowych tytułów jest całkowicie nieoglądana. Mniejsza, że ich plastikowa estetyka boli mnie w oczy – to się z odpowiednim nastawieniem da przeskoczyć. Gorzej, że scenariusze są często tak absurdalne i pogmatwane, że śledzenie historii zwyczajnie męczy widza, a przerwy między walkami potworów są zbyt długie, żeby jej nie śledzić.

Nowy Godzilla jest prześliczny. Formą nawiązuje do swoich japońskich protoplastów, jednak jest wolny od dysharmonijności budowy i ciężkiego, niezgrabnego kroku, który był wymuszany przez gumowy kostium (nie ma też czegoś, co zawsze wprawiało mnie w niepohamowaną wesołość – spazmatycznie majtającego na żyłce ogona). Co prawda jest przysadzisty i masywny, ale tylko o tyle, o ile to konieczne. Porusza się również z gracją (o ile w przypadku czegoś o wadze kilku tysięcy ton w ogóle możemy mówić o gracji), na nogach bardziej słoniowych niż teropodzich. Wraz z, zaryzykuję stwierdzenie, sympatycznym pyskiem wzorowanym trochę na dalekowschodnich smokach (ale to już i Japończycy robili) i inteligencją w spojrzeniu sprawia to, że widz widzi raczej pierwotnego tytana, a nie kolejnego potwora do eksterminacji czy problem do rozwiązania. Gdzie tam do król potworów kaiju z „Pacific Rim”, z ich owadzimi, rybimi i ropuszymi elementami, wprowadzającymi dysharmonię w budowie (oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że akurat w „Pacific Rim” rolę tytanów odgrywały mechy, więc potwory musiały być zdyskredytowane już na poziomie wyglądu; w „Godzilli” podobny zabieg zastosowano wobec MUTO – po polsku GNOLi (i nie mówcie, że tłumacz się nie postarał, mnie to słowotwórstwo ubawiło) – które przybrały kształty pajęczo-owadzie).
Czyż nie jest piękny?
Jedyne co mi w kreacji nowego Godzilli nie pasuje, to uzasadnienie jego pojawienia się (uwaga, to jest miejsce gdzie zaczynają się spoilery co do genezy potwora, ale nie fabuły. Jak się skończą, to dam znać). Rozumiem chęć odejścia od atomowych początków – w 1998 roku próbowano przy nich pozostać, jednocześnie odżegnując się od udziału USA w tym procederze i wyszło coś śmiesznego ponad miarę i wyobrażenie. Z resztą, z bombami nad Japonią rozliczył się już film z lat pięćdziesiątych i chyba w produkcji ściśle komercyjnej nie ma po co do tego wracać (choć subtelne nawiązania są i chwała twórcom za to). Jeśli już w ogóle coś ma być kojarzone z bombą atomową, to raczej MUTO – wszak jeśli o konsekwencje wybuchu chodzi, to współczesnych widzów bardziej przerazi impuls elektromagnetyczny, niźli radioaktywny opad, bo perspektywa siedzenia w zamknięciu jest im mniej groźna niż całkowite odcięcie od elektroniki. Z drugiej strony zagłada nuklearna nie jest tym, czego obawia się teraz społeczeństwo – tutaj lepiej celować w szeroko pojętą katastrofę ekologiczną. I do tego nieudolnie nawiązują twórcy. Tak nagłe pojawienie się wielkich potworów dr Serizawa (grany przez Kena Watanabe) próbuje powiązać z arogancją człowieka wobec środowiska naturalnego – ma to być jakaś lekcja pokory. Sęk w tym, że film nie sugeruje, jakoby któreś z ludzkich poczynań były bezpośrednią przyczyną powstania MUTO (no dobrze, jest wątek z wydobyciem uranu, ale jest absurdalny na tak wielu poziomach i tak słabo zaznaczony, że widz zapomina o nim jeszcze zanim skończy się film). Z jednej strony to dobrze – bardziej nachalna sugestia wyszłaby kiczowato i tandetnie, ale z drugiej w obecnej formie proekologiczne wstawki wydają się nie na miejscu. Także lichutkie jest tłumaczenie wyżej wspomnianego doktora, dlaczego właściwie Godzilla przyszedł walczyć z MUTO – mianowicie ma on być jakimś strażnikiem równowagi czy też głównym drapieżnikiem. To drugie miałoby ręce i nogi, bo wielki jaszczur, wyczuwszy konkurencję do źródeł promieniowania mógłby się jej pozbyć profilaktycznie, ot tak, jak lwy pozbywają się hien (ludzi za konkurencję nie uważa, toteż zostawia ich w spokoju). To pierwsze też by miało rację bytu, gdyby twórcy bardziej niż tylko przypuszczalnie rozumnym spojrzeniem podkreślili inteligencję bestii. A tak stoją w niebezpiecznym rozkroku nad coraz większą szczeliną i albo zdecydują się przeskoczyć na którąś stronę, albo wpadną. Trzeciej opcji nie ma.

Wróćmy jednak do zagadnienia, skąd, jeśli nie z prób nuklearnych, wzięła się stumetrowa fauna. Otóż są to zwierzęta prehistoryczne żywiące się promieniowaniem, które kiedyś na ziemi było znacznie większe niż teraz. A jak spadło, zwierzaki zeszły do podziemia, żerować na energii płynnego jądra. W sumie nie jest to pomysł bardziej absurdalny niż nagle otwierające się na dnie oceanu wrota do innego świata, ale musze się troszkę nad nim popastwić, inaczej nie byłabym sobą. Bo wiecie, może się nie znam, ale z tego, co pamiętam, to promieniowanie na Ziemi było większe wtedy, kiedy nie było atmosfery (pomijając hipotetyczny epizod wymierania ordowickiego, no ale właśnie dlatego było ono masowym wymieraniem), a wtedy też formy życia były raczej proste. I w sumie brak atmosfery by się nawet zgadzał – w końcu na tych wielkich głębokościach, gdzie można czerpać z jądra też raczej nie ma czym oddychać, ale trzeba by odpowiedzieć na pytanie, skąd w takim razie wzięła się ta mega fauna. Całkiem bez złośliwości obstawiam, że przyleciała z kosmosu. Może ktoś wykorzysta ten pomysł w następnym odcinku.;) (tu kończą się spoilery kosmologiczne)

Ja tu sobie gadu gadu, notka ma już półtorej strony, a tymczasem o samym filmie nie powiedziałam zbyt wiele. Cóż, chyba nie będę zbyt dobrym źródłem informacji – tego typu filmy oglądam po to, żeby ponapawać się widokiem walczących, pięknie animowanych potworów i większość z tego, co pojawia się między nimi traktuję jako nużący zapychacz. Toteż o poziomie gry aktorskiej się nie wypowiem, ale skoro nie bolały mnie od niej zęby, to chyba ujdzie. Mogę się wypowiedzieć o muzyce. Alexandre Desplat stworzył coś, co idealnie pasuje do obrazu – tak idealnie, że w oderwaniu od niego traci cały urok. Dodatkowo mam wrażenie, że ścieżka dźwiękowa była mocno inspirowana starymi filmami o potworach, momentami wydaje się po prostu uwspółcześnionymi kawałkami z lat pięćdziesiątych. I choć nie ma potencjału, żeby zagościć w moich słuchawkach, to nie wyobrażam sobie lepszego podkładu dla króla potworów.

Jakość zdjęć trochę trudno mi ocenić – wybrałam się na seans 3D i to był błąd. Pomijając już fakt, że samych scen, w których to 3D widać jest jak na lekarstwo (największe wrażenie na mnie wywarły… papierowe lampiony. Powtórka z rozrywki z „Zaplątanych”…), to kolory były nieco przytłumione i trudno było mi się skupić na detalach potworów. Niemniej, sceny z ich udziałem nieodmiennie zachwycały, a finałowa walka to wizualnie (i choreograficznie, zwłaszcza końcówka) cud, miód i orzeszki.

Tych kilka scen w kurzu i pyle nakręcono chyba tylko po to, żeby nie pokazując niczego, móc pokazać coś w zwiastunach, .

Uwaga, ciężkie spoilery (naprawdę, bardzo bardzo). 

Na koniec chciałabym napisać o kilku momentach fabuły, które osobiście traktuję jak najsmaczniejsze czekoladki z bombonierki. Pierwszym z nich jest krótka scenka zalotów MUTO (bo mamy dwa, samca i samicę. I jest nawet dymorfizm płciowy, tak bardzo owadzi. Z resztą, dla mnie MUTO już na zawsze pozostaną przerośniętymi cykadami) – nie wiem jak o mnie świadczy fakt, że zaloty dwóch kilkudziesięciometrowych robali z bombą atomową w charakterze podarunku dla panny młodej uważam za absolutnie urocze, ale uważam. Gdy patrzyłam na tę króciutką scenkę zalała mnie taka fala słodkości, jak na widok puchatych kotków z Internetu. Poluję na gifa z całą sceną – ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?

Druga rzecz to zakończenie. Należę do osób, którym zawsze jest smutno, kiedy Dratewka zabija smoka, a Luke Skywalker spuszcza stalową gródź na łeb pieszczoszka Jaby. Dlatego tym bardziej cieszy mnie, że Godzilla tym razem nie pada trupem. Mało tego, zostaje całkiem dosłownie nazwany bohaterem. I jak na przyzwoitego bohatera przystało, po kilku dramatycznych scenach, odpływa nieniepokojony w kierunku niedawno wzeszłego słońca. Mam nadzieję, że scenarzyści zdecydują się utrzymać ten trend – wtedy zostanę prawdziwym fangirlem (kogo ja próbuję oszukać…). 

Koniec straszliwych spoilerów.

A tak w ostatnim akapicie – słowo podsumowania, bardzo krótkie. Jeśli podobał się wam „Pacific Rim”, pędźcie chyżo do kina. Jeśli nie macie zdania o „Pacific Rim”, ale lubicie efektowną rozwalankę i dużo animowanych stworów na ekranie, też pędźcie. Ale jeżeli „Pacific Rim” uważacie za miałki, pusty i nużący, zostańcie w domu, szkoda waszych pieniędzy. „Godzilla” też się wam nie spodoba.

"Godzilla"
reż. Gareth Edwards
Legendary Pictures, Warner Bros
2014

sobota, 17 maja 2014

Subiektywne prasowanie #21 - "Nowa Fantastyka" 03/2014

Czas na ciąg dalszy nadrabiania zaległości prasowych. Marcowy numer „Nowej Fantastyki” jest nieco eklektyczny, ale bynajmniej nie uważam tego za wadę.

Wstępniak Jerzego Rzymowskiego tym razem traktuje o korzyściach z przegranych dyskusji. W miejscu zwyczajowego już, popularnonaukowego felietonu Mateusza Wielgosza mamy sponsorowany tekst o ekonomicznym RPG „E.U.ROPA”. Mimo że pomysł wydaje się nawet ciekawy (o ile ktoś lubi takie rozrywki), to jednak wolałabym felieton.

W „Obliczach hydrozagłady” Przemysław Pieniążek zajmuje się dwoma tematami. Po pierwsze przedstawia mity o potopie z różnych zakątków świata, a po drugie przybliża czytelnikom film „Noe”, który niedawno wszedł na ekrany. Mimo ciekawych opowieści autora, nie poczułam się zachęcona do spotkania z kinematografią (choć też nie przypuszczam, żeby tekst w założeniu miał do czegokolwiek zachęcać).

Interesujący jest „Mały srebrny ekran” Adama Siennica, czyli rzecz o serialach tworzonych na podstawie przebojów kinowych. Każdy fan historii w odcinkach zapewne znajdzie w nim kilka interesujących ciekawostek. Niestety, na uzupełnienie listy tytułów do obejrzenia raczej nie ma co liczyć, bo omawiane produkcje albo są jeszcze na wczesnych etapach planowania, albo okazały się kompletna porażką.

Dalej mamy dwie strony poświęcone przybliżeniu wręczonej po raz pierwszy na tegorocznym Pyrkonie Nagrody „Nowej Fantastyki”. Choć jestem raczej sceptycznie nastawione do idei rozmnażania wyróżnień w bardzo małym i już i tak w nie obfitym polskim światku fantastycznym, to pomysłodawcy przynajmniej sensownie wykładają swoje intencje.

Kolejna strona przynosi kontynuacje artykułu o fantastyce w Izraelu – zgodnie z obietnicą, tym razem dane jest nam rzucić okiem na młodych twórców. W bonusie, niejako w charakterze przedłużenia tematu, długi wywiad z Lavie Tidharem, znanym u nas z niedawno wydanego w Uczcie Wyobraźni „Osamy”. Musze przyznać, ze pan Tidhar jawi się bardzo interesującym i wszechstronnym twórcą.

Maciej Parowski przedstawia nam pierwsza część wynurzeń o krytyce filmu fantastycznego. Robi to w sposób ciekawy, choć nieco (jak to on w tych nowofantastycznych artykułach) chaotyczny. Książka miesiąca tym razem została „Trupia otucha” Simmonsa, a z lamusa wypełzł potwór z Loch Ness. Tym ostatnim jestem nieco rozczarowana, ale najwyraźniej Nessie nie jest szczególnie wdzięcznym bohaterem artykułów o swoim PR.

Felietonu Wattsa nie ma (zamiast niego jest wyczerpująca recenzja nowego „Robocopa”). Na swojej stronie Rafał Kosik ubolewa nad „cenzurowaniem języka” i wrzuca do tego pojęcia-worka zjawiska tak różne, że przynajmniej częściowo muszę się z nim zgodzić. Na przykład z akapitem o marketingowych manipulacjach językiem się zgadzam, ale już nie z tym, że nagle „adoracja okazuje się molestowaniem, a dżentelmeni zmienili się w szowinistów” nie. (Serio, dziwią mnie mężczyźni, którzy robią wielkie halo z faktu, że kobieta może sobie zwyczajnie nie życzyć raczenia uwagami na jej temat. Nawet miłymi, choć to akurat rzadkość. I nie, „Ru*ał bym!” to nie jest miła uwaga.) A ubolewanie nad tym, że nagle pojawiają się żeńskie nazwy zawodów wydaje mi się zabawne (serio, gdziekolwiek ktokolwiek na co dzień mówi „stomatolożka”? U nas wszyscy po prostu idą do dentystki). Przywoływania „genderu” nawet nie skomentuję. Zmieniając tematykę – Łukasz Orbitowski tym razem o „Opętaniu” i jest to muszę przyznać jego najciekawszy felieton od jakiegoś półtora roku.

Przejdźmy do sekcji literackiej – w tej kategorii marcowy numer wypada jak na razie najlepiej z tegorocznych, choć mamy tylko dwa polskie opowiadania. „Falstart” Wawrzyńca Podrzuckiego to świetny, futurystyczny kryminał (a pisze to osoba, która kryminałów nie znosi). Nie ma tam żadnych z odwłoka wyciągniętych dedukcji, ani przytępych (bądź odwrotnie – piekielnie inteligentnych na tle towarzyszy) detektywów, jest za to interesujące układanie puzzli z dowodów, poszlak i intuicji. Tekstu na dokładnie takim poziomie spodziewałam się po autorze. „Kre(jz)olka” Krystyny Chodorowskiej jest... ciekawa. Ma rzadko poruszaną tematykę i w gruncie rzeczy to przystępne opowiadanie o ewolucji języka, które bardzo przyjemnie się czyta.

Proza zagraniczna jest trochę liczniej reprezentowana. „Coś najbliższego” Genevieve Valentine to futurystyczna (cyberpunkowa?) odsłona mitu o Pigmalionie i Galatei okraszona odrobiną analizy sytuacji w korporacji przyszłości. Literacko co najmniej dobra. „Dzika farma” Charlesa Strossa trochę mnie rozczarowała, bo po nim spodziewałam się czegoś więcej. Co prawda cały futuryzm, zabawy genami i w posthumanizm tworzą klimatyczna otoczkę, ale fauła jest do bólu przewidywalna. „Utracona dusza Marguerite Espinozy” Jeremiaha Tolberta jest bardzo fajnym fantasy, którego klimat mocno skojarzył mi się z „Cieniorytem” Piskorskiego. Wcześniej od Tolberta dostawaliśmy znacznie bardziej szalone pomysły, ale okazuje się, że i w klasycznym sztafażu daje sobie radę.

środa, 14 maja 2014

Do I need a Dolar? - "Brudne ulice Nieba" Tad Williams

Lubię urban fantasy. Lubię też wykorzystywanie juedochrześcijańskiej mitologii w fantastyce. W Polsce z anielskich występów znana jest głównie Maja Lidia Kossakowska i historie o Kłamcy Jakuba Ćwieka. Charakterystyczne dla nich jest to, że autorzy musieli jakoś zgrabnie usunąć Wszechmogącego ze sceny, żeby ich opowieści w ogóle trzymały się kupy (a także, żeby nie wzbudzały zbyt wielu kontrowersji, bo to nie jest do nich dobry temat w tym kraju). Kiedy w zapowiedziach pojawiły się „Brudne ulice Nieba” ucieszyłam się, że będę miała okazję sprawdzić, jak to się robi za oceanem (oraz jak pisze Tad Williams, bo „Pamięć, Smutek, Cierń” ciągle znajduje się na mojej liście wstydu). I cóż, uczucia mam nieco mieszane.

Anioł Doloriel, szerzej znany jako Robert Dolar (dla przyjaciół Bobby) jest adwokatem dusz. Ponieważ ma bronić śmiertelników, ważne jest, aby wśród nich żył i poznał ich środowisko od podszewki. Dlatego, jak i inni niebiańscy adwokaci, wynajmuje mieszkanie w San Judas (czyli swoim rewirze) i żyje sobie w przydziałowym ciele mocno dbając, aby NIC, co ludzkie nie było mu obce. Tymczasem rutynowe na pierwszy rzut oka wezwanie do nieboszczyka okazuje się prawdziwą bombą – bo duszy nieboszczyka nie ma. Dodatkowo Dolar zostaje wplątany w aferę, z której kompletnie nic nie rozumie, ale to nie przeszkadza piekielnej stronie próbować go zamordować. Jjakby tego było mało, pcha się w zdecydowanie zbyt bliskie relacje z zabójczo piękną demoniczną hrabiną. A na dodatek jego najlepszemu kumplowi przydzielono strasznie upierdliwego praktykanta. I jak tu wybrnąć?

Sporo czasu zajęło mi domyślenie się, co właściwie mi w tej książce przeszkadza. Doszłam do wniosku, że są to dwie rzeczy. Pierwszą jest fakt, że nie lubię głównego bohatera.

Bobby Dolar przypomina mi wszystkich tych głównych bohaterów filmów akcji typu „Szklana pułapka” - dobry policjant (lub przedstawiciel jakiegoś innego zawodu wymagającego kontaktów ze złą stroną (w takich filmach druga strona zawsze jest zła, nie ma miejsca na niedopowiedzenia. Czasem tylko jakaś poboczna postać okazuje się dobra, ale uwikłana)), ale kłopotliwy dla szefostwa, z trudnym charakterem i koniecznie, ale to koniecznie z wielką dozą postawy macho. I o ile na ekranie w produkcji składającej się głównie z wybuchów, pościgów i mordobicia taka postać sprawdzi się świetnie, na kartach książki jest niestrawna. Tym bardziej, jeśli jednocześnie jest narratorem. Bobby Dolar jest nudny i irytujący. W chwilach, kiedy zajmuje się szeroko pojętymi sprawami zawodowymi, można z nim jeszcze wytrzymać, ale kiedy indziej to trudne. Przy tym Bobby nie jest postacią źle napisaną – jest, mam wrażenie, dokładnie taki, jak zaplanował autor, czyli podobny filmowym herosom od wybuchających w tle terrorystów i ucieczek przed potężnymi złoczyńcami. Twardy, męski męskością bardzo stereotypową, o trudnym charakterze i jeszcze trudniejszych relacjach z kobietami. Jeśli ktoś lubi nieugiętych gliniarzy, adwokatów czy innych takich, na pewno się z panem Dolarem zaprzyjaźni. Ja toleruję ich tylko w filmach.

Filmowość tej powieści widać też w innym aspekcie. Fabuła bowiem gna na złamanie karku od pościgu do pościgu, od strzelaniny do strzelaniny, wypełniając luki rozwalankami. Jednak bez wizualnych efektów specjalnych to wszystko bardzo szybko staje się nużące. Ileż razy można czytać o tym, jak to nasz dzielny anioł władował w potwora magazynek srebrnych kul i ledwo uszedł z życiem? Zwłaszcza, że wszystkie pościgi są do siebie łudząco podobne i szybko zlewają się w pamięci czytelnika. Żeby chociaż autor rekompensował tę monotonię umiejętnie wplecionymi informacjami o świecie czy wspomnieniami Bobby’ego, ale z tym też krucho (choć przyznam, że z rzadka pojawiające się wspomnienia to jednen z najmocniejszych i najciekawszych punktów powieści, szkoda, że były tak rzadkie i ogólnikowe). Wiem, że prawdopodobnie takie było założenie fabularne i węszę w tym temacie ciekawy plot twist w dalszych tomach, ale na chwilę obecną mam wrażenie, że Doloriel niewiele wie o świecie, w jakim żyje – przełożeni całą mechanikę działania Nieba trzymają w ścisłej tajemnicy, a jeśli o piekło chodzi, to autor ciągle zbywa czytelnika tym, że bohater nie miał czasu zapoznać się z danymi dostarczonymi przez informatora. Tak więc o świecie przedstawionym dowiadujemy się niewiele, poza tym, że gdy w pobliżu pojawia się Bobby, świat ten podejrzanie często zaczyna płonąć.

Postacie drugoplanowe i poboczne… cóż, są. I nawet mają zadatki na bycie ciekawymi, ale autor poświęcił im zbyt mało czasu antenowego, żeby coś konkretnego z nich wyszło. Osobiście najbardziej polubiłam pewnego świniołaka, postać dość tragiczną, ale i bardzo karykaturalną zarazem. Jedną z nielicznych, która ma własna osobowość (choć trochę irytujące jest, że zawsze, kiedy o tym mowa, nasz drogi narrator-bohater koniecznie musi wspomnieć, jak bardzo śmierdzą chlewnie. Nie wiem jak inni czytelnicy, ale ja załapałam za pierwszym razem, a takie puste powtórki raczej nie pomogą zintensyfikować wyobrażenia smrodu). Wiem, że narracja pierwszoosobowa powoduje pewne ograniczenia - bo bohater nie będzie serwował długaśnych opisów osób, które zna od dawna - ale jednak po pisarzu o renomie Williamsa spodziewałam się umiejętności sprawnego ich omijania. Trochę też boli sposób przedstawienia postaci kobiecych (który dużo mówi o samym bohaterze i nie są to rzeczy fajne): mamy więc Monicę, która jest definiowana głównie przez to, jak bardzo Bobby nie chce się z nią ponownie wiązać i piekielną hrabinę Zimnoręką, która ma własną historię, osobowość i nawet trochę charakteru oraz rangę i moc znacznie przewyższającą w hierarchii anielską adwokaturę (oczywiście, jeśli w ogóle porównywać drabinkę niebiańską i piekielną). Cóż z tego, skoro jej przeznaczeniem okazuje się zostać damselą w distresach. Zgadnijcie, kto będzie ją ratował?

Największym plusem powieści jest to, czego w niej nie napisano: rozwiązanie zagadki znikających dusz rodzi jeszcze więcej pytań, Niebo ma szansę okazać się nie tak bardzo niebiańskie, jak wszyscy sądzili i może w końcu dowiemy się nieco o tajemnicach życia pozagrobowego. To wszystko daje zapowiedź niezwykle zajmujących zdarzeń, ale dopiero w kolejnych tomach. I teraz zastanawiam się, jaki procent „Szczęśliwej godziny w Piekle” (czyli kontynuacji) zajmie rozwiązywanie tych zagadek i czy wobec tego warto będzie przebijać się przez kolejne pościgi i wybuchy, które niewątpliwie nastąpią.

Czy komuś poleciłabym „Brudne ulice Nieba”? Tak – osobom, które lubią powieści akcji z całym dobrodziejstwem inwentarza. Także tym, którzy nie zrażają się, gdy pierwszy tom serii wygląda jak nadzwyczaj rozrośnięty wstęp. „Brudne ulice Nieba” z pewnością nie są powieścią źle napisaną, postacie mimo wszystko skonstruowane są poprawnie, a i dużo się dzieje. Mój problem polega na tym, że nie lubię tego typu postaci i wolę, kiedy dzieje się coś innego niż akurat napisał autor. Najwyraźniej znowu nie jestem targetem.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.

Tytuł: Brudne ulice Nieba
Autor: Tad Williams
Tytuł oryginalny: The Dirty Streets of Heaven
Tłumacz: Janusz Szczepański
Cykl: Bobby Dolar
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2014
Stron: 488

środa, 7 maja 2014

11 odpowiedzi na niestandarowe pytania

Dawno nie było tu żadnych łańcuszków ani tym podobnych atrakcji, aż zaczęłam się martwić, że trzeba będzie już tylko merytoryczne wpisy robić i nic z płochości na blogu nie zostanie. Na szczęście Wiktoria przyszła z odsieczą i zaprosiła mnie do zabawy, w której 11 osób odpowiada na 11 pytań. Nie przedłużając, zaczynajmy.:)

Wpis postanowiłam zilustrować sporą ilością śmiesznych kotów (co z tego, że na jednym obrazku).:)
1. Jakiego bohatera bajki bałeś/aś się najbardziej?
Szczerze mówiąc, żadnego. Należałam do dzieci, które ani bajek się nie boją, ani na bajkach się nie wzruszają (śmierć Mufasy opłakałam dopiero w późnym nastolęctwie, bo jakoś tak wtedy zaczęły mnie wzruszać filmy, serio serio). Przejawiałam tylko wiecznie niezaspokojoną ciekawość z serii "I co, i co dalej?".

2. Gdybyś umiała/umiał malować, jaki obraz stworzyłabyś/byś jako pierwszy?
Pewnie jakiś epicki mural ze smokiem, najlepiej w mojej pracowni, którą kiedyś, jak już będę bogata i sławna, z pewnością będę mieć.;)

3. Jajko czy kura?
Kura. Najlepiej zmodyfikowana genetycznie. Najlepiej w dinozaura. A jeszcze lepiej w smoka.

4. Podchodzi do ciebie dziecko i mówi „na ziemię, strzelają!”, co zrobisz?
Jak jest sucho, to "padnij", a jak chlapa, to szukam jakiejś pionowej osłony.;)

5. Czego nigdy przenigdy w życiu nie zjesz?
Chyba nie ma takiej rzeczy. Znaczy, deklarować sobie mogę, ale pewnie bez wnikania w skład i jeśli byłoby dobrze przyrządzone, to dałabym radę wszystkiemu. Choć nie, jest taka rzecz - puszka masy krówkowej. Mdli mnie z przesłodzenia już przy trzeciej łyżeczce.

6. Pomarańcze czy cytryny?
Mandarynki.;)

7. Czy istnieje książka, przy czytaniu której, miałeś/aś wrażenie, że została napisana specjalnie dla ciebie?
Raczej nie, metafizyka czytania jest mi obca. Ja prosty pochłaniacz opowieści jestem.;)

8. Prowadzisz pamiętnik?
Nie, choć co jakiś czas z uporem godnym lepszej sprawy podejmuję próby. Zawsze nieudane.

9. Dlaczego nie piszesz zwykłych listów na papierze?
Trudno mi się zebrać do skrobnięcia w przyzwoitym czasie odpowiedzi na maila, co dopiero, jakbym miała jeszcze to wszystko pisać ręcznie, uważać na błędy i wysyłać! Choć samą czynność ręcznego pisania bardzo lubię.

10. Twój ulubiony drugoplanowy bohater?
O, to cała notka o tym by się zebrała! W sumie niezły pomysł, napiszę ją kiedyś.;) Na teraz to chyba będą smoczy przyjaciele Temeraire'a z powieści Novik.

11. Zamknij oczy, wyobraź sobie las, w lesie jest domek, w domku skrzynia. Co jest w skrzyni? (pierwsze skojarzenie!)
Książki!:D Ale smoczym jajem też bym nie pogardziła.;)

Teraz moje 11 pytań.:)
1. Wchodzisz do księgarni i widzisz na półce ostatni egzemplarz książki, której pożądasz. Już podążasz z nim do kasy, kiedy w drzwiach stają wiedźmin Geralt, Lara Croft, Daenerys, Voldemort i Darth Vader. Wiesz, że wszyscy przyszli po książkę, którą właśnie trzymasz. Masz sekundy na podjęcie decyzji. Co robisz? (pytanie ukradłam Obywatelowi Śliwce z innego łańcuszka. Było tak urocze, że nie mogłam się oprzeć. Mam nadzieję, że się nie pogniewa^^')
2. Możesz posiąść jedną kompletnie bezużyteczną supermoc. Co by to było?
3. Którego z książkowych zwierzaków chciał/abyś mieć i dlaczego?
4. Możesz zyskać jedną całkiem nową umiejętność, ale w zamian musisz poświęcić którąś ze starych. Jaką umiejętność byś wymienił/a i na co?
5. Podczas wycieczki w górach gubisz się w jaskini. Widzisz w korytarzu jakiś odległy blask i idziesz w jego stronę. Okazuje się, że to nieprzebrane skarby... Kiedy dotykasz złotych monet, spostrzegasz, że z irytacją przygląda Ci się właściciel skarbów - Smaug. Co robisz?
6. Wolał/abyś być elfem, krasnoludem, hobbitem czy orkiem?
7. Możesz przenieść się do dowolnie wybranego fikcyjnego świata książki, filmu, czy gry. To będzie podróż w jedną stronę. Który świat wybierzesz i dlaczego?
8. Jaką postać uważasz za słodką do obrzydliwości?
9. Jaka książka, która nigdy nie doczekała się kontynuacji powinna ją mieć?
10. A jaka ją ma i zdecydowanie nie powinna?
11. Którą z nienakręconych ekranizacji książek chciał/abyś zobaczyć?

A teraz nominowani (co prawda nie jedenastu, tylko dziewięciu, noale). Przymusu brania udziału w łańcuszku nie ma, więc jak ktoś odmówi, to się nie obrażę przecież.:) Ale miło by było zobaczyć odpowiedzi autorów następujących blogów:
http://winkyyy.blogspot.com/
http://kamilczytaksiazki.blogspot.com/
http://krimifantamania.blogspot.com/
http://bardzosubiektywnie.blogspot.com/
http://ksiazkimojejsiostry.blox.pl/html
http://www.kronikinomady.pl/
http://oceansoul.waw.pl/
http://www.tramwajnr4.pl/
http://bookhunters2.blogspot.com/

Jeśli kogoś nie ma na liście, a chciałby poodpowiadać na pytania, to też może - w komentarzach albo u siebie.:) Miłej zabawy!:)

sobota, 3 maja 2014

Stosk #55


Dawno nie miałam stosiku tak treściwego - samo gęste, można powiedzieć. Może nie jest szczególnie duży, ale i tak Światowy Dzień Książki odcisnął na nim swoje piętno.

Na górze mały pożyczalski sponsoring od Serenity, tak w ramach okresowej dawki złej literatury. Jeśli o "Polowanie" (na samej górze) chodzi, jest to zła powieść młodzieżowa z wampirami, nastawiam się na mnóstwo nielogiczności do wytknięcia. W "Testamencie Judasza" nastawiam się na wytykanie idiotyzmów. Ale że mam jeszcze sporo fajnych książek do czytania, to raczej nieprędko się za te dwie wezmę.

"Multirzeczywistość" to jedyna w tym miesiącu książka do recenzji, od Fabryki Słów. Poprzednia część nawet mi się podobała, więc chętnie zobaczę, co będzie dalej.

Niżej to już tylko zakupowa rozpusta, w większości świąteczna.;) Najwyżej "Rozmowy ze zwierzętami" Konrada Lorenza, w ramach kolekcjonowania książek o zoologicznej tematyce. Pozostała mi do upolowania jeszcze jedna książka autora. Fajnie, że W.A.B. je wznowił, zwłaszcza w takiej ładnej, minimalistycznej szacie graficznej. Potem kolejny tom "Biosfery", czyli "Jak kochają lemury" (pierwotnie książka miała się zwać "Anakonda w klozecie" i ten pierwszy tytuł jakoś bardziej do mnie przemawia). Szkoda, że W.A.B. stał się imprintem empikowej grupy Foskal, wcześniej przynajmniej miał własną stronę i można było ze sporym wyprzedzeniem podpatrywać zapowiedzi, teraz o premierach książek z mojej ulubionej serii muszę się dowiadywać z jakichś dziwnych miejsc... 

Ale zostawmy ten temat, bo czas na zdobycze, z których jestem najbardziej dumna, wszystkie wyhaczone na Arosie. "Kroki w nieznane 2013" nabyłam za 35 zł i poczytuję to sobie za niezwykłą oszczędność. Tym samym mam już cztery tomy antologii. Szkoda tylko, ze raczej nie zdobędę pierwszego i trzeciego.:( Na pocieszenie mam "Rzekę Bogów", czyli białego kruka, którego nakład podobno został wyczerpany. Też dorwałam na Arosie, na początku kwietnia było dostępnych 17 sztuk, a jak ostatnio sprawdzałam zostało już tylko pięć. Co i tak świadczy o marnym zainteresowaniu czytelników, bo "ostatki" innych tomów z UW znikały najczęściej w ciągu jednego dnia. A żeby "Rzeka Bogów" nie czuła się samotna, dokupiłam jeszcze "Pokój" i "Tonącą dziewczynę". Teraz pozostaje tylko czekać na kolejne tomy UW.:)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...