poniedziałek, 27 lutego 2012

Moje ulubione seriale, czyli wstydliwe wyznania^^'

Do zabawy zaprosiła mnie Silaqui. Tak się składa, że już dawno żadnego ciekawego łańcuszka nie było, więc nie mogłam przepuścić okazji.;) Zwłaszcza, że nigdy się nie zastanawiałam, jakie seriale najbardziej lubię i muszę przyznać, że wyniki wyszły dość zaskakujące. A tworzenia listy nie ułatwiał fakt, że seriale oglądam dość rzadko... Niemniej, ograniczyłam się do tych tytułów, które oglądane po raz kolejny budzą równie ciepłe uczucia, co za pierwszym razem.:)

Jeszcze tylko słowo o zasadach:
1. Opublikuj u siebie na blogu logo taga.
2. Napisz, kto Cię otagował.
3. Zaproś co najmniej 5 innych blogów

4. Wymień i opisz kilka swoich ulubionych seriali.


Nie mam zamiaru nikogo do niczego zmuszać, ale ciekawa jestem typów Viv, Arii, Agnieszki i Wilka Stepowego. Jeśli mielibyście ochotę, to zapraszam.:)

To teraz moja lista:

My Little Pony: Friendship is Magic
Zacznijmy od tego, co najbardziej wstydliwe: tak, jestem fanką kucyponków. Fascynuje mnie swoisty humor serii zmieszany z taką ilością słodyczy, że przy serialu można bez problemu pić gorzką herbatę. Poza tym, jest coś urzekającego w prostej, wyrazistej kresce, nieskomplikowanych, ale pomysłowych scenariuszach kolejnych odcinków i nieskrępowanej uroczości bohaterów. A może po prostu mam słabość do słodziachnych, wielkookich stworzeń, niezależnie od gatunku...

CSI: Miami, New York, Las Vegas
Teraz coś dla równowagi.;) "CSI: Las Vegas" to pierwszy serial, który na tyle zainteresował dwunastoletnią Moreni, żeby czatowała na niego przed telewizorem równie wytrwale, jak na dobranocki.;) Potem było długo, długo nic (kiedy emisję przeniesiono na jakąś barbarzyńską porę), aż tu nagle na zaczęli nadawać "CSI: NY" i "CSI: Miami". Do moich ulubionych scen zawsze zaliczały się te z udziałem trupa i anatomopatologa.^^ Seriale podobały mi się tak długo, jak długo prywatne życie policjantów nie zaczęło przesłaniać spraw, którymi się zajmowali...

Fullmetal Panic: Fumoffu
Tu trzeba odrobinę wyjaśnić: "Fumoffu" to humorystyczny dodatek do rzeczonego anime. Nie wspominam o całym serialu tylko dlatego, że nie miałam okazji spokojnie obejrzeć wszystkich odcinków - ale zamierzam naprawić ten błąd, jak tylko Luby dostarczy mi płytki.;) Niemniej kreska mnie zachwyca i mogłabym się na nią gapić godzinami. A i prezentowane poczucie humoru jest momentami z gatunku tych rozwalających na atomy.;)








House md.
Jako że lubię naukowo podane ludzkie mięsko, najsławniejszego doktorka na świecie nie mogło tu zabraknąć.;) Sherlock Holmes w białym kitlu, jednocześnie piastujący zaszczytną funkcję mistrza ciętej riposty podobał mi się gdzieś tak do czwartego sezonu (dalej nie z tego samego powodu, co "CSI"). Za dalszymi jakoś nie tęsknię, ale do poprzednich lubię wracać.:)




Ah! My Goddess!
Serial polecany przez Lubego. Tak na prawdę to od niego zaczęła się moja przygoda z anime. Przepięknie narysowana, urocza historyjka, którą można streścić w dwóch zdaniach: "Spadła mi z nieba Boginka. I co ja mam teraz z nią zrobić!?". Niby nic skomplikowanego, ale ciepły humor, specyficzny dla serialu, zawsze poprawia mi nastrój. Muszę w końcu obejrzeć pełnometrażówkę.;)

piątek, 24 lutego 2012

Szeptem do mnie mów, byle krótko. - "'Szepty dzieci mgły' i inne opowiadania" Trudi Canavan


Po przeczytaniu „Uczennicy maga” zarzekałam się, że powieści pani Canavan długo nie tknę. Powieść powieścią, ale na opowiadania od dawna miałam chrapkę, więc gdy tylko Aria przekazała je w moje parszywe łapki (dzięki!:)), zabrałam się za lekturę. Okazało się, że autorka lepiej wypada w opowiadaniach, niż w powieściach. Ale czy zachwycająco?

„Szepty dzieci mgły” i inne opowiadania to niewielki zbiorek, w którym mieści się pięć krótkich opowiadanek. Nie są one ze sobą powiązane i stanowią zbiorowisko tekstów dość eklektycznych, ale tym lepiej, bo czytelnik nie znudzi się monotonią narracji, jak to często bywa w powieściach tej pani. Tytułowe „Szepty dzieci mgły” są pierwszym opowiadaniem w dorobku autorki. Zostały nawet nagrodzone, ale szczerze mówiąc, trudno mi powiedzieć, za co. Historia z pointą i przesłaniem, ale poziomem oczywistości dorównuje tekstom Paulo Coelho. 

Kolejnym tekstem jest „Szalony Uczeń”, będący uzupełnieniem wątku z „Trylogii Czarnego Maga”. Sam w sobie jest ciekawy, ale nie rewelacyjny, jednak dla miłośników kylariańskich magów to z pewnością gratka. Odpowiada na pytanie, dlaczego wyższa magia (później zwana czarną) została przez Gildię zarzucona.

„Markietanka” jest opowiadaniem najciekawszym pod względem fabularnym. Trudno oczywiście powiedzieć cokolwiek o fabule tak krótkiego tekstu, nie zdradzając jednocześnie zbyt dużo, jednak mogę wspomnieć, że tytułowa markietanka okazuje się kimś dużo bardziej niesamowitym, niż można by wnioskować z jej profesji (co, swoją drogą, w fantastyce nie jest takie niezwykłe; gdyby oprzeć się tylko na literaturze fantastycznej, człowiek niechybnie dojdzie do wniosku, że wszystkie prostytutki są szpiegami, sukkubami i/lub czarodziejkami w przebraniu). Autorce udało się mnie zaciekawić tym tekstem.

„Przestrzeń dla siebie” okazała się najbliższym mi opowiadaniem. Któż z nas nie chciałby  znaleźć magicznego pomieszczenia, które sprawia, że kiedy w nim przebywamy, czas na zewnątrz niesamowicie zwalnia? Główna bohaterka wykorzystywała skradziony w ten sposób czas na doskonalenie umiejętności malarskich, co sprawiło, że łatwo mi było się z nią identyfikować.;) Jak nietrudno się domyślić, takie dary nie są darmowe…

Ostatnim opowiadaniem jest „Biuro Rzeczy Znalezionych”. Muszę przyznać, że tytułowe miejsce od dawna wydawało mi się wręcz stworzone do zagospodarowania jakąś fantastyczną fabułą (a najlepiej niejedną). Ta, jaką stworzyła pani Canavan wydała mi się jednak zbyt mało mroczna, chociaż sam pomysł jest niczego sobie.

Dodatkową gratką dla czytelników może być fakt, że każde opowiadanie jest opatrzone posłowiem. Autorka napisała w nim krótko, jak dany tekst powstawał i co było inspiracją do niego. Uważam, że to bardzo dobry pomysł i należałoby go przeszczepić na nasze rodzime ziemie, najlepiej dla co bardziej eklektycznych zbiorów opowiadań.

Mimo iż zbiór czytało mi się szybko i przyjemnie, nie powiedziałabym, że autorka podbiła moje serce i wzbudziła zachwyt. Jej styl jest dużo bardziej jadalny w opowiadaniach (kiedy z konieczności musi wycinać wszelkie dłużyzny i zbędne opisy) i chętnie przeczytałabym jeszcze jakieś teksty tego typu. Szkoda, że pani Canavan woli produkować raczej opasłe powieści, niż zgrabne opowiadanka.


Tytuł: "Szepty dzieci mgły" i inne opowiadania
Autor: Trudi Canavan
Tytuł oryginalny: Whispers of the Mist Children
Tłumacz: Agnieszka Fulińska
Wydawnictwo: Galeria Książki
Rok: 2010
Stron: 202

wtorek, 21 lutego 2012

Boso, ale w dziczy - "Gringo wśród dzikich plemion" Wojciech Cejrowski

„Gringo wśród dzikich plemion” to już ostatnia książka Wojciecha Cejrowskiego z biblioteki Poznaj Świat, jaką czytałam. Więcej nie ma, a szkoda. Poczekam trochę, może się jeszcze pojawią.

„Gringo wśród dzikich plemion” to kolejna garść opowieści o podróżach autora do Ameryki Południowej. Z tym, że wbrew tytułowi, o samych dzikich plemionach jest tu stosunkowo niewiele. Sporo przeczytamy o bojach z celnikami, fortelach, mających umożliwić przekroczenie granicy w nie do końca legalny sposób (inna rzecz, że to, co jest legalne, zależy w głównej mierze od celniczego widzimisię). O samych Indianach tekstów jest tylko kilka.

Wiele osób uważa, że „Gringo” jest daleko ciekawszy od „Rio Anaconda”. Nie mogę się z nimi zgodzić. „Gringo” to zbiór fascynujących anegdotek z miejsc, które większość z nas zawsze będzie oglądała tylko w telewizji. Anegdotek świetnie napisanych i zabawnych, ale nic poza tym. Brak w nich tej refleksji i odrobiny tajemnicy, prawdziwej magii, jaka wręcz wypływała z kart „Rio Anaconda”. Książka rozbawiła i sprawiła, że miło spędziłam czas, ale nie przeniosła mnie do rozgrzej jak piec amazońskiej dżungli. Nie pomagał fakt, że kilka opowiadań było mi znane z wcześniej czytanego „Podróżnika WC”.

Jak zwykle w serii Poznaj Świat, strona techniczna jest świetna. Piękne zdjęcia (chociaż, moim zdaniem, niektóre stanowczo zbyt małe), kredowy papier, odpowiednia wielkość czcionki to niemal znamiona luksusu. O solidnym wykonaniu może świadczyć choćby stopień zdezelowania czytanego przeze mnie egzemplarza – jest w takim stanie, że większość książek już dawno by się rozpadła, a on dalej się trzyma. Widać uporem i wytrzymałością dorównuje autorowi.

Długość niniejszego tekstu świadczy o tym, że niedobrze jest czytać dwie książki tego samego autora w niewielkich odstępach czasu, zwłaszcza, jeśli są zbliżone tematycznie. Zwłaszcza w tym przypadku, gdyż kolejność czytania mocno wpływa na opinię, a i trudno coś potem o tej drugiej napisać. Mimo wszystko zachęcam do lektury „Gringo wśród dzikich plemion” – przednia rozrywka na jeden lub dwa wieczory.

Tytuł: Gringo wśród dzikich plemion
Autor: Wojciech
Cejrowski
Wydawnictwo: Bernardinum, Zysk i s-ka
Rok: 2006
Stron: 264

sobota, 18 lutego 2012

Magia dżungli - "Rio Anaconda" Wojciech Cejrowski

Wojciech Cejrowski jest człowiekiem o poglądach dość radykalnych, przez co niektórzy czytelnicy czują się do jego książek zniechęceni. Szczerze mówiąc, kiedy zaczynałam znajomość z tym panem (przez szklany ekran telewizora), nie wiedziałam o jego kontrowersyjności. Program się spodobał, więc postanowiłam także coś podróżniczego przeczytać. Przeczytałam raz i było fajnie. Teraz przeczytałam znowu, tym razem „Rio Anaconda”. Wrażenia będą krótkie i raczej ogólne, bo trochę czasu już od lektury minęło, a ja tak na zimno i po czasie nie bardzo potrafię pisać… (Bogiem a prawdą, notkę dotyczącą tej książki już miałam sobie odpuścić, gdy nagle dorwałam „Gringo wśród dzikich plemion” – a bardzo nie chcę, żeby mi się wrażenia pomieszały).

O czym jest „Rio Anaconda”? Jest to opis wyprawy autora do wioski ostatnich Dzikich, Indian z plemienia Carapana. Dzicy to ludy, które ciągle jeszcze opierają się cywilizacji, głównie chowając się przed nią w najdalszych ostępach dżungli i delikatnie dając do zrozumienia, że nie życzą sobie jej na swoim terenie widzieć (cywilizacji znaczy). Dzięki temu tradycje i magia tych plemion przetrwały. Choć nie wiadomo, jak długo jeszcze.

Główną postacią, oprócz autora, rzecz jasna, jest tutaj szaman. Niezwykły człowiek, jeden z ostatnich, którzy potrafią korzystać z prawdziwej magii. Nie tani kuglarz (chociaż sztuczki są potrzebne – widowiskowe rytuały dają plemieniu poczucie bezpieczeństwa), ale prawdziwy mag. Taki, który zdaje sobie sprawę z tego, że jego moc jest po części darem, po części zaś wypadkową siły woli szamana i wiary współplemieńców. Taki, który wie, jak ogromna odpowiedzialność na nim ciąży i który potrafi ją udźwignąć. A przy tym jego umiejętności są zadziwiające.

Cóż, niektórzy pewnie powiedzą, że to bujdy. Ich sprawa. Ja już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że poglądy skrajnie racjonalistyczne nie są dla mnie, zwłaszcza, że bazując na współczesnych teoriach naukowych można dojść do całkiem magicznych wniosków (niby skąd miałaby się brać science fiction?). Odrobina magii czyni życie barwniejszym i bardzo chcę wierzyć, że ciągle gdzieś tam żyje ktoś, kto potrafi się nią posługiwać niczym Ged Krogulec, że nie sprowadza się ona do hecy ze szklaną kulą czy wahadełkiem, że istnieje moc dostępna tylko dla wybranych i nigdy za darmo. Może jestem idealistką, chodzącą z głową w chmurach, ale dobrze mi z tym (a poza tym, jestem niegroźna^^’). 

Miało być o książce, a wyszło jakieś refleksyjne niewiadomoco. Ale tak działa autor: gawędziarski styl sprawił, że wydawało mi się, że sama siedzę w chatce szamana nad Rio Anaconda i słucham jego opowieści o wiedzy i zwyczajach, które pewnie wkrótce zanikną. To też jest jakiś rodzaj magii, prawda?

Tytuł: Rio Anaconda: Gringo i ostatni szaman plemienia Carapana
Autor: Wojciech
Cejrowski
Wydawnictwo: Bernardinum, Zysk i s-ka
Rok: 2006
Stron: 435

czwartek, 16 lutego 2012

Subiektywne prasowanie #2 - "Nowa Fantastyka" 02/2012

Lutowy numer Nowej Fantastyki przyjęłam z nieco mniejszym zaciekawieniem, niż styczniowy (wszak był już drugim numerem, a tym samym straciło znamię czegoś nowego w moim czytelniczym życiu). To znaczy miałam je przyjąć z mniejszym zaciekawieniem, kiedy to w oczy rzucił mi się tytuł jednego z tekstów, mianowicie „Smoki niebanalnie”. Jako typowej maniaczce wielkich gadzin, w oczach pojawiły mi się niepokojące iskierki. Ale zanim przejdziemy do dłuższej wypowiedzi na temat najbardziej interesującego mnie artykułu, sprawdźmy, co tam jeszcze w Nowej Fantastyce.

Na początek, tak dla rozkręcenia czytelnika, mamy króciutki tekścik Jerzego Rzymowskiego o tytule, nomen omen, „Wyrób tytułopodobny. Sama na początkowe teksty, które wyglądają zupełnie jak nudnawe „Od redakcji” (czyli zajmują kawałek bocznej kolumny na jednej z pierwszych stron) zazwyczaj nie zwracam uwagi. Nie wiem, jak Wy, więc na wszelki wypadek pragnę powiadomić, że artykulik jest bardzo interesujący i warty przeczytania, nawet, jeśli nie zgadzam się z autorem. Następnie mamy kolejny z uroczych felietonów Jakuba Ćwieka. Tym razem autor rozważa kwestię wszechobecnych porównań, tych rodem z czwartej strony okładki („Polski Neil Gaiman!”, „Nowy Tolkien!”, „Godny następca Kinga!”). Pan Ćwiek dochodzi do kilku ciekawych wniosków, dlatego tekst uważam za interesujący.

Czas na temat numeru. Tym razem jest to „Ekran pełen baśni” – tytuł mówi sam za siebie. Artykuł dość rozbudowany, rzeczowy i ogólnie gratka dla fanów kinematografii. Jako że się do takich nie zaliczam, pozostał dla mnie na poziomie zbioru ciekawostek. Czekam na podobny o książkach. A jeśli już przy filmowych zbiorach ciekawostek jesteśmy, warto rzucić okiem na tekst o wytwórni Asylum. Ku przestrodze. Poza tym jest jeszcze artykuł o wykorzystaniu kanonicznych motywów fantastycznych na scenach teatrów – ciekawy, ale obawiam się, że zainteresuje głównie sympatyków tej formy sztuki, bądź co bądź uważanej wciąż za bardziej wysoką, niż popularną. Skoro o sztuce wysokiej mowa – mamy prawdziwą gratkę: rzecz o tym, dlaczego (i którzy) pisarze głównonurtowi czerpią garściami z fantastyki, jednocześnie hałaśliwie się od niej odżegnując. W niektórych przypadkach zakrawa to wręcz na hipokryzję autora (bo taka „Droga” McCarthy’ego to przecież czysta postapokalipsa, ale za to stwierdzenie dostałabym od oburzonego autora w ucho…), moim zdaniem godną pożałowania.

Poza tym znajdziemy jeszcze felieton Rafała Kosika, który wydał mi się czystym laniem wody bez żadnego celu (a i temat mnie nie porwał), świetny tekst Petera Wattsa o socjopatach i psychopatach w literaturze i nie tylko, oraz jak zwykle mnóstwo recenzji i konkursów.

My little tatzelwurm by Moreni
Zastanawialiście się, gdzie ten artykuł o smokach? Cóż, jako prawdziwa (psycho?)fanka tych stworzeń, postanowiłam mu poświęcić cały długaśny akapit. Już sam tytuł – „Smoki niebanalnie” – jest nieco mylący. Spodziewałam się bowiem wywodów na temat niebanalnych przedstawień tych gadów w fantastyce, a dostałam przegląd smoków germańskich. Nie, żebym czuła się zawiedziona, ale czujcie się uprzedzeni. Niejako przy okazji, autor ubolewa nad tym, że smoki w fantasy to w zasadzie klony Smauga, a z obfitych źródeł mitologicznych nikomu się nie chce korzystać. I tu się z nim nie zgadzam. Z kilku powodów. Po pierwsze, fantasy jest takim gatunkiem, w którym masowo występuje chłam. A w chłamie, wiadomo – zabijanie smoków. A jak smok występuje dwa razy, w tym raz w scenie własnej śmierci, to po co się wysilać na coś oryginalnego? Napiszemy: skrzydła, cztery nogi, gadzi kadłub i już każdy wie, że o smoka chodzi (bo, prawda, jak ma ino dwie nogi, to nie smok, tylko wiwern; jak wodny i bez nóg, to nie smok, ino wąż morski; jak nóg ma plus-minus cztery, ale za to skrzydeł żadnych i ciało podługowate, to przecie lung, czasem jeno chińskim smokiem zwany, itd.). Z drugiej strony, tam, gdzie smok ma służyć niejako odwróceniu własnej legendy czy innym eksperymentom charakterologicznym, tam wygląd jest nieważny (ergo, często autor woli odwołać się do smaugowego wzorca, aby innowacjami nie rozpraszać czytelnika). Jednak to w książkach tego drugiego typu znajdziemy smoki różnorodne i to dużo więcej, niż trzy już wymienione przez autora. Bo mamy i Boskie Bestie Kossakowskiej (co to gadokształtne i pierzastoskrzydłe, ale oczu mają setki – na rzeczonych skrzydłach właśnie), i puchatego Pożeracza Chmur Białołęckiej, i węże morskie oraz bunyipy Novik (chociaż tu akurat częściej występuje model smaugowy), i wiele innych – z odrzutowymi smokami Świata Dysku włącznie. Wreszcie wydaje mi się, że autor jako alternatywę podał przykłady zbyt ostateczne, bo gadów wielkich jak cały świat. Przecież gdyby takiego zabić, to z miejsca nam się robi powieść o końcu świata – a to generalnie zbyt ostateczne rozwiązanie… No, z wyjątkiem tatzelwurma. To takie wdzięczne stworzonko, co to przy odrobinie wyobraźni może równie dobrze być bestią pożerającą górników, jak i domowym pieszczochem, bardziej uroczym niż dowolnie wybrany bohater serii „My Little Pony”. Niech ktoś w końcu napisze o tatzelwurmie…

Rozgadałam się, a to przecież jeszcze opowiadania domagają się uwagi. Jeśli ktokolwiek był na tyle wytrwały, żeby doczytać aż dotąd, dowie się ode mnie, że opowiadania są bardziej eklektycznie dobrane, niż w poprzednim numerze, a wszystkie trzy polskie teksty pochodzą od „odkryć” (nie, cudzysłów tym razem nie świadczy o ironii) ze strony www.fantastyka.pl. „Konfrontacja Elaine Housemann” jest opowiadaniem całkiem dobrym. Finał co prawda nie zaskakuje zbytnio, ale historia ma potencjał. Obawiam się, że Istvan Vizary nie potrafił go do końca wykorzystać – podał czytelnikowi zbyt mało informacji o tle wydarzeń i motywacjach bohaterów, przez co opowieść straciła na głębi i sile wyrazu – mimo tego kibicuję mu i mam nadzieję, że się rozwinie. „Eustachy Soplica i półdemon” to coś, co spodoba się głównie zagorzałym fanom Wędrowycza. Karol Mitka napisał przednią pointę i kilka naprawdę zabawnych sytuacji, ale wszystko to utonęło pod lawiną taniego porno, rzucania mięchem (dosłownie i w przenośni) i wszechogarniającego turpizmu. Najlepszym spośród polskich tekstów, moim skromnym zdaniem, jest „Zapisane w snach” Jarosława Sopińskiego. Niby wszystkie składowe już gdzieś były, ale autorowi udało się z nich zbudować atrakcyjną całość. Pomysł jest na tyle elastyczny, że można by go było zamienić w powieść – może wtedy nie odniosłabym wrażenia, że opowieść jest nieco bezkrwista. Ale to nieszczególnie przeszkadza. „Dzień Niepodległości” Sarah Lagan to wizja Ameryki po (w trakcie?) trzeciej wojny światowej. Niby zawiera wszystko, co lubię, ale jakoś nie porywa. Za to Peter Watts ze swoim „Ambasadorem” porywa jak najbardziej – mogłam się przekonać, że osobliwy, nadziewany naukowymi sformułowaniami styl pisarza w żadnym wypadku nie jest zbyt ciężki. S. L. Farrell za „Bogów co drugiej środowej nocy” otrzymuje ode mnie laurkę. Dlatego, że w niekonwencjonalny sposób poruszył temat RPG, który, uważam, jest przez autorów niedopieszczany i ignorowany zupełnie niesłusznie. A także za złośliwość i ironiczność względem czytelnika.

Wyszedł mi taki elaborat, że hej. Ciekawe, czy ktokolwiek dotrwa do końca. Tak to niestety bywa, kiedy do gazety wrzuca się temat nakręcający recenzenta i opowiadania, o których nie można się nie wypowiedzieć (w taki czy inny sposób). Ciekawe, czy w kolejnym numerze też znajdzie się coś, o czym warto napisać elaborat.

wtorek, 14 lutego 2012

Zanim przydryfował A'Tuin - "Dysk" Terry Pratchett

Terry Pratchett kojarzy mi się nieodmiennie ze Światem Dysku i z niejakim zdziwieniem zarejestrowałam fakt, że pisywał też inne powieści. To niby logiczny wniosek, ale jakoś wcześniej nie przebił się do mojej świadomości. Z tym większą ciekawością wzięłam się za lekturę książki „predyskowej”, która później stała się inspiracją do napisania cyklu. Powieścią tą był „Dysk”.

Kin Arad jest inżynierem planetarnym i to najlepszym w szeregach Kompanii. Nic dziwnego: ponad dwa wieki doświadczenia robią swoje. Jednak Kin nie zaszłaby tak daleko, gdyby nie jej wrodzona ciekawość. I ta ciekawość właśnie będzie przyczyną nielichych kłopotów. Wyobraźcie sobie, że ktoś proponuje wam wycieczkę do świata, jaki nie ma prawa istnieć. Do świata, który gwałci wszelkie znane ludziom prawa nauki, czyli do lewitującej w kosmosie pizzy z Europą na wierzchu i własnym zestawem miniaturowych ciał niebieskich. Za towarzystwo zaś macie dwoje kosmitów o aparycji tak uroczej, że świetnie wkomponowaliby się w dzieła Boscha. A to dopiero początek.

Na okładce wydawca umieścił uczciwą informację, że „w książce pojawiają się zalążki pomysłów, które pisarz tak świetnie rozwinął później w cyklu Świat Dysku.” I tak jest, ni mniej, ni więcej. Nie ma co oczekiwać nawiązań dyskowych, ale widać, czym autor się inspirował. „Dysk” można uznać za ciekawe studium rozwoju koncepcji, gdyby ktoś miał takie zacięcie.

Sama powieść bardziej przypomina późniejsze, niż wcześniejsze tomy Świata Dysku. Humor pratchettowski jest, ale w rozsądnych ilościach. Nie ma co liczyć na wykwity totalnego absurdu czy galopady skeczy (aczkolwiek forma powieści pozwala na prawie niezauważalne wkomponowanie mocno absurdalnych kwestii). Inna sprawa, że czytanie powieści sci-fi autora, którego znamy wyłącznie z fantasy, jest bardzo ciekawym doświadczeniem.

„Dysk” jest dla mnie dowodem na to, że świetny pisarz będzie sobie radził na każdym polu. Polecam zarówno miłośnikom autora (chociaż radzę porzucić nadzieję na konotacje światodysowe), jak i czytelnikom nieznającym go. Świetna lektura na nudny wieczór.

Tytuł: Dysk
Autor: Terry Pratchett
Tytuł oryginalny: Strata
Tłumacz: Ewa Siarkiewicz
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2005
Stron: 220

sobota, 11 lutego 2012

Panna zbyt idealna - "Uczennica maga" Trudi Canavan

Książeczkę pożyczyła mi Aria. Dziękuję!:)

Pisałam kiedyś o Trudi Canavan jako o rozwijającej się debiutantce, która potrafi swoje błędy wykryć, by następnie w kolejnej powieści ich unikać. W „Trylogii Czarnego Maga” wydawała się tak właśnie postępować. Wrażenie minęło, kiedy przeczytałam „Uczennicę maga” – prequel do wyżej wymienionej trylogii, którego akcja rozgrywa się setki lat wstecz.

Tessia chciałaby tak jak ojciec zostać uzdrowicielką. Niestety, chociaż nie istnieje prawo zakazujące kobietom wykonywania tego zawodu, marne są szanse, aby dostała się do odpowiedniej szkoły. Sytuacja komplikuje się, kiedy okazuje się, że dziewczyna dysponuje samorodnym talentem magicznym. A już kompletnie się gmatwa, kiedy wybucha wojna Kylarii z Sachaką.

Tymczasem po drugiej stronie gór młoda kobieta imieniem Steria podróżuje do posiadłości ojca. Pełna marzeń o wspólnym prowadzeniu rodzinnego interesu boleśnie zderza się z sachakańską rzeczywistością. Okazuje się bowiem, że jedynym, co może osiągnąć tamtejsza kobieta, jest dobre zamążpójście i urodzenie gromadki dzieci, najlepiej chłopców. Oczywiście, jeżeli nie jest niewolnicą.

Książka kipi od ważnych tematów, związanych głównie z dyskryminacją kobiet, trochę więc niezręcznie jest ją krytykować – ale muszę. Bo te wszystkie ważne tematy i ciekawe detale, jakie czytelnik mógłby z niej wyłuskać, giną przytłoczone wszechobecną paplaniną. Marzę o tym, żeby pani Canavan trafił się redaktor-żyleta, który wszystkie zbędne fragmenty bezlitośnie wytnie. Dostalibyśmy wtedy książkę o połowę cieńszą, ale dużo ciekawszą i bardziej wciągającą.

Nie mogę nie wspomnieć o bohaterach. O ile postacie mężczyzn są odmalowane całkiem sprawnie, chociaż nieco sztampowo, to kobiety przyprawiają o ból głowy. Tessii nie da się opisać inaczej niż w samych superlatywach (miła, dzielna, zdolna, z pasją, wrażliwa na cierpienie innych itd.), za to pozostałe kylarianki wydają się niedorozwinięte umysłowo. Jedynym, co zaprząta im głowy, jest zdobycie upatrzonego materiału na męża. Nawet przebywając na froncie młode dziewczęta myślą jedynie o tym, jak poderwać upatrzonego maga (a przecież nie jest tak, że to dla nich jedyna droga do dobrego życia – wszystkie są magiczkami i przy odrobinie pracy mogłyby być w pełni samowystarczalne). Przy książce, która ma w założeniu ukazywać dyskryminację kobiet, to chyba trochę jak strzał w stopę. Sytuację ratuje wątek sachakański, który świetnie ukazuje walkę kobiet jeśli już nie o własne prawa, to chociaż o bezpieczeństwo. Gdyby nie idiotyczne zakończenie, mogłabym powiedzieć, że ratuje całą książkę.

Wspomniana wyżej wojna to jeszcze inna para kaloszy. Ciągnące się przez bite 200 stron opisy walk sprowadzają się do tego, że obie grupy (obrońców i najeźdźców) biegają po mapie niczym kot z pęcherzem – i nic z tego nie wynika (pominę milczeniem fakt, że obrońcy nie są w stanie wytropić i osaczyć kilkudziesięcioosobowej grupy na znanym sobie – a owej grupie właściwie nie –  terenie…). Gdyby nie to, fabuła zyskałaby może trochę dynamiki.

Plusy? Książkę można czytać jako osobną powieść, bo nie ma nawiązań fabularnych do trylogii. Osobiście uważam, że lepiej ją poznać po wcześniejszym zapoznaniu się z „Trylogią Czarnego Maga” – autorka w „Uczennicy…” wyjaśnia genezę kilku magicznych gadżetów, co wywiera dużo większe wrażenie, kiedy już się o nich słyszało. Poza tym nawet najnudniejsze momenty czuta się dość szybko, a historia Sterii jest sama w sobie na tyle ciekawa, że warta polecenia.

Powieściom Trudi Canavan, już chyba więcej nie dam szansy, chociaż chętnie sprawdzę, jak tej pani wychodzą opowiadania. Natomiast „Uczennicę maga” polecam raczej fanom autorki. Reszcie po prostu nie odradzam.

Tytuł: Uczennica maga
Autor: Trudi Canavan
Tytuł oryginalny: The Magician's Apprentice
Tłumacz: Agnieszka Fulińsk
Cykl: Trylogia Czarnego Maga
Wydawnictwo: Galeria Książki
Rok: 2009
Stron: 816

czwartek, 9 lutego 2012

Sztywna ta zbroja... - "Templariusz" Paul Doherty

Generalnie niezbyt lubię powieści historyczne. Jestem jednak otwarta i co jakiś czas próbuję zmienić swoje nastawienie, zwłaszcza, jeśli na horyzoncie pojawi się coś w realiach średniowiecznych. Kiedy więc usłyszałam o „Templariuszu” Paula Doherty, byłam szczerze zainteresowana. Przecież to taki wdzięczny temat – zakon ma w popkulturze wizerunek dość romantyczny, bo i spiski, i tajemnice, i potęga, i pociąganie zza kulis za sznurki mogą wchodzić w grę. Dodatkowo wiedza o nim wśród niehobbystów jest dość niewielka, istniała więc możliwość zarówno jej poszerzenia, jak i wygrywania na niej przeróżnych, niesamowitych melodii. Jak wyszło?

Mamy rok 1097. Papież Urban II właśnie wezwał wiernych do odbicia Jerozolimy z rąk niewiernych. Wśród rzeszy odpowiadającej na wezwanie znajdują się Eleonora de Payens wraz z bratem Hugonem i jego bliskim przyjacielem, Gotfrydem z St. Omer. Eleonora chce odbyć pielgrzymkę i, być może, rozliczyć się z przeszłością, jej bratu zaś przyświecają wielkie idee. Wszyscy jednak przeżyją szok w starciu z rzeczywistością – nikomu bowiem nie przyszło do głowy, że Bóg zechce wystawić swoją armię na tyle ciężkich prób…

Zamysł autora był ze wszech miar szlachetny. Miała powstać powieść stylizowana na oryginalną kronikę autorstwa Eleonory, możliwie jak najwierniej oddająca realia tamtego okresu i specyficzność pierwszej krucjaty. Te cele udało mu się osiągnąć. Książka jest napisana jak jedenastowieczna kronika, bez zbędnych zabiegów upiększających. Jest też niezwykle wierna realiom, jakie panowały w obozie krzyżowców, którzy czasem cierpią głód, bywają napadani przez bandytów, wyczerpani po bitwie albo bombardowani przepowiedniami samozwańczych proroków. Nie umknął też opis żadnej ważniejszej bitwy. Jest tylko jeden problem: produktu finalnego nie da się czytać, a w każdym razie nie jak powieści.

„Templariusz” to w założeniu powieść, niestety, widywałam książki popularnonaukowe (ba, nawet podręczniki akademickie) napisane żywszym językiem. Powieść jest strasznie statyczna, relacje z najdramatyczniejszych nawet wydarzeń chłodne jak raport podatkowy, a bohaterowie zdają się glinianymi pacynkami. Wszystkie postacie są opisane mniej więcej tak, jak w podręcznikach do historii: w roku tym i tym dowodził oblężeniem miasta X podejmując następujące działania. Nie ma najmniejszych szans, aby poczuć do kogokolwiek odrobinkę sympatii, o utożsamianiu się nie wspominając.

Fabuła również przypomina wywód wycięty z podręcznika. Owszem, są opisane wszelkie najważniejsze wydarzenie, które miały miejsce w drodze z Francji do Jerozolimy, ale znowu nie wiemy nic ani o relacjach w obozie (prócz tego, że dowódcy czasem kłócą się o wpływy). Jakiekolwiek oznaki tego, że mamy do czynienia z żywymi ludźmi, a nie papierowymi figurkami, zostały przez autora ograniczone do kilku suchych wzmianek, że ten i ów miewali romanse. Wszystko razem sprawia, że powieść przypomina zasuszoną mumię – brak krwi emocji, żeby uczynić to suche próchno odrobinę soczystszym.

Jeśli chodzi o styl autora, to również nie jest lepiej. Środków artystycznych czy poetyckości opisów można ze świecą szukać (z resztą, trudno znaleźć jakiś opis w ogóle, o ile nie dotyczy on fortyfikacji obleganego akurat miasta). Dialogi są króciutkie i beznamiętne, a autor niezbyt sobie radzi z tworzeniem jakiegokolwiek klimatu.

„Templariusz” wbrew zapewnieniom na okładce nie jest powieścią historyczną. To fabularyzowany podręcznik. Polecić go mogę jedynie fanom epoki i zakonów rycerskich. Inni raczej nie będą się przy nim dobrze bawić.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Bellona. Dziękuję!

Tytuł: Templariusz
Autor: Paul Doherty
Tytuł oryginalny: The Templar
Tłumacz: Paulina Maksymowicz
Cykl: Templariusz
Wydawnictwo: Bellona
Rok: 2011
Stron: 343

wtorek, 7 lutego 2012

Niewielki stosik lutowy

Stosik miał się właściwie ukazać na końcu stycznia, ale nie wyszło, więc figuruje jako lutowy. Nie jest zbyt imponujący, za to prawie w całości recenzencki.


Od góry:
1. "Dzieci demonów" J. M. McDermott - do recenzji od wydawnictwa Prószyński i s-ka. Przeczytana i opisana tutaj.
2. "Strach mędrca" tom 2 Patrisk Rothfuss - od portalu Unreal Fantasy. Też już przeczytana i opisana tutaj.
3. "Pieśń czasu. Podróże" Ian R. MacLeod - od portalu Insimilion.
4. "Prawdy i nieprawdy o zwierzętach" Andrzej Trepka - zakup własny po wizycie w taniej książce.;)
5. "Historia nudy" Peter Toohey - od wydawnictwa Bellona.

A, byłabym zapomniała. Wydawnictwo Bellona zaprasza na spotkania autorskie z panem Sławomirem Koprem, autorem m.in. "Życia prywatnego i erotycznego w starożytnej Grecji i Rzymie". Dla mnie trochę za daleko, ale dla Was może nie.:)

KIELCE
27 lutego (poniedziałek)
godz 17.00

Księgarnia Pod Zegarem
ul. Warszawska 6, Kielce

KRAKÓW
28 lutego (wtorek)
godz. 18.00

Księgarnia pod Globusem
ul. Długa 1, Kraków

KRAKÓW
29 lutego (środa)
godz 17.00

Księgarnia Pałac Spiski
Rynek Główny 34, Kraków

RYBNIK
 1 marca (czwartek)

godz 17.00

Księgarnia Sowa
ul. Sobieskiego 24, Rybnik

BIELSKO-BIAŁA
2 marca, (piątek)

godz 17.00

Księgarnia Klimczok
ul. Cyniarska 11, Bielsko-Biała

niedziela, 5 lutego 2012

It's a fear part 2! - "Strach mędrca" tom 2 Patrick Rothfuss

O tym, że ciężko jest pisać o kolejnych tomach (zwłaszcza drugich) cykli powie wam każdy, kto tego próbował. Po lekturze Strachu mędrca. Tom 2 jestem skłonna powiedzieć, że jeszcze trudniej pisać o drugiej części drugiego tomu. Chociaż biorąc pod uwagę fakt, że w książce działo się stosunkowo niewiele, mogło być gorzej.

Poprzednio zostawiliśmy Kvothe’a gdy otrzymał od swojego pracodawcy kolejne zadanie, tym trudniejsze, że niezbyt przystające do umiejętności młodego muzykanta. Teraz mamy okazję obserwować, jak nasz ulubieniec je realizuje. Pod względem literackim nie mam tutaj nic do zarzucenia, jednak podczas czytania miałam wrażenie, że dzieje się coś niedobrego. Szybko okazało się, co. Otóż cały ten fragment (całkiem spory, bo około 1/3 powieści) do złudzenia przypomina sesję RPG. Mamy więc drużynę złożoną z najbardziej chyba w tych okolicznościach kanonicznych bohaterów, mamy jasno określony cel misji, nawet elementy humorystyczne są jako żywo wyjęte z rozgrywki. Doprawdy, brakowało mi tylko Mistrza Gry, zlecającego od czasu do czasu wykonanie testu na spostrzegawczość czy inną ogładę i rozdającego pod koniec misji punkty doświadczenia. Po pisarzu o potencjale Rothfussa nie spodziewałam się tego rodzaju zagrywki. Byłabym głęboko rozczarowana, gdyby nie niezwykle sprawne pióro i umiejętność wciągającego opisywania nawet banalnych, obozowych czynności. Oraz fakt, że autor mimo wszystko potrafił zaskoczyć czytelnika. 

"Strach mędrca. Tom 2" wydaje się ogólnie najsłabszą jak dotąd częścią cyklu (o ile można tak powiedzieć o czymś, co nigdy nie miało być samodzielnym bytem). Autorowi zdarza się przeciągać mało ważne epizody do granic wytrzymałości czytelnika, co w sposób nieunikniony prowadzi do powstawania dłużyzn. Nikt mi nie wmówi, że kilkunastostronicowe opisy czasu spędzonego sielsko w baśniowej krainie są kluczowe dla fabuły, jeśli bohater przez te wszystkie strony zajmuje się nicnierobieniem. I znowu autora ratuje tylko giętki język, bo tak zgrabnie ułożone słowa czyta się z przyjemnością, nawet, jeśli akurat nie mówią o niczym ciekawym.

Kolejnym rozczarowaniem był fakt, że nie tylko część druga drugiego tomu, ale nawet on cały, niewiele wnosi odpowiedzi na pytania postawione w tomie pierwszym (wyjaśnienie genezy kilku lakonicznie wspomnianych opowieści o wyczynach Kvothe’a raczej nie ratuje sytuacji). Przeczytałam ponad 1300 stron i nie jestem ani trochę mądrzejsza, niż wcześniej. Wszelkich zagadek i pytań jest dużo, więc obawiam się, że w tomie trzecim autor będzie musiał podawać ich rozwiązania z prędkością karabinu maszynowego — albo wydawcy będą zmuszeni podzielić go na cztery części…

Nie jest oczywiście tak, że książka przyniosła mi same rozczarowania. Jej zdecydowanie najmocniejszą stroną, poza językiem, są bohaterowie. Rothfuss ma niespotykany talent do tworzenia charakterystycznych i niejednoznacznych postaci. Tutaj stworzył ich całkiem sporo, a więc każdy czytelnik znajdzie sobie ulubieńca. Dodatkowo część z nich wywodzi się ze społeczności zupełnie odmiennej niż Kvothe, więc będzie okazja do podziwiania całkiem zgrabnie odmalowanego zderzenia kultur.

Po przeczytaniu tych wszystkich narzekań można dojść do wniosku, że drugi tom Strachu mędrca jest zdecydowanie gorszy od poprzedników. Nie jest to prawdą. Moje załamywanie rąk wynika głównie z faktu, że gdy autor przyzwyczaja czytelnika do opowieści nieskazitelnych, nawet najmniejszy błąd urasta do sporych rozmiarów. Jest też wyrazem frustracji fana, który czekał na odpowiedzi, a dostał tylko kolejne pytania. Wydaje mi się, że ktoś, kto względem książki miał mniejsze oczekiwania, nawet nie zauważyłby tych potknięć. No i nigdy nie wiadomo, jak można by odebrać książkę, gdyby wydano ją w jednym tomie — wtedy rozłożenie tempa akcji i kompozycja mogłyby wywołać zupełnie inne wrażenia.

Czy warto czytać? Oczywiście, że warto! Pomijając drobne mankamenty zakończenia Strachu mędrca, Kroniki Królobójcy to wspaniały cykl i niemądrze byłoby go nie poznać, a już całkiem głupio zniechęcać się w połowie przez kilka wpadek. Tak więc zachęcam wszystkich do sięgnięcia, a tych, którzy już przeczytali do czekania ze mną na tom trzeci.

Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Strach mędrca tom 2
Autor: Patrick Rothfuss
Tytuł oryginalny: Wise Man's Fear
Tłumacz: Mirosław P. Jabłoński
Cykl: Kroniki Królobójcy
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2012
Stron: 640

sobota, 4 lutego 2012

Spóźnione nieco podsumowanie ankiety grudniowej i trochę kwiatków z wyszukiwarki.

Cóż, notka kilka dni opóźniona, z przyczyn sesyjnych. Na szczęście to była moja ostatnia sesja w życiu (już tylko się obronić...), więc więcej opóźnień nie przewiduję. Tymczasem przechodzę do rzeczy.

W ankiecie tym razem wzięło udział 17 osób, a to niezbyt wiele. Wszystkie książki z grudnia zmieściły się na podium.;) I tak:

1. "Sfera armilarna" Andrzej Pilipiuk - 41% (7 głosów)
2. "Kot Simona i kociokwik" Simon Tofield - 23% (4 głosy)
3. "Wilczy brat" Michaelle Paver i "Rzecz o zbłąkanej duszy" tom 2 Siergiej Sadow - 17% (3 głosy)

Zwycięzców już poznaliśmy, a ja zapraszam do głosowania w następnej ankiecie. Ale zanim to zrobicie, jeszcze kilka co ciekawszych zapytań od wujka Google:
yaoi+opowiadania - zaczynam się zastanawiać, czy czasem na moim blogu nie działa jakaś yaoistka-partyzantka...
budzi się przykuta do drzewa - w świetle poprzedniego zapytania mam dziwne skojarzenia...
mroczny wampir max - nie wiem, nie znam takiego.
kultura osobista nastolatków komiks - to zapytanie pojawiało się przez kilka tygodni z taką częstotliwością, że zaczęłam się zastanawiać, która szkoła zadała taką pracę domową.
praca licencjacka virginia woolf - niestety, prac dyplomowych na blogu nie zamieszczam. A nawet gdyby, to z pewnością w bardziej... hm, organicznej tematyce.;)
czarownice z salem nago - czyżby to jakaś podpowiedź w temacie kto miał być przykuty do drzewa?
szablony haftow ludowych - ja się nie znam, ale może któraś z rękodzielniczych blogerek by pomogła.
rozkaz and - and what?
ruchliwe komiksy na kartkach - moje niestety się nie ruszają.:( Ale takie rzeczy to chyba raczej tylko na komputerze, a nie na kartkach...
oj tam oj tam ginie jednorożec - żadno ojtam, trzeba natychmiast TOZ powiadomić! I jakąś organizację od zagrożonych gatunków!
dzieci ktore ogladaja za duzo mini mini - ja w sumie nie wiem, ale chyba wyglądają normalnie?
bogini miłości jak uszyć strój - no jak miłości, to chyba najlepiej wystąpić w stroju Ewy?
historia erotyki - sama bym chętnie poczytała;)
kamien przy białołęckiej - nie wydaje mi się, żeby pani Białołęcka targała przy sobie jakiś kamulec... Chyba że chodzi o jakąś białołęcką drogę, ale po co komu przydrożne kamienie?
marcin architekt lubię koty - też lubię, ale Marcina architekta nie znam.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...