niedziela, 27 marca 2011

Nieco o wszystkim - "W ogóle i w szczególe. Eseje poufałe" Anne Fadiman

O jednej książce Anne Fadiman już kiedyś pisałam. „Ex libris”, bo on to był, zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie, więc kiedy dowiedziałam się, że w Polsce ukazała się inna książka tej autorki, zapragnęłam i ją przeczytać. Tutaj, jak i poprzednim razem, z pomocą ruszyła JoannazKociewia, która podzieliła się swoim egzemplarzem, za co serdecznie jej dziękuję.:)

„W ogóle i w szczególe. Eseje poufałe” różnią się tematyką od „Ex librisu” – nie poruszają bowiem zagadnień związanych z uzależnieniem od czytania, które każdemu molowi są bliskie. Tematyka ich jest daleko szersza, chociaż literackie aluzje nie są rzadkością. Esej poufały jest bowiem takim rodzajem eseju, w którym „(…)chociaż eseista najczęściej pisał o sobie, to jednocześnie wypowiadał się na jakiś t e m a t(…)”[8]. Autorka więc zasiada z nami do wspólnego stolika i zaczyna z czytelnikiem poufale dyskutować, opisując własne doznania w odniesieniu do szerszego kontekstu. A tych kontekstów jest bardzo wiele, chociaż nie wszystkie tematy wzbudziły we mnie taką samą sympatię.

Muszę przyzna, że pani Fadiman już w pierwszym eseju zdołała mnie zaciekawić, mówi on bowiem o łapaniu eksponatów biologicznych do prywatnego, za czasów szczenięcych prowadzonego Muzeum Pod Szczęśliwym Trafem. Z racji kierunku studiów, bynajmniej nie humanistycznego, wszystkie opowieści o zbieraniu i konserwowaniu okazów, o tasiemcach w formalinie i kolekcjonowanych muszlach, wydały się bliskie mojemu sercu. W końcu w ramach zajęć sama rozpinałam motyla na szpilce i dowiedziałam się, jak się wypycha ptaki (co jest czynnością o wiele schludniejszą, niż mogłoby się wydawać). A z eseju można się też dowiedzieć również trochę o historii lepidopterologii i konchologii. Chociaż raczej nie polecam tego eseju osobom szczególnie wrażliwym.

Równie przyjemna była lektura opowieści o lodach (chociaż nie we wszystkim się zgadzam z autorką – jak można nie lubi lodów owocowych?) i o sowach. Z tym, że chodzi nie o ptaki, a o ludzi ze szczególnym zamiłowaniem do zarywania nocy i spania w dzień. Sama się do takich zaliczam – w nocy funkcjonuję świetnie, natomiast ranne wstawanie jest dla mnie torturą. Razem z autorka mówię nie terrorowi skowronków!

Ciekawe, aczkolwiek już nie aż tak mi bliskie, były dwa kolejne eseje, opowiadające o dwóch literackich sympatiach autorki. Pierwszą z nich jest Charles Lamb, w Polsce raczej nieznany. Był to prawdziwy mistrz eseju poufałego, który podobno nawet tematykę pieczonego prosięcia potrafił przedstawi w sposób fascynujący. Miał przy tym bardzo dramatyczny życiorys, o czym (i nie tylko o tym) można przeczyta w eseju „Wilk w owczej skórze” bo właśnie on w tym zbiorku jest Lambowi poświęcony. Bohaterem „Arktycznego hedonisty” zaś jest ulubiony polarnik autorki – Vulhjalmur Stefansson. Był on postacią tyleż barwną, co kontrowersyjną, a autorka opisała go w taki sposób, że zapałałam chęcią zapoznania się z jedną z jego książek (gdyż polarnik ów całkiem biegle władał piórem i spisywał swoje wspomnienia z wypraw polarnych).
Za to kompletnie nie mogłam się wczuć w pochwalny esej poświęcony kawie. Przyczyna jest bardzo prosta – kawy nie znoszę i już sam jej zapach mnie drażni, więc nawet piękny styl i ciekawe informacje nie zdołały mnie zainteresować. Niemniej jednak wielbiciele tego ciemnego płynu z pewnością poczują się urzeczeni tym esejem. 

Autorka ma szczególny dar posługiwania się piórem, który ze swadą i elokwencją pozwala jej pisa na najbłahsze, jak zdawać by się mogło tematy. Wszystko to czyta się niezwykle przyjemnie, bo pani Fadiman unika epatowania trudnym słownictwem, ale wplata je od czasu do czasu, tak, żeby czytelnik nie poczuł się zagubiony. Bardzo lubię ten typ erudycji.

Jeśli chodzi o technikalia, to wydawnictwo Znak znowu się popisało. Książka ma piękną, twardą oprawę z ilustracją w stylu stonowanym i minimalistycznym. Pod oprawą znajdują się wzorzyste, ale nie krzykliwe wklejki, nadające lekturze odpowiedni klimat. Nawet tekst jest obwiedziony ramkami pasującymi do tej kompozycji. Wszystko to razem z treścią tworzy klimat wymuszający kontemplację dzieła. Takiej książki zaiste nie powinno się czyta w autobusie czy zatłoczonej poczekalni. Dużo lepiej smakuje w zaciszu domowych pieleszy i w towarzystwie filiżanki kawy (lub, w moim przypadku – herbaty) i porcyjki ostrożnie jedzonych lodów.

Szczerze i gorąco polecam wszystkim. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Tytuł: W ogóle i w szczególe. Eseje poufałe
Autor: Anne Fadiman
Tłumacz:
Magda Heydel
Tytuł oryginalny: At Large and At Small: Familiar Essays
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2010
Stron: 237

czwartek, 24 marca 2011

W alkowach pałaców, w kuchniach domostw - "Życie prywatne i erotyczne w starożytnej Grecji i Rzymie" Sławomir Koper

W szkole nigdy nie przepadałam za historią. Przyczyną tego był fakt, że zajmowaliśmy się głównie omawianiem nudnych dat i bitew, roztrząsając ciągle kto i z kim, ale bardzo rzadko dlaczego. Nie poświęcaliśmy natomiast czasu zagadnieniu najbardziej (moim subiektywnym zdaniem) interesującemu, jakim było życie codzienne danej epoki, realia czy to, jakie obyczaje akurat obowiązywały. „Życie prywatne i erotyczne w starożytnej Grecji i Rzymie” jest książką, która daje doskonałą okazję do nadrobienia tych zaległości, przynajmniej jeśli chodzi o starożytność.

Autor w tej popularnonaukowej publikacji poruszył trzy zagadnienia, osobno dla Grecji (wraz z Macedonią za czasów Aleksandra Wielkiego) i osobno dla Imperium Rzymskiego (począwszy od czasów, kiedy jeszcze żadno imperium wokół miasta nie narosło). Pierwszym są oczywiście wszelkie obyczaje związane z życiem rodzinnym. Osobiście uważam rozdziały temu tematowi poświęcone za najciekawsze w książce – były jednak zdecydowanie za krótkie, chętnie przeczytałabym i trzy razy więcej. W każdym razie, można się dowiedzieć, że starożytne żony greckie traktowano gorzej niż obecnie muzułmanki w krajach islamskich (i nie mówię tu o iberalnych państwach). Przebywały wyłącznie w wyznaczonej części domu i nie mogły wychodzi bez zawoju na twarzy i przyzwoitki… Ale, co najciekawsze, w takiej Sparcie dziewczęta na wydaniu miały obowiązek przechadzania się po ulicach… nago. Zaiste, greckie miasta-państwa różniły się w kwestii obyczajowej niekiedy diametralnie. Co innego Rzym, gdzie w porównaniu z Helladą panowała istna emancypacja. Autor porusza też kwestię umiejscowienia homoseksualizmu w kulturze greckiej i rzymskiej. Co ciekawe, źródła nigdy nie wspominają o lesbijkach.

Drugą kategorią zagadnień jest, że użyję takiego sformułowania, przekaz literacki. Autor opisuje odpowiednio rodzinno-alkowiano-domowe aspekty „Iliady” i „Eneidy” w odniesieniu do ówczesnych realiów w omawianej dziedzinie życia. Jest to niewątpliwie ciekawostka dla tych, którzy się z powyższymi utworami nie mieli okazji w całości zapoznać, ale koneserom literatury antycznej może wydać się nieco nużący.

Trzecim aspektem jest wpływ życia rodzinnego władców na politykę Grecji i Rzymu. Autor świetnie sobie radzi z omawianiem koligacji rodzinnych i skomplikowanych relacji, jakie łączyły członków królewskich i cesarskich rodów. Szczególnie historia Rzymu jest bogata w różne niuanse i skandale (także seksualne; autor mówi również o dewiacjach władców i ich mocno kontrowersyjnych upodobaniach), do tego stopnia, że twórcy najbardziej zawiłych wenezuelskich seriali mogą się schować.  Mimo skomplikowania i dość sporej objętości rozdział ten czyta się jednym tchem.

Pan Koper ma bardzo płynny styl. Potrafi podać czytelnikowi swoją wiedzę w sposób nie tylko atrakcyjny i przejrzysty, ale także zrozumiały i zachęcający. Wszystko to dzięki przystępności języka i dynamice opisu. Jednakowoż znalazły się drobne szczegóły, które mnie irytowały. Myślę, że wynikają one z pewnej maniery stylistycznej. Pierwszym było częste używanie słowa „pederastia”. Podkreślam, że tutaj moja irytacja jest czysto subiektywna, gdyż autor chciał unikną nadmiernych powtórzeń, a homoseksualizm nie ma chyba w języku polskim mniej pejoratywnych synonimów. Niemniej jednak pewien negatywny wydźwięk pozostaje. Drugim szczegółem był nieco dziwny sposób wywoływania emocji u czytelnika. Mianowicie autor, poruszając temat mordowania najbliższej rodziny z pobudek czysto politycznych stwierdził, iż był to naonczas jeden z powszechnie przyjętych sposobów sprawowania władzy, więc nie ma się czym oburzać. Następne zaś, przy omawianiu pań z ambicjami politycznymi nie omieszkał często podkreślać, jakież to nie na miejscu było z ich strony mordowanie najbliższej rodziny. Nie popieram żadnej formy mordu i w ogóle uważam ten sposób zaspokajania politycznych ambicji za godny najwyższego potępienia, ale wytykanie go jednej tylko płci przy wcześniejszym stwierdzeniu, że w życiu politycznym była to powszechna praktyka, wydaje mi się po prostu niesmaczne. Niemniej jednak, jeśli nie jesteście takimi wrażliwcami (na pewne kwestie), jak ja, to nawet powyższych szczegółów nie zauważycie.

Jeśli chodzi o jakoś wydania, to miałam napisać, że jest najwyższa, jednak ten sielski obrazek nieco psuje sposób klejenia książki – nie da się jej czytać bez złamania grzbietu. Poza tym, wszystko jak najlepsze: piękna okładka w stonowanych barwach sepii, świetnie z nią skomponowany i oryginalny, bo czekoladowy, kolor czcionki oraz liczne ilustracje bardzo uprzyjemniają lekturę. Nawet literówkę znalazłam tylko jedną.

Podsumowując, książkę polecam wszystkim, którzy lubią, jak i tym, którzy nie lubią historii. Jednak wydaje mi się, że osoby na co dzień pracujące z tą dziedziną nauki (do tej grupy zaliczam również zagorzałych hobbystów z długim stażem) nie znajdą wielu odkrywczych ciekawostek. Natomiast jeśli ktoś dopiero zaczyna się dziejami dawno minionymi interesować, lubo chce poszerzyć sobie nieco horyzonty przed przeczytaniem „Quo vadis?”, jest to lektura idealna.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Bellona, za co serdecznie dziękuję.

Tytuł: Życie prywatne i erotyczne w starożytnej Grecji i Rzymie
Autor: Sławomir Koper

Wydawnictwo: Bellona
Rok: 2011
Stron: 336


***
Problemy z internetem niniejszym zostały zażegnane. Co prawda cięgle natykam się na różne dziwne kwiatki, w postaci niemożności dodawania komentarzy na Bloggerze, ale mam nadzieję, że po pomajstrowaniu przy przeglądarce problemy miną. Tymczasem zaczynam nadrabia zaległości.:) 

poniedziałek, 21 marca 2011

Mroczna strona ojcostwa - "Dziecko dla odważnych" Leszek K. Talko

Kiedyś przemierzałam sobie, raczej bez celu, niezmierzone łany Biblionetki i przypadkiem natknęłam się na cytaty z pewniej książki. Były tak pocieszne, że postanowiłam kiedyś książkę przeczytać. Przez długi czas nie miałam jednak okazji się z nią zapoznać. Ostatnio w sukurs przyszła mi JoannazKociewia, która książkę miała i zgodziła się pożyczyć. Za co jestem jej bardzo wdzięczna, gdyż przy „Dziecku dla odważnych” nie sposób się nie ubawić.

Tym razem zamiast własnego opisu treści, zacytuję tekst z czwartej strony okładki, gdyż sama lepiej nie potrafiłabym ująć istoty książki:
„A więc będziecie mieli dziecko. Gratulacje. A może to przyjaciołom urodzi się dzidziuś? To wspaniale. Myślicie sobie, że jest pięknie. I macie rację. Myślicie sobie, że wasze życie się zmieni – macie rację. Marzycie o życiu jak z obrazka w piśmie ilustrowanym: wy zrelaksowani, a uśmiechnięty maluszek rozkosznie gaworzy – no cóż, to nie do końca prawda. Sądzicie, że wasze życie się nie zmieni? Nic bardziej błędnego. Wasze małżeństwo przewróci się do góry nogami, zaczną się kłopoty w pracy i będziecie zmęczeni tak jak nigdy, i być może jedno z was zwariuje. Myślicie sobie, że to przesada? Ha, żeby to była choć połowa prawdy.”
„Dziecko dla odważnych” jest czymś w rodzaju pamiętnika sfrustrowanego ojca. Znajdziemy tu całe mnóstwo krótkich opowiadań, będących swego rodzaju scenkami rodzajowymi z życia rodziców małego potworka. Jako że omawiana pozycja to wydanie zbiorcze, opowiadania te można znaleźć we wcześniej wydanych zbiorkach: „Dziecko dla początkujących”, „Dziecko dla średniozaawansowanych” i „Dziecko dla profesjonalistów”. Dodano jednak kilka nowych tekstów, zebranych w części „Dziecko dla zawodowców”.
A dla smaczku autor dodał jeszcze test gotowości do bycia rodzicem, mały słowniczek pojęć oraz odpowiedzi na dziesięć najczęściej zadawanych pytań.

A więc czegóż takiego możemy się dowiedzieć o tej przemilczanej we wszystkich poradnikach stronie rodzicielstwa? Ano, np. co zawdzięczamy dzieciom. Powodów do wdzięczności mamy wiele:
 „Porządek. […] Dziecko wymusza porządek. Tatuś nie sprzątnął z fotela swojej książki – Pitulek ją zjadł. Tatuś nie schował CD do pudełka – Pitulek schował je do sedesu. Teraz tatuś wszystko chowa, zamyka, owija i wynosi, a przynajmniej przymocowuje do sufitu” [44].
 Mało wdzięczną czynnością jest natomiast czytanie poradników dla świeżo upieczonych rodziców, którzy przecież i tak są już dość zestresowani.
„Z pierwszej wynikało, że dziecko może w każdej chwili się zabić: wypaść z łóżeczka, wypaść z wózeczka, ba, nawet z okna. Może na siebie coś wylać albo po prostu się zakrztusić i udusić. […] Z następnej książki dowiedziałem się, że nie tylko dziecko może samo się zabić, ale ja też mogę je zabić. O proszę! Niezręczny ojciec upuścił dziecko na podłogę – z tragicznym skutkiem. Albo to – niedopilnowane dziecko wypadło przez okno… Kiedy Monika otworzyła trzecią książkę – z której wynikało niezbicie, że jeśli dziecko nie zostanie zabite przez ojca i nie wypadnie przez okno, to niechybnie zje coś trującego, wypije rozpuszczalnik albo po prostu połknie żyletkę – zrobiło mi się słabo.” [9]
Poza tym wiele innych plusów: użytkowa część doby się wydłużą (dzieci budzą rodziców o 6 rano i nie chcą się kłaść do 23.00), stajemy się bardziej prawymi obywatelami (bo dzieci zawsze i wszędzie gotowe są głośno nam wytknąć każdy wyrzucony papierek) i kończymy ze zwyczajem niezastanawiania się nad tym, co mówimy (bo wszystko, co powiemy, może zostać użyte przeciwko nam). Zaś najbardziej pożądaną przez ojca kobietą staje się doświadczona, stanowcza i nieugięta… babcia.

Opowiadania są świetne, wzbudziły nawet uznanie i szczery śmiech Lubego. Pokazują co prawda dość ponury obraz rodzicielskiej egzystencji, jednak z takim ciepłem i humorem, że nie sposób się nie uśmiechać. Pan Talko w roli ojca (jako że to autor we własnej osobie jest bohaterem tych poniekąd autobiograficznych historyjek) jest przezabawny, zaś jego dzieci są raczej z tych upiornych. Za najbardziej udane uważam jednak „Dziecko dla początkujących” – najwyraźniej niemowlęta i świerzopełzające dzieci są wdzięczniejszym materiałem niż takie trochę podrośnięte.

Można by jeszcze sporo napisać o tym zbiorze, ale czyż nie ciekawiej by było, gdybyście przeczytali sami? Polecam każdemu, bo każdy znajdzie tam coś dla siebie. Potencjalnie rodzice, czujcie się ostrzeżeni!

Tytuł: Dziecko dla odwaznych
Autor: Leszek K. Talko

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok: 2007
Stron: 396


* Komiks by Kris Wilson
*** 
Ostatnio zmieniłam dostawcę internetu i zaczęły się problemy z tym medium. Tak więc przez kilka dni będę zapewne odcięta i nie będę mogła śledzić waszych wpisów. notki będą się pojawiać dzięki kombinacji dobrego serca Lubego i automatycznego dodawania bloggera. Mam nadzieje, że moje problemy szybko się skończą.

sobota, 19 marca 2011

Godny następca Harry'ego P. - "Złodziej pioruna" Rick Riordan

Zawsze lubiłam Harry’ego Pottera. Tak się złożyło, że dorastałam wraz z małym czarodziejem, został mi do niego nieprzeparty sentyment i zastanawiałam się, czy znajdzie się kiedykolwiek ktoś, kto da radę go zastąpić. Wydawcy co rusz machali przed czytelnikami a to Paolinim (który moim skromnym zdaniem nawet się do Rowling nie umywa), a to panią Meyer, której co prawda sukces finansowy udało się powtórzyć, ale jeśli chodzi o subtelności takie, jak kreacja bohaterów, pomysł na świat przedstawiony czy styl to porównania nie ma. Ale niejaki Rick Riordan postanowił podnieść rękawicę i stworzył kolejnego nastoletniego bohatera.

Percy Jackson ma 12 lat i jest tzw. dzieckiem z problemami. Cierpi na dysleksję i ADHD, przez co zmieniał szkołę już sześć razy, swojego ojca w ogóle nie zna, a na dodatek ciągle przytrafiają mu się dziwne wypadki. Na domiar złego nęka go upiorna matematyczka. Podczas jednej ze szkolnych wycieczek Percy ma wątpliwą przyjemność się przekonać, że jest dosłownie upiorna…

Po nieszczęsnej szkolnej eskapadzie życie naszego dwunastolatka zmienia się diametralnie. Mitologia grecka przestaje być szkolną lekturą, a staje się rzeczywistością: nie dość, że sam okazuje się półbogiem, a jego najlepszy kumpel półkozłem, to jeszcze dowiaduje się, że jest ścigany przez pół panteonu za kradzież, której nie popełnił. Trafia do obozu takich jak on herosów, gdzie dowiaduje się, kim jest i o co właściwie chodzi z tą kradzieżą: właśnie o tytułowy Piorun Piorunów, insygnium zeusowej władzy, który w niewyjaśnionych okolicznościach wyparował z Olimpu. Aby oczyścić swoje dobre imię i uratować świat przed wojną bogów, Percy musi odnaleźć tą potężną broń i zwrócić ją właścicielowi. I mimo, że towarzyszy mu dwójka przyjaciół, nie będzie łatwo…

Długo się tej książce opierałam, ale w końcu, po dostrzeżeniu entej recenzji na którymś blogu, złamałam się i poprosiłam koleżankę o pożyczkę. Nie żałuję. Książki fantasy o mitologii (zwłaszcza greckiej, bo celtycka, czy nawet indyjska jeszcze się zdarza) to rzadkość, a już takich, które ściśle trzymają się zgodności bohaterów z oryginalnymi mitami to w ogóle ze świecą szukać. „Złodziej pioruna” jest tu małą perełką: może w młodym czytelniku wzbudzić zainteresowanie mitami dużo skuteczniej i przyjemniej, niż wałkowany w szkołach do znudzenia Parandowski. Jednocześnie nie lukruje bogów i trzyma się zasad pożycia z nimi nakreślonych w mitologii. Poza tym jest książką dobrą pod wieloma względami. Ma jednak wiele cech, które sprawiają, że nie mogę go nie porównywać z Harrym Potterem. Zaczynam więc porównania.

Pierwszą kwestią są bohaterowie. Riordan świetnie sobie poradził ze stworzeniem małoletniego Percy’ego, który nie radzi sobie w nauce, ciągle wpada w kłopoty i z tego powodu ma kompleksy. Jednocześnie uwielbia swoją matkę i przykro mu, że jego słabe wyniki mogą sprawiać jej ból. Jest narwany i nieco nieobliczalny, jak każdy dzieciak w tym wieku, a przy tym dobry, szlachetny i odważny. Jego najlepszy kumpel, Grover, to typowy chłopak stojący w cieniu, który sam w sobie nie jest wybitny, ale bez niego ani rusz. Ostatnia z trójki jest Annabeth, córka Ateny, ze względu na swoje dziedzictwo pełznąca rolę drużynowego mózgowca. Może tylko ja mam jakieś zboczenie, ale dla mnie to wypisz, wymaluj Harry, Ron i Hermiona. Mało tego, mam wrażenie, że autor specjalnie nawiązuje do cyklu pani Rowling, puszczając niejako oczko do czytelnika. W żadnym wypadku nie jest to wada – Riordan robi to z finezją, które zachwyca czytelnika i dodaje książce smaczku.

Miejscem akcji jest obóz szkoleniowy dla młodych półbogów, który chroni ich jednocześnie przed mitologicznymi bestiami, przyciąganymi wonią boskiej krwi. Mimo, że działa głównie w wakacje, przypomina mi pewną Szkołę Magii i Czarodziejstwa. I nie zmieni tego nawet fakt, że główny obozowy wróg jest płci żeńskiej, że zamiast duchów i skrzatów domowych można się natknąć na fauna, centaura czy driadę. Ani tym bardziej fakt, że wymachuje się zaczarowanym mieczem, zamiast różdżki. I znowu ani trochę mi to nie przeszkadza.

Porównywalna do HP byłaby też pod pewnymi względami fabuła, ale o niej pisać nie będę, żeby spoilerów nie było. Dalej będzie już tylko o „Złodzieju pioruna”, bez porówna.

Pierwszą z nich, co oczywiste, jest mechanika świata. I mimo, że tak różne w obu książkach, to obie podobały mi się tak samo. Zwłaszcza, że bogowie nie są dobrotliwymi tatusiami i mamusiami, patrzącymi z pobłażaniem na poczynania swoich pociech, ale istotami potężnymi i w pewnym sensie nieludzkimi, które nierzadko myślą zupełnie innymi niż ludzie kategoriami. Podoba mi się też sposób, w jaki autor wytłumaczył obecność greckiego panteonu w USA, a także wszystkie wynikające z tego niuanse. Może tylko wyjaśnienie kwestii dysleksji trochę mi zgrzyta, ale niech tam.

Akcja powieści jest tak wartka, że nie sposób się od niej oderwać. Ciągnie czytelnika przez kolejne strony z zawrotną prędkością, nie pozwalając się nudzić, czy nawet chwilkę odsapnąć. Zdarzały się momenty, w których mi to przeszkadzało: człowiek chciałby nieco się dowiedzieć, poczytać o co właściwie w tej całej boskiej szopce chodzi i z dlaczego jest tak, a nie inaczej. Nic z tego, ledwie przycupniemy na chwilkę, ciężko dysząc, autor już pogania nas dalej i ciągnie za swoją opowieścią. Jednak nie sądzę, aby młodsze nastolatki, do których jest kierowana powieść, narzekały na taki rozwój sytuacji.

Na koniec o stylu. Narracja jest pierwszoosobowa i to Percy opowiada nam swoją historię. Przyznam szczerze, że mnie to zaskoczyło, ale wypadło świetnie. Styl nawiązuje do młodzieżowego, nie nasiąkając jednocześnie slangiem ulicznym, a sporo wplecionych w akcję odwołań do mitologii i nie tylko sprawia, że co bystrzejszy czytelnik może sobie urozmaicić lekturę ciekawymi spostrzeżeniami, typu: z czym mi się kojarzy kasyno Lotos i dlaczego. Poza tym liczne są sceny komiczne, jak np. atak powietrzny na meduzę za pomocą gałęzi. No i już tytuł pierwszego rozdziału wywołuje uśmiech. Dodatkowo książka jest ładnie wydana, a mi osobiście bardzo podoba się grafika okładki (wreszcie coś mniej sztampowego i do tego związane z treścią!), jak i opracowanie całej serii.

Krótko mówiąc polecam gorąco. Zwłaszcza tym, którzy zrazili się po filmie – w porównaniu z książką dno i wodorosty (jedynym elementem, który w filmie podobał mi się bardziej, był Grover), lub tym, którym nie w smak Harry, bo różnice są na tyle duże, że przy wszystkim, co w małym czarodzieju było dobrego, zostało jeszcze ogromne pole do popisu dla pana Riordana. A sama niecierpliwie czekam na dostawę kolejnego tomu.

P.S. Ciekawe, czy ktoś dobrnie do końca tej długiej do nieprzyzwoitości recenzji.;)

Tytuł: Złodziej pioruna
Autor: Rick Riordan
Tłumacz: Agnieszka Fulińska
Tytuł oryginalny:
The Lighting Thief
Cykl: Percy Jackson i bogowie olimpijscy
Wydawnictwo: Galeria książki
Rok: 2009
Stron: 360

czwartek, 17 marca 2011

Co żyje w kałuży?

Miała być dzisiaj recenzja "Złodzieja pioruna", ale że ciągle jest w pisaniu, postanowiłam zrobić jakąś małą zapchajdziurę. Mianowicie, mam zamiar Was potorturować nieco tym, czym się zajmuję, kiedy nie czytam. 

Jak każdy szanujący się mol książkowy, zazwyczaj nie czytam wtedy, kiedy jestem na uczelni (inne szanujące się mole książkowe mogą wstawić pracę, szkołę czy przyjaciół, ale mi akurat uczelnia najlepiej pasuje do wywodu;)). A dziś na uczelni zajmowaliśmy się między innymi tym, co żyje sobie w każdym bajorku, czyli pierwotniakami i drobnymi skorupiakami. Postanowiłam się z Wami podzielić wiedzą o ich wyglądzie, więc jeśli zawsze zastanawialiście się, jak wygląda pantofelek albo inna rozwielitka, to mam kilka zdjęć.;) Wszystkie je oczywiście zrobił Luby, bo ja mam problemy nawet z normalnymi fotkami, a co dopiero przez mikroskop...

Zdjęć nie ma zbyt wiele, bo pora roku jeszcze nieco za wczesna dla tych organizmów. Ale mam nadzieję, że się wam spodobają.:)

Oto całe stado Paramecium caudatum, czyli najpospolitszego pantofelka, którego każdy zna ze szkoły. Strasznie ruchliwe bestie.:)

Jeszcze raz pantofelek, tym razem nieco powiększony. Można sobie zajrzeć do środka naszego małego Paramecium.;)

A to przedstawiciel wrotków, konkretnie gatunku Keratella quadrata. Wrotki są pospolitą, choć niezbyt zasobną w gatunki grupą zwierząt. Mają jednak sporo ciekawych cech, np. taką, że ich organizm jest zbudowany zawsze z tej samej liczby komórek, charakterystycznej dla gatunku.

Rozwielitka, prawdopodobnie z rodzaju Daphnia. Te dwie pomarańczowe plamy w środku to jaja przetrwalnikowe - pojawiają się jesienią. Z tego łatwo się domyślić, że ten okaz, w preciwieństwie do pantofelków, został wcześniej zakonserwowany.

Czas na przedstawicieli rodziny Cyclopidae. Oto dwóch przedstawicieli z profilu...

... i jeden od strony grzbietowej.

Na koniec jeszcze krótki filmik z uciekającym Cyclopidae w roli głównej. Przez pierwsze 20 sekund można podziwiać bicie jego "serca", później rusza.;) Osobiście uważam, że jest uroczy, ale być może to tylko jakieś zboczenie.;)




Jeśli wam się spodoba, może pojawią się następne tego typu posty.

poniedziałek, 14 marca 2011

Różne oblicza obsesji - "Trucicielka" Eric-Emmanuel Schmitt

 Recenzja dal portalu Oblicza Kultury.
 
Eric-Emmanuel Schmitt jest autorem, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Jest też autorem, który o niebo lepiej sprawdza się w krótkich formach, niż w obszerniejszych powieściach. To przede wszystkim opowiadaniami potrafi porwać czytelnika, stworzyć historie skoncentrowane, działające na wyobraźnie. Cztery opowiadania, jakie wchodzą w skład „Trucicielki” właśnie do takich należą. I chociaż nie wszystkie są zachwycające, to jednak każde czyta się z przyjemnością.

Jak możemy się dowiedzieć z czwartej strony okładki, motywem przewodnim wszystkich tych historii jest obsesja. Jest to prawdą, a w każdym tekście obsesje przybierają inne oblicza. Schmitt jednak nie byłby sobą, gdyby jego historie nie były również opowieściami o miłości. Każdy, kto kiedykolwiek był zakochany szaleńczym, młodzieńczym uczuciem wie, że obie leżą bardzo blisko siebie, a towarzyszą im nienawiść i zazdrość, ale także troska i czułość. To wszystko można znaleźć w tym niedużym zbiorku opowiadań. A na dokładkę dodam jeszcze, że żadne z nich nie jest historią przesłodzoną.

Mi osobiście  najbardziej poruszające wydało się opowiadanie „Powrót”. Fabularnie nawet nie umywa się do sensacji pozostałych trzech historii: ot, marynarz, szorstki ojciec i oziębły mąż, dowiaduje się podczas służby na pełnym morzu, że jedna z jego córek nie żyje. Na dodatek nie wiadomo, która. Cała akcja zamyka się w tym jednym wydarzeniu, ale nie ona jest najważniejsza. Najbardziej poruszające i oddziaływujące na czytelnika są przemyślenia ojca. To, co dzięki nim odkrywa w sobie i to, co dzięki nim postanawia zmienić. Właściwie trudno powiedzieć, dlaczego akurat to opowiadanie najbardziej mi się spodobało. Może właśnie przez ten minimalizm?

Drugie miejsce zajęło opowiadanie „Elizejska miłość”, traktujące o tym, co się dzieje za drzwiami prezydenckiego apartamentu. Mówi nam jak łatwo miłość zmienia się w nienawiść, a żeby nie było zbyt sztampowo, to również jak nienawiść i wyrachowanie zmieniają się w miłość. Schmitt dość często w swoich opowiadaniach i sztukach teatralnych wykorzystuje motyw, jak sam go nazywa, „ludzi, którzy cierpią na bolesny rozdźwięk”, których uczucia się rozmijają. W tym opowiadaniu występuje on w najbardziej dla autora typowej formie, dlatego nikogo, kto twórczość Schmitta zna, fabuła raczej nie zaskoczy. Mimo tej swoistej przewidywalności, autor nadal potrafi wzruszyć.

Tytułowa „Trucicielka” jest opowiadaniem ciekawym pod względem psychologicznym. Oto stara kobieta, uchodząca (nieoficjalnie, bo sąd ją uniewinnił) za zbrodniarkę, ulega fascynacji młodym i przystojnym księdzem. Aby zainteresować go swoją osobą, opowiada mu o zbrodniach – wszystko oczywiście w ramach tajemnicy spowiedzi. Czy młody ksiądz zdoła ją zmienić? A może będzie jej kolejną ofiarą? A może w ogóle nic z tego nie wyniknie?

Najmniej poruszające (chociaż wiem, że mogę być w tej ocenie odosobniona) wydało mi się opowiadanie „Koncert Pamięci anioła”. Fabularnie jest bodajże najciekawsze: oto bowiem wypadek, będący skutkiem niedojrzałych, młodzieńczych ambicji, nieodwracalnie, choć na bardzo różne sposoby, zmienia życie dwóch młodych mężczyzn. Obaj stają się dla siebie obiektem obsesji. Zabrakło mi tu dokładniejszych opisów psychologicznych – wiem, że opowiadanie, jako krótka forma ma swoje prawa, ale bardzo by się przydało szepnąć nieco więcej.

Przez wszystkie opowiadania przewija się motyw św. Rity, tej od rzeczy niemożliwych. Jest to jeden ze swoistych smaczków tego zbioru, wpływających na jego indywidualny odbiór. Byłoby ich więcej, ale autor nieco psuje zabawę czytelnikowi, zamieszczając na końcu książki fragmenty swoich dzienników. Z jednej strony zawierają wiele ciekawych rzeczy, takich jak szczegóły procesu twórczego, czy refleksje autora, ale z drugiej zdradza „co autor miał na myśli?”, a tego, jak się okazało, nie chciałam wiedzieć…

Podsumowując, dla fanów Schmitta pozycja obowiązkowa. Pozostali też znajdą coś dla siebie, a na pewno spędzą miło czas, zagłębiając się w te cztery krótkie historie.
 
Tytuł: Trucicielka
Autor: Eric-Emmanuel Schmitt
Tłumacz:
Agata Sylwestrzak-Wszelaki
Tytuł oryginalny: Concerto a la memoire d'un ange
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2011
Stron: 246

piątek, 11 marca 2011

Nie każdy jest Pratchettem... - "Galaktyczni Zwiadowcy - postrach gwiazd" Harry Harrison

Czasami miewam dziwne ciągoty. Na przykład nachodzi mnie chęć, żeby przeczytać naprawdę kiepską książkę, a potem się nad nią powyżywać. Wiem, dziwna jestem. Ale może dzięki temu potrafię lepiej docenić książki dobre? W każdym razie, to nie będzie recenzja, tylko takie właśnie wyżywanie się i ostrzegam, że mogą się pojawić spoilery. A wszystko zaczęło się od tego, że…

Pewnego wieczoru rozmawiałam z Lubym i jakoś tak się złożyło, że zapytałam go, jaka jest najgorsza książka SF, jaką kiedykolwiek czytał. Zaskoczony pytaniem, nie potrafił odpowiedzieć od razu – w końcu zdarzyło mu się niegdyś nagminnie czytywać twórczość obywateli towarzyszy pisarzy zza wschodniej granicy (innymi biblioteka szkolna nie dysponowała), więc wybór łatwy nie był. W końcu oznajmił mi, że tą najgorszą byli „Galaktyczni Zwiadowcy – postrach gwiazd”, autorstwa niejakiego Harry’ego Harrisona, Amerykanina. Kiedy opowiedział mi ze szczegółami, jakież to niezwykłości można w tej książce napotkać, postanowiłam, że musze przeczytać. Luby, jako iż wiedział, gdzie książkę można zdobyć, dzielnie mi ją przytaszczył. I zaczęłam czytać.

Ja wiem, że to miał być paszkwil na jedną z najpopularniejszych w USA powieści SF lat siedemdziesiątych (która nigdy u nas nie została wydana, tak na marginesie). Problem polega na tym, że dla kreowania prześmiewczego efektu autor posłużył się jedynie wyolbrzymieniem głównych grzechów parodiowanej powieści, a to się sprawdzało przez pierwsze 50 stron. Dalej była już tylko irytacja i nuda. Taki np. Pratchett, jak coś parodiuje, to stara się jednak, żeby jego dzieło posiadało jakąś wewnętrzną spójność, pozwalającą traktować je jako nie tylko satyrę, ale też pełnoprawną powieść. U Harrisona nie ma żadnego z elementów do tego niezbędnych: humor inny niż ww. wyolbrzymianie wystąpił może z pięć razy, fabuła jest niestrawna (to akurat dzieli z pierwszymi „dyskowymi” powieściami) i ogólnie nie ma na czym czytelniczego oka zawiesić.

Gdybym chciała wymienić wszystko, co mi się w książce nie podobało, to chybaby powstał prawdziwy elaborat. Dlatego wady będą w punktach:
  •  Fabuła – Ziemianie wynajdują przypadkiem kosmiczny napęd, a potem równie przypadkowo ratują wszechświat. Wiem, że to, o czym się pisze, nie liczy się tak bardzo, jak sposób tego pisania, ale tutaj i jedno, i drugie jest do bani.
  •  Główni bohaterowie - oczywiście dwaj genialni studenci, piękni, młodzi, utalentowani, a jeden dodatkowo obrzydliwie bogaty. W szopce ogrodowej urządzili sobie laboratorium, gdzie trzymali „odkrycia i nieopatentowane wynalazki, do których śliniłyby się największe korporacje w kraju” [8]. Żaden przeciwnik nie oprze się ich ciosom karate, każdy problem rozwiążą w minutę, a dowolną maszynę zbudują w pięć. No i oczywiście są Amerykanami. Wydali mi się zabawni raz, na przedostatniej stronie. Już wolę pratchettowskich fajtłapów – przynajmniej nie są tak do obrzydzenia nudni.
  • Słodka idiotka – czyli niejaka Sally Goodfellow. Chciałam tutaj zacytować fragment z Sapkowskiego, który opisywał ten typ postaci jako Damsel In Lethal Disstress, Ooooooh! (po polsku – Dziewica Zagrożona), ale akurat nie mam pod ręką źródła. Ponętna, ale głupia jak but blondi, której imię i nazwisko zawsze poprzedza przymiotnik „śliczna”. W ogóle się o niej mówi tylko zdrobnieniami. Służy bohaterom do ratowania z opresji, pojenia wódką i gotowania posiłków.
  • Naukowa strona fantastyki – to akurat było śmieszne, przez wspomniane wyżej 50 stron. Że wymienię krótko: napęd międzygwiezdny zasilany serem, ładunek wybuchowy wyprodukowany z prezerwatyw i mydła w płynie (za pomocą ogrzania tych składników zapalniczką – McGiverze, wstydź się!), Boeing 747 jako kosmolot…
  •  Radziecki szpieg afro-niemiecko-amerykańskiego pochodzenia. Był nim tylko przez jakieś 20 stron - po wykładzie nt. urody amerykańskiej demokracji się nawrócił.
  • Wszyscy kosmici mówią po angielsku – BBC musi mieć cholernie silny sygnał nadawania. Jeśli nie mówią po angielsku, to używają telepatii. Oczywiście w myślach używają angielskiego.
  • Prawie wszyscy kosmici mają macki. Jak nie mają, to są podobni do jakiegoś zwierzęcia (moimi osobistymi faworytami są skorpiony w bamboszkach).
  • Intrygi: nieciekawe i czytelne nawet dla pięcioletniego dziecka.
  • Wszechobecny zabieg pt. deus ex machina. Chciałam wybrać jakiś przykład, ale po pierwsze, jest ich za dużo, a po drugie wszystkie razem są tak sztampowe, że zrezygnowałam.
Mogłabym tak jeszcze długo, ale wtedy nikomu nie chciałoby się tej notki czytać do końca. Powiem więc tylko, że jeśli ktoś chce sobie jakąż humorystyczną powieść poczytać, to niech weźmie Pratchetta. „Galaktycznych Zwiadowców” polecam wyłącznie masochistom.


Tytuł: Glaktyczni Zwiadowcy - postrach gwiazd
Autor: Harry Harrison
Tłumacz:
Zbigniew A. Królicki
Tytuł oryginalny: Star Smashers of the Galaxy Rangers
Wydawnictwo: Zysk i s-ka
Rok: 1994
Stron: 236
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...