poniedziałek, 30 maja 2011

Artemida pilnie poszukiwana - "Klątwa tytana" Rick Riordan

Chyba wszystkim książkowym blogerom znany jest problem recenzji kolejnych tomów. Zdarzyło i mi się już na niego przy różnych okazjach żalić, więc teraz, przy okazji trzeciego tomu „Percy’ego Jacksona i Bogów Olimpijskich” nie będę się powtarzać i od razu przejdę do rzeczy. Czyli do recenzji.

Trójka naszych ulubionych herosów została pilnie wezwana przez Grovera. Satyr bowiem znalazł dwójkę potężnych dzieci półkrwi, ale miał poważne obawy, czy sam zdoła je bezpiecznie dostarczyć do Obozu Herosów. Obawy okazują się uzasadnione, jako że koło ewentualnych przyszłych bohaterów kręci się potężny potwór i gdyby nie niespodziewana interwencja Artemidy i jej Łowczyń, z naszych przyjaciół zostałaby mokra plama. Zaraz po akcji ratunkowej bogini łowów wyrusza na polowanie, albowiem dowiedziała się, że przebudziła się potężna bestia, która tylko z ręki siostry Apollina zginąć może. I tu zaczynają się poważne problemy…

Artemida zostaje bowiem uprowadzona, a ktoś, mimo zdecydowanych protestów władz obozu, musi wyruszyć jej na ratunek. Właściwie nie tylko jej – do uratowana jest jeszcze ktoś. Na całą akcję zainteresowani mają tylko tydzień, gdyż Artemida musi się stawić na radzie bogów, która odbędzie się za siedem dni właśnie, w noc przesilenia zimowego.

Muszę przyznać, że pan Riordan pisze ciągle na bardzo równym, niezmiennie wysokim poziomie. Takich pisarzy lubię najbardziej, gdyż mnie nie rozczarowują. Wartka akcja, olbrzymia doza humoru i sympatyczni bohaterowie to coś, co przyciąga czytelników w każdym wieku nie tylko do „Klątwy tytana”, ale do całej serii. Nie będę się rozpisywać nad walorami warsztatowymi i językowymi książki, bo nie różniłoby się to wcale od tekstu już wyprodukowanego na użytek wcześniejszych tomów, przejdę od razu do rzeczy, które mi w książce zgrzytały.

Zgrzytały mi głównie niektóre rozwiązania fabularne. Przede wszystkim fakt, że dzieci Wielkiej Trójki już w poprzednim tomie zaczęły wyskakiwać jak króliki z kapelusza, a tutaj bynajmniej nie przestają. Wiem, że owocuje to różnymi ciekawymi zawirowaniami w fabule, ale mnie osobiście irytuje, bo wygląda trochę sztucznie, tzn. tak, jakby nie było zaplanowane od początku, a autor wpychał nowych herosów na siłę. Oprócz tego zdarzył się autorowi jeden klasyczny przypadek deus ex machina, ale jak zazwyczaj nie znoszę takich rozwiązań, tak tutaj wypadło zadziwiająco naturalnie, więc nie będę się czepiać.

Co mi się podobało? Fakt, że bogowie przestali się zachowywać jak banda rozkapryszonych dzieciaków (no, przynajmniej ci, którzy nie powinni). Poznajemy ich mniej irytujące oblicze, a i niektóre zagadki zostają rozwiązane. Ogólnie autor ma u mnie wielkiego plusa za przedstawionych w tym tomie bogów.

Cóż, Ricka Riordana polecam jak zwykle wszystkim. „Klątwa tytana”, tak samo jak poprzednie tomy cyklu to świetna książka zarówno dla starszych, średnich i młodszych czytelników. Czyta się błyskawicznie, idealnie mieści się do torebki i nie zawiera rażących literówek. A więc najpierw poszukajcie „Złodzieja pioruna”, a później nawet się nie obejrzycie, a już będziecie przy „Klątwie tytana”.

Tytuł: Klątwa tytana
Autor: Rick Riordan
Tłumacz: Agnieszka Fulińska
Tytuł oryginalny: 
The Titan's Curse
Cykl: Percy Jackson i bogowie olimpijscy
Wydawnictwo: Galeria książki
Rok: 2010
Stron: 308

sobota, 28 maja 2011

Weterynarz miejski - "Miłość to najlepsze lekarstwo" Nick Trout

Przez jakiś czas, mniej więcej w zeszłym roku, bardzo były modne książki o lekarzach, a w szczególności chirurgach. Moda na nie nico osłabła, trendy bowiem się zmieniły i obecnie na rynku panują zwierzęta wraz ze swoimi właścicielami. Śmiem twierdzić, że wiele osób lubi książki należące do obu tych trendów, a jako że książek do przeczytania zawsze jest więcej niż czasu na nie, mam dla nich wspaniałe rozwiązanie. Proszę państwa, oto dr Nick Trout – chirurg weterynaryjny.

Dr Trout jest autorem dwóch książek – „Powiedz, gdzie cię boli”, która urzekła mnie jeszcze zanim zaczęłam prowadzić bloga i to do tego stopnia, że postanowiłam nabyć kolejną książkę, jaka wyjdzie spod pióra tego pana. I to właśnie o kolejnej książce, „Miłość to najlepsze lekarstwo”, będzie niniejszy wpis.

Muszę przyznać, że mimo całej sympatii do autora, jego twórczości i tematyki, jaką porusza, podchodziłam do książki z pewną obawą. Tytuł pretensjonalny jak rzadko (kojarzy się raczej z brazylijskim romansem na szpitalnym tle), rażąco pomarańczowy kolor okładki (daję słowo, chyba tylko landrynkowy róż byłby gorszy…) i buldog angielski ze smętnym i łzawym spojrzeniem (który nijak ma się do treści) sprawiły, że spodziewałam się najgorszego. Mimo to zaczęłam czytać.

„Miłość to najlepsze lekarstwo” opowiada historie dwóch suczek – ratlerki Cleo i spanielki Helen. Różni je niemal wszystko: charaktery, wiek, kondycja społeczna, rodowód, stan zdrowia. Łączy jedno – kochający właściciele, którzy się nimi opiekują i którzy w kłopotach postanowili poszukać pomocy u tego samego lekarza, Nicka Trouta właśnie. Poznajemy historie obu naszych czworonożnych bohaterek, gościmy nawet w domach ich właścicieli, a wszystko to okraszone anegdotami z przychodni weterynaryjnej i kapką informacji, choćby na temat sytuacji prawnej zwierząt w USA.

Cóż, nie było tak źle, jak zapowiadała okładka. Niemniej jednak było gorzej, niż poprzednio. Wszystko przez to, że o ile pan Trout świetnie sobie radzi z opisywaniem tego, co dzieje się w klinice – błyska wtedy humorem i werwą, widać, że zna klimat tego miejsca i potrafił go przelać na papier, o tyle próby opisywania tego, co działo się w domach czworonogów, zanim trafiły do lecznicy wychodzi już nieco gorzej. Od strony warsztatowej nie widać żadnych zmian, ale brak werwy i klimatu, który charakteryzuje „szpitalne” fragmenty sprawia, że czytelnik zwyczajnie się nudzi. No, przynajmniej ja się nudziłam.

Co jest mocną stroną książki? Bezapelacyjnie są to subtelne i sugestywne opisy więzi, jaka łączy właścicieli z ich ulubieńcami. Poruszające, niekiedy histeryczne reakcje na złe wiadomości, czy po prostu cierpliwość, z jaką przychodzą leczyć uporczywe i trudne do zdiagnozowania choroby zasługuje na szacunek. I ten szacunek widać w tekście. Obrazki z bostońskiej kliniki były dla mnie o tyle zaskakujące, że na moim własnym podwórku niespotykane. Pomijając fakt, że mieszkam na wsi, gdzie zwierzęta traktuje się bardziej użytkowo, jakoś nie wyobrażam sobie tutaj sytuacji, w której reakcją na śmierć psa będzie bezładne osunięcie się właściciela po ścianie połączone ze spazmami histerycznego płaczu. Nie wątpię jednak, że jest to możliwe – zaczynam się zastanawiać, czy i jak bardzo różni się nasz stosunek do zwierząt od tego za oceanem.

Przyszedł czas na podsumowanie. Książkę dra Trouta polecam oczywiście, jednak na początek tą poprzednią („Powiedz, gdzie cię boli”). Dopiero później niech czytelnik zadecyduje, czy chce kontynuować znajomość z autorem. Jeśli tak, to polecam książkę pod paskudnym tytułem „Miłość to najlepsze lekarstwo”.

Tytuł: Miłość to najlepsze lekarstwo
Autor: Nick Trout
Tłumacz: Anna Sak
Tytuł oryginalny: 
Love Is the Best Medicine: What Two Dogs Taught One Veterinarian about Hope, Humility, and Everyday Miracles
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2011
Stron: 318



***
Od jakiegoś czasu mam straszne problemy z dodawaniem komentarzy na Bloggerze. Dotyczy to zarówno mojego bloga, jak i innych, występuje też we wszystkich przeglądarkach, jakich próbowałam (IE, FF, Chrome), tylko w każdej z nich problem wygląda nieco inaczej. Macie taki sam problem, czy to bonus specjalnie dla mnie? A może ktoś się na tym zna i coś mi doradzi?

czwartek, 26 maja 2011

Dr Hause pewnie też był takim dzieckiem... - "Wszelki wypadek" Joanna Chmielewska

Śmiało mogę powiedzieć, że Joanna Chmielewska była autorką przewodnią mojego późnego dzieciństwa. Pamiętam, jak dosłownie pożerałam starsze ode mnie egzemplarze powieści zakupione jeszcze przez moją Mamę (co ciekawsze, im starsze były książki, tym lepiej się trzymały). Tak więc zapoznałam się z Tereską i Okrętką oraz z Pawełkiem i Janeczką. Książek o przygodach tej drugiej dwójki miałam niestety tylko trzy, więc żeby przeczytać cały, pięcioczęściowy komplet, musiałam skorzystać z pomocy biblioteki, która dostarczyła mi omawiany tom. I tutaj kończy się moja przygoda z upiornym rodzeństwem, gdyż „Wszelki wypadek” jest ostatni.

Janeczka wracała właśnie od koleżanki, kiedy wyższa potrzeba zmusiła ją do ukrycia się na klatce schodowej. Ową wyższą potrzebą było opanowanie zbuntowanego zapięcia spódnicy, ale mniejsza o to. Ważne, że ze swojej kryjówki dziewczynka miała znakomity widok na kradzież samochodu marki Volkswagen Golf. Okazuje się, że obecnie (wczesne lata 90te) kradzieże samochodów tej marki są w Warszawie prawdziwą plagą. Janeczka i jej o rok starszy brat Pawełek nie mogą sobie odpuścić próby rozwiązania tej kryminalnej zagadki. Okoliczni policjanci już drżą ze zgrozy, tak samo jak rodzicielka owej dwójki, na szczęście zawsze można liczyć jeszcze na pomoc Chabra, fenomenalnego psa, który nie tylko dopilnuje dzieciaków, ale i pomoże rozwiązać zagadkę. I kto by pomyślał, że skuteczną metodą walki ze zorganizowaną przestępczością może być przebijanie opon?

Janeczka i Pawełek Chabrowiczowie to jedno z najsympatyczniejszych literackich rodzeństw, jakie zdarzyło mi się spotkać. Są zawsze grzeczni i dobrze ułożeni (no, przynajmniej oficjalnie), nigdy nie pyskują, nie wyrażają się i są mili dla starszych. A jednak jest w nich cos takiego, że ich rodzice ze zgrozą łapią się za głowę, a okoliczna policja nie wie, czy ma być wdzięczna, czy przerażona. Owo osobliwe rodzeństwo ma bowiem zwyczaj zabawiania się w oficerów śledczych, wykazując się przy tym inteligencją i żelazną logiką. A że są dziećmi, mogą sobie pozwolić na więcej, niż oficjalnie stróże prawa. No i nieocenioną pomocą służy im zawsze Chaber – najmądrzejszy pies świata.

Pani Chmielewska pisze świetne kryminały humorystyczne. Zwłaszcza te dla młodzieży. Specyficzny humor jej powieści i charakterek bohaterów sprawia, że Pawełek i Janeczka mają szanse stać się idolami każdego dziesięciolatka. Ja już niestety dziesięciolatką nie jestem, czego ze względu na powyższą książkę żałuję. Nie jestem bowiem w stanie obiektywnie ocenić, czy to autorka obniżyła poziom, czy to tylko ja wyrosłam. Niby wszystko to, co u autorki najbardziej lubię jest: specyficzny styl, ciepły humor, ciekawa intryga, sympatyczni bohaterowie, ale jednocześnie te elementy są jakieś takie spłowiałe, pozbawione intensywności. Mimo wszystko jest to lektura bardzo przyjemna.

Cóż, kiedy będę miała własne dziecko, zafunduję mu od razu pełny cykl, żeby nie zdążyło z niego wyrosnąć. A zarówno tą książkę, jak i jej poprzedniczki z serii polecam tak samo dzieciom, rodzicom i fanom sympatycznych i zabawnych lekkich lektur. Chociaż coś mi mówi, że satysfakcja będzie odwrotnie proporcjonalna do wieku czytelników.

Tytuł: Wszelki wypadek
Autor: Joanna Chmielewska
Cykl: Janeczka i Pawełek
Wydawnictwo: Kobra
Rok: 2009
Stron: 298

środa, 18 maja 2011

O artystach i cos jeszcze:)

Tak mnie jakoś naszło na graficzne prezentacje.:) Najpierw coś mojego - Luby dodał to sobie do profilu na kreskowka.pl. Pytanie do tych, którzy oglądają anime - zgadniecie, kto to?;)


A tutaj odpowiedź na pytanie "Skąd się biorą artyści?". Nie moja co prawda, ale nieodmiennie poprawia mi humor.:)

A jeśli ktoś ma znajomego mikrobiologa lub lekarza, który spodziewa się dziecka, to może rozpatrzy opcję zamówienia prezentu z tej strony? Z resztą, ja mikrobiologiem w sumie nie jestem, a tez bym takim czymś nie pogardziła.:)

Jako że ostatnio zapanowała moda na chwalenie się co bardziej soczystymi zapytaniami do wujka Google, pod jakimi ludzie znajdują naszego bloga. Toteż i ja postanowiłam się co bardziej smakowitymi kąskami podzielić. Swego czasu komuś była najwyraźniej bardzo potrzebna odwrotność słowa chytry.   Chciałabym pomóc, ale akurat nie mam słownika antonimów pod ręką, więc najwyraźniej biedny internauta będzie skazany na kontynuowanie poszukiwań (chyba, że uda się do najbliższej biblioteki, która taki słownik posiada - tam na prawdę nie torturują). Innego użytkownika interesowało objawienie morony. Czy to jakiś nowy błogosławiony - święty Morona może? Nie wiem, skąd pomysł wujka Google, żeby skierować do mnie, przecież nie prowadzę bloga religijnego... Cóż, widocznie Google uważa inaczej, gdyż duch wielkiej ławicy moim skromnym zdaniem może mieć coś wspólnego z kultem zwierząt totemicznych. No, chyba że to jakiś zdesperowany rybak szukał modlitwy, która pozwoliłaby mu doznać objawienia w kwestii wyjątkowo zasobnych łowisk. Z kolei kompletnie nie mam pojęcia, co miał na myśli autor zapytania o rękawice cyklu. Żaden z czytanych przeze mnie cykli nie chodził w rękawicach, ani też nie przypominam sobie, aby lektura któregoś wymagało ode mnie noszenia rękawic. Z takich książek przychodzi mi na myśl jedynie "Potworna księga potworów" z Harrego Pottera, do której nieobeznany czytelnik potrzebował solidnych rękawic ochronnych, najlepiej ze smoczej skóry. Niestety, nie posiadam tej księgi, a szkoda, bo byłaby świetnym stróżem biblioteki.;)

poniedziałek, 16 maja 2011

Mało triumfalny triumf - "Triumf lisa Reinicke" Andrzej Pilipiuk

Cykl „Oko Jelenia” należy do tych, które lubię sobie czasem poczytać, mimo, że żadnych zalet poza tym, że się je świetnie czyta nie mają. A że już cztery tomy z siedmiu przeczytałam (czyli ponad połowę) to i porzucić tą historie mi nie po drodze, bo chciałabym wiedzieć, jak to wszystko się skończy. Więc zabrałam się za tom piąty. I muszę przyznać, że tym razem nieco się rozczarowałam.

Nasza wesoła kompanija w składzie Marek, Hela, Maksym i Staszek wraca z portu, gdzie się byli wreszcie po dłuższej rozłące spotkali, aż tu nagle pod samym domem otaczają ich ceklarze. Mało tego, że Marek zostaje pod niejasnymi zarzutami aresztowany, okazuje się, że mieszkańców całej kamienicy wymordowano – celem ewidentnie mieli być Marek i Helena, ale szczęściem akurat nie było ich w domu. Mordercy zaś to jakaś grupa tajemnicza, która każdą swą zbrodnię wilczym ogonem znaczy, a napaść na kamienice podróżników w czasie wcale pierwsza ani ostatnia nie była. Na dodatek na Helę poluje ktoś jeszcze. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Staszek ją obroni. Na wredną łasicę liczyć nie można – przepadła gdzieś jak kamień w wodę i ślad po niej zaginął…

Nie powiem, książkę czytało mi się szybko i nawet przyjemnie, pozostaje tylko jedno wielkie „ale” (oprócz „ale jakby mi się czytało mniej przyjemnie, to pewnie bym nie doczytała”). Pan Pilipiuk jest znany z tego, że pisze książki niedoskonałe, których głównym atutem jest wartka i porywająca akcja. Co tam, że język prosty i mało finezyjny, nieważne, że postacie czasem mocno kulawe, furda, że wydarzenia czasem niezbyt sensownie się łączą, a i deus ex machina niekiedy postraszy. Ważne, że te niedoskonałe często wydarzenia następują po sobie tak wartko i tak zaskakująco, że czytelnik nie może się oderwać, wciąż pragnąc więcej. No i dochodzimy do wspomnianego „ale”: tak jak poprzednie tomy były naszpikowane szybkimi pościgami, brawurowymi i zaskakującymi akcjami, tak  „Triumf lisa Reinicke” jest tego pozbawiony. I, o zgrozo, dość często się przy książce nudziłam.

Same opisy a to szkółki szermierczej Staszka, a to obowiązków domowych Heli, a to markowych przemyśleń prosto spod celi jako przerywniki szybkiej akcji sprawdziłyby się świetnie. Kłopot w tym, że tutaj szybkie akcje pełnią rolę przerywników: raz na kilkadziesiąt stron jakaś potyczka uliczna, to znowuż po kolejnych kilkudziesięciu zamach. Może i nie byłoby to najgorsze, gdyby prowadziło do rozwiązania, albo chociaż popychało do przody główny wątek cyklu, ale nie. Autor przez cały tom tylko odgrzewa nam to, co zdawało się już definitywnie zakończone – a i tak nic z tego na dłuższą metę nie wynika. Zwłaszcza, że „zagadkę odcinka” udało mi się bez trudu rozszyfrować około połowy książki, więc dalej było już zupełnie nudno.

Dobrze, teraz książkę za coś pochwalę. Niezmiernie podoba mi się jej okładka – „Oko Jelenia” to moim skromnym zdaniem w ogóle jeden z najładniej wydanych „fabrycznych” cykli, ale „Triumf lisa Reinicke” ma najładniejszą okładkę cyklu. Wygodna czcionka i zdobione marginesy też przemawiają na korzyść. Gdyby jeszcze tylko ilustracje były ładniejsze… No, ale nie można mieć wszystkiego.

Podsumowując, tym razem na panu Pilipiuku się zawiodłam. Opisy prawie sielskiego życia w Gdańsku i wagon mało odkrywczych (bo znanych z wcześniejszych tomów) przemyśleń bohaterów to zdecydowanie nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Może wątek miłosny między Staszkiem i Helą dodałby książce trochę rumieńców, ale autor w chwili, kiedy akcja zaczęła owych rumieńców nabierać pokazał czytelnikom wielką planszę z napisem „ciąg dalszy nastąpi”. Cóż, nastąpi na pewno, bo jeszcze dwa tomy przed nami. I ja je przeczytam jakie by nie były, bo chcę znać zakończenie. Mam tylko nadzieję, że będą lepsze od tego.

Tytuł: Triumf lisa Reinicke
Autor: Andrzej Pilipiuk
Cykl: Oko Jelenia
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2010
Stron: 440

sobota, 14 maja 2011

Minierratka do stosika majowego

Tak się jakoś złożyło, że napadłam na bibliotekę uniwersytecka w poszukiwaniu podręczników i zupełnym przypadkiem zahaczyłam o regał z beletrystyką. A że jeszcze koleżanka przyniosła mi akurat obiecaną pożyczając, otrzymałam magiczną liczbę trzech książek. Jest to minimalna liczba, która mój prywatny, niepiany regulamin blogera pozwala umieścić jak (mini)stosik, a więc umieszczam.;)


1. "Wciąż o tobie śnię" Fannie Flagg - bo ja bardzo lubię tą panią i nijak nie mogłam się oprzeć jej najnowszej powieści stojącej na półce...
2. "Prowadź swój pług przez kości umarłych" Olga Tokarczuk - bo już od dłuższego czasu miałam ochotę na tą pozycję.
3. "Klątwa Tytana" Rick Riordan - bo chcę przeczytać cały cykl, a więc bez trzeciego tomu ani rusz.;)

To tyle, pozostaje tylko odwieczne zagadnienie: "Kiedy ja to wszystko przeczytam?!".

piątek, 13 maja 2011

Zanim powędrował boso przez świat - "Podróżnik WC" Wojciech Cejrowski

Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie miałam do czynienia z prawdziwą książką podróżniczą. Nie chodzi o to, że czymś się do nich raziłam, czy nie lubię tematyki. Po prostu nigdy nie znalazły się w kręgu moich zainteresowań i tak egzystowałyśmy pokojowo, nie wchodząc sobie w paradę. Tak samo było z programami podróżniczymi, do czasu, kiedy zaczęto puszcza „Boso przez świat”. To było moje pierwsze spotkanie z panem Cejrowskim i muszę przyznać, że bardzo miło je wspominam. (Dopiero później dowiedziałam się przypadkiem, że jest to człowiek o, delikatnie rzecz ujmując, kontrowersyjnych poglądach. Nie dbam o to, dla mnie to taki jednoosobowy kabaret objazdowy, tym ciekawszy, że ma bardzo interesujące miejsca objazdów.) Kiedy więc dowiedziałam się, że pan Cejrowski nie tylko występuje, ale i napisał kilka książek (zbierających do tego bardzo pozytywne opinie), postanowiłam się z nimi zapozna. Właśnie nadarzyła się okazja.

„Podróżnik WC” który wpadł w moje łapki to wydanie drugie, poprawione (pierwsze pochodzi sprzed 14 lat). Autor opisuje tu w formie ni to felietonów, ni to esejów, ni to szkiców literackich niektóre ze swoich przygód, ze szczególnym uwzględnieniem tych, które przydarzyły mu się na początku kariery (w końcu to pierwsza książka, jaką WC napisał). Znajdziemy więc relacje z Amazonii, z podróży przez USA czy krajów latynoamerykańskich. Dowiemy się też co nieco o osobie samego autora. A wszystko to okraszone szczodrze przepięknymi zdjęciami, na które można się gapić godzinami z niesłabnącym zachwytem (mnie zachwyciło szczególnie jedno, przedstawiające tropikalne plamy na tle malowniczego wodospadu).

Jeśli chodzi o warsztat pisarski, to pana Cejrowskiego cechuje ogromna bezpośredniość względem czytelnika, pewna familiarność wioskowego gawędziarza, który wioskę już nie pierwszy raz odwiedza i wszystkich zna. Bardzo mi taki styl odpowiada – książka nabiera dzięki niemu charakteru opowieści snutej przy ognisku. Sporo też było akcentów humorystycznych, które pozwalały czasem zaśmiać się w głos przy lekturze. I chociaż późniejsze książki WC są lepiej napisane (wnoszę z fragmentów „Gringo wśród dzikich plemion”, jakie czytałam – niestety w ebooku, więc poddałam się po pierwszym rozdziale) to i „Podróżnik WC” potrafi dostarczyć wiele radości.

Przejdźmy do technikaliów. Jakoś wydania jest fenomenalna i uważam, że książka jest warta każdej z 41 złotówek, jakie trzeba na nią wydać. Twarda oprawa w przemyślanej i cieszącej oko szacie graficznej, kredowy papier (przyznam, że tu zdania są podzielone, bo tekst na takim podłożu czyta się trochę trudno) i liczne zdjęcia niezwykłej urody (a czasem po prostu ciekawe i klimatyczne) sprawia, że książkę z powodzeniem można postawi na półce w charakterze ozdobnego bibelotu. A o ileż jest przecież od takiego bibelotu praktyczniejsza.

Hm… chyba mój zakres preferowanych gatunków literackich właśnie się poszerzył. Na pewno jeszcze po książki z tej dziedziny sięgnę, gdyż okazało się, że może być i ciekawie, i zabawnie. A więc, skoro sama poczułam się przekonana, pozostaje mi tylko polecić „Podróżnik WC” wszystkim, którzy nie mają alergii na osobę autora. Tym którzy mają  resztą też polecam, ale zalecam pewną dozę ostrożności, tak na wszelki wypadek.

Tytuł: Podróżnik WC. Wydanie drugie, poprawione"
Autor: Wojciech
Cejrowski
Wydawnictwo: Bernardinum
Rok: 2010
Stron: 252


P.S. Wczoraj coś się stało z serwerami Bloggera i ostatnia notka oraz komentarze z ostatnich 24 godzin zniknęła. Notkę miałam na własnym dysku, więc zamieściłam ją ponownie, niestety Wasze komentarze przepadły bezpowrotnie.:(

wtorek, 10 maja 2011

Na koniec świata i dalej wgłąb - "Zakon Krańca Świata" Maja Lidia Kossakowska

Maja Lidia Kossakowska jest znana przede wszystkim ze swojego anielskiego cyklu o Dajmonie Freyu. Inna jej powieść, „Zakon Krańca Świata” mianowicie, przeszła jak mi się zdaje bez większego echa. Fabryka Słów przygotowała wznowienie obu tomów (gdyż nie jest to dylogia, a jedynie powieść w dwóch częściach) i bardzo dobrze. Albowiem moim skromnym zdaniem „Zakon…” jest lepszy od cyklu anielskiego.

Trochę ponad 80 lat temu nastąpił totalny Armageddon, koniec świata pod hasłem „Dla każdego coś miłego”. Były więc wybuchy bomb atomowych, wojny bogów, anioł z siedmioma pieczęciami i co tam jeszcze komu mogło przyjść do głowy – Mistrzowie Blasku, fundatorzy i organizatorzy całej imprezy już zadbali o to, żeby nikomu nie zabrakło jego własnej apokalipsy. Stworzyli też swój własny raj, jak na dwunastu fanatyków religijnych przystało – i przenieśli cześć ludzkości do sztucznego wymiaru, gdzie mieściła się wymarzona utopia. Jak się kończą próby stworzenia utopii może się przekonać każdy, czytając choćby historię Związku Radzieckiego. A jeśli na czele takiej (anty)utopii staną władcy potężni niemal jak bogowie, zadufani w sobie i okrutni, standardu życia można się łatwo domyślić. I oni jeszcze śmią bezczelnie wmawiać swoim poddanym, że to na Ziemi teraz jest piekło…

A jeśli już na Ziemi jesteśmy, to ludzie jednak przetrwali. Nawet próbują odbudować cywilizację i przy okazji żyć godnie i wygodne. Wielkim ułatwieniem w dążeniu do tych szlachetnych idei są fanty podkradane z domeny Mistrzów Blasku. Pozyskiwaniem ich zajmują się, jak sama nazwa wskazuje, pozyskiwacze – ludzie obdarzeni talentem przechodzenia do innego wymiaru. Elitą wśród pozyskiwaczy są Grabieżcy.

Lars „Berg” Bergson jest jednym z ostatnich Grabieżców, za to śmiało można przyznać, że najlepszym. W czasie jednego z abordaży (jak nazywa się wyprawy do (anty)utopii) jest już o krok od wydarcia Mistrzom Blasku części tajemnicy ich mocy, kiedy nagle przeszkadza mu w tym pojawienie się dziewczyny, co do której użycie epitetu „niezorientowana” jest sporym niedomówieniem. Lars ledwo uchodzi z życiem ratując ją i serdecznie sobie życzy już nigdy więcej panny nie oglądać, ale nic z tego. Szybko okazuje się, że to dopiero początek jego kłopotów z Miriam. W dodatku zaczynają się nim interesować podejrzane typy (nie, żeby to było coś nowego – po prostu inne typy, niż zazwyczaj), a jakieś cholerne Drzewo ciągle go woła, używając metod raczej mało subtelnych.

Ta książka pani Kossakowskiej zupełnie mnie zaskoczyła. W sposób bardzo prosty – wykazując, jak zwykły zjadacz fantastyki jest przyzwyczajony do schematów. A przyzwyczajony jest tak bardzo, że celowe manipulacje autora na tychże jest gotów uznać i okrzyczeć błędami. Ot, prosty przykład: najlepszy z najlepszych przypadkiem spotyka naiwną i ogólnie niedostosowaną damską wersję Luke’a Skywalkera. I czytelnik już zaczyna sobie roić: aha, mamy mentora i uczennicę, zaraz pewnie ona się okaże niczego nieświadomą Jedyną Nadzieją Świata. Zwłaszcza, że początkowo autorka zdaje się podążać tym tropem. Tyle, że w pewnym momencie akcja zmienia się o 180 stopni i wszystko staje na głowie. Czytelnik jest wzburzony, że jak to, że po co, że schemat rozwalony, że papier zmarnowany, nie wspominając o pomyśle i wątku, bo jak tak miało być od początku, to po co się rozwodzić? Ano, właśnie po to. Żeby pokazać zadufanemu w schematy czytelnikowi język i dać pstryczka w nos. Bo w życiu nie jest tak, że każdy wybitnie uzdolniony zaraz zostaje the chosen one. Więc dlaczego ma tak być we wszystkich książkach? I nie każdy olany przez los/autora utalentowany jest błędem pisarza. Czasem to próba przełamania schematu i poskromienia czytelnika. Jak tu.

Ale koniec dygresji osobistej, wróćmy  do twardych faktów. Jak już wspomniałam, obie części „Zakonu…” stanowią spójną całość, więc odradzam długie przerwy między jednym a drugim tomem. Pierwszy z nich stanowi swoisty wstęp, odsłaniający realia świata, detale zawodu pozyskiwacza i ogólny koloryt lokalny, jedynie mgliści i niewyraźnie łącząc się z główną linią fabularną. Mimo to śmiem twierdzić, że trzyma w napięciu bardziej, niż tom drugi, w którym zostają rozwinięte główne założenia akcji. Dzieje się tak za sprawą niezwykle barwnego i żywego świata, jaki odmalowała nam autorka. Jego bogactwo zachwyca, a z drugiej strony wydaje się niezwykle subtelnie opisane w charakterystyczny dla Kossakowskiej sposób – z odrobiną surrealizmu. Ta odrobina surrealizmu daje się szczególnie i bezustannie odczuwać w tomie drugim, może nawet odrobinę za bardzo. Ale pozwala autorce zaprezentować bujną wyobraźnię w całej krasie.

A jeśli już wspomniałam o głównej linii fabularnej, to warto zaznaczyć pewną rzecz.  Dygresja osobista dwa akapity wyżej pokazała dobitnie z dorobku jakich schematów autorka nie korzystała, wypadałoby więc wspomnieć, na kim mogłaby się wzorować. No cóż, skoro nie Tolkien ze swoim the chosen one i nie Conan Barbarzyńca, to zostaje nam już raczej tylko jedna ścieżka: Ged Krogulec. "Zakon Krańca Świata" jest bowiem o wędrówce wgłąb siebie - tak jak "Ziemiomorze". Nawet symbolika obu pań jest zbliżona. Jednak pani Le Guin nadała swoim powieściom klimat przypowieści, baśni, ludowej gawędy spisanej literackim językiem. Pani Kossakowska zaś wolała swoją opowieść przybrać w kostium bardziej "na czasie": jest to coś, co gdyby nie było fantastyką zyskałoby pewnie miano powieści awanturniczo-przygodowej dla dorosłych (nie dlatego "dla dorosłych", że mamy sceny 18+ czy chlustanie krwią i flakami na prawo i lewo, ale dlatego, że zasadniczym targetem powieści są czytelnicy dorośli, nie młodzież). Na polskim rynku takie nawiązanie to ewenement, o tyle ciekawy w tym przypadku, że  udany.

Kolejnym atutem książki są postacie, ze szczególnym uwzględnieniem głównego bohatera. Berg może i sprawia wrażenie pogrążonego w ciągłej depresji ponurego typa, ale i tak uważam, że jest postacią dużo bardziej złożoną od Daimona Freya. Dodatkowo pozostali bohaterowie pozbawieni są swoistej infantylności, jaka ciągle towarzyszy aniołom. I chociaż zdarzy się, że ten czy inny epizodyczny gość kart powieści jest schematyczny czy lekko toporny, to i tak uważam bohaterów „Zakonu…” za kawał świetnej, pisarskiej roboty.

Napiszę jeszcze tylko na koniec, że jest to jedna z najciekawszych polskich powieści fantasy, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się czytać. Jedna z nielicznych, które zdają się raczej nawiązywać do twórczości Le Guin, niż Sapkowskiego czy Tolkiena. Dlatego uważam, że każdy miłośnik fantastyki, niezależnie od preferencji podgatunkowych, powinien ją przeczytać. Poza czystą i pewną rozrywką, książka potrafi dostarczyć trochę materiału do przemyśleń.

Tytuł: Zakon Krańca Świata, tom 1 i 2
Autor: Maja Lidia Kossakowska

Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: tom 1 2005, tom 2 2006
Stron: tom 1 500, tom 2 423

sobota, 7 maja 2011

A upiór nieco trąci myszką... - "Upiór w Operze" Gaston Leroux

Recenzja sponsorowana przez Arię, która mi wspaniałomyślnie książeczkę pożyczyła. Dzięki!:)

Moim pierwszym kontaktem z „Upiorem w Operze” był utwór pod tym samym tytułem wykonywany przez zespołu Nightwish – i muszę przyznać, że to wykonanie podoba mi się dużo bardziej, niż wykonanie filmowe (swoją drogą bardzo bym chciała usłyszeć, jak by to brzmiało, gdyby w filmie partię damską wykonywała Tarja Turunen). Film takoż widziałam, a teraz przyszedł czas na książkę. I muszę przyznać, że chyba jednak wolę film…

Fabułę z grubsza chyba wszyscy znają, ale dla tych, którzy nie znają, albo zapomnieli, nakreślę w kilku zdaniach. Chrystine Daae to młoda, świetnie zapowiadająca się śpiewaczka, której triumf na deskach Opery Paryskiej wszystkich zaskoczył. Szczególnie zaś wicehrabiego Raula de Chagny, który znał ją jeszcze z czasów dzieciństwa i właśnie poczuł, że jest w młodej damie szaleńczo zakochany. Natychmiast pobiegł jej to oświadczyć, ale dziwne zachowanie damy serca podziałało jak kubeł zimnej wody. Tymczasem w budynku opery grasuje upiór. Nie dość, że płata niesmaczne figle, że terroryzuje pracowników, którym zdarzają się czasem śmiertelne wypadki czy tajemnicze zaginięcia, to jeszcze wysuwa bezczelne roszczenia w stosunku do dyrekcji. Jest też na zabój zakochany w Chrystine. I w tym przypadku stwierdzenie „na zabój” może okazać się totalnie dosłowne.

Książka pierwszy raz została wydana równo 100 lat temu i to niestety widać. Niektóre ówczesne prawidła konstrukcji powieści nijak nie przystają do tego, czego oczekuje współczesny czytelnik. Chodzi głównie o rozkład ciężaru poruszanych zagadnień, który momentami dla czytelnika jest zupełnie nieatrakcyjny, chociaż nie mam wątpliwości, że przed wiekiem tego właśnie pożeracze słowa pisanego oczekiwali. Inne cechy to rozbudowane opisy (chociaż dla mnie to dodatkowa atrakcja) oraz specyficzny sposób zaznaczania emocji w tekście (o tym później). Krótko mówiąc, powieść trąci myszką. Na szczęście nie tak bardzo, żeby obecnie nie można było jej z przyjemnością czytać. 

Na początek zajmijmy się warstwą  językową. Pan Leroux charakteryzuje się talentem do budowania wspaniałych opisów, zwłaszcza, jeśli chodzi o śpiew. Nie mam pojęcia, jak on to robi, ale pieśni artystów operowych, jak i samego upiora zdawały mi się tak niesamowicie realne, jakbym je słyszała, a nie tylko o nich czytała. Jeszcze nigdy nie miałam okazji zetknąć się z takim mistrzostwem w opisie dźwięku. Trochę gorzej ma się sprawa z opisami rzeczy bardziej namacalnych, jak choćby pomieszczenia. Tutaj autor potrafi przytłoczyć ilością szczegółów, co w połączeniu z manierą wplatania ich w akcję w sposób często nużący dla czytelnika sprawia, że momentami książka staje się nudna. Najbardziej irytujące wydało mi się jednak nadużywanie wielokropków i wykrzykników, głównie w dialogach, ale również w tekście narracyjnym. Często-gęsto konstrukcje typu wykrzyknik+wielokropek (!...) kończą każde zdanie w półstronicowym (lub dłuższym) akapicie. Może kiedyś było przyjęte taki wyrażanie silnych emocji bohaterów, ale teraz czyta się to jak wynurzenia rozchwianej emocjonalnie dwunastolatki.

Jeśli już przy bohaterach jesteśmy to muszę przyznać, że dwoje z nich mnie szczególnie irytowało. Palmę pierwszeństwa dzierży tu nasza mała Chrystine, o której zawsze się mówi, że to słodkie, niewinne i naiwne dziewczątko. Poza tym cięgle mdleje, tudzież płacze błagając i zaklinając (nie mylić z przeklinając!) – generalnie zachowuje się jak skrzyżowanie Danuśki Jurandówny z zestresowanym królikiem. Wiem, że prawidła powieści podonczas wymagały, aby tragiczno-romantyczna heroina taka właśnie była, ale osobiście nie trawię takich wiotkich dziewczątek. Drugie miejsce zaś zajmuje jej ukochany, wicehrabia Raul – głównie za to, że zachowuje się na zmianę jak rozpuszczony pięciolatek i napalony czternastolatek (tylko proszę się tu nie dopatrywać żadnych podtekstów – autor co drugą stronę raczy nas zapewnieniami, że ich miłość była słodka i niewinna aż do obrzydliwości). Za to tytułowy Upiór udał się świetnie. Autor bardzo przekonująco, chociaż jak na mój gust zbyt oszczędnie odmalował tu psychikę człowieka genialnego, ale odrzuconego przez społeczeństwo ze względu na fizyczną ułomność. Najwięcej mojej sympatii budzi najczarniejszy charakter powieści.

Dwa słowa o wydaniu. O ile papier i klejenie jest świetnej jakości i wydawcy wyraźnie zależało na tym, aby wypuści w świat produkt solidny, to niestety literówek nie udało się ustrzec . Jest ich sporo, co bardziej czepliwy czytelnik może poczuć dyskomfort podczas lektury. Poza tym, oprócz paskudnej grafiki okładkowej, wad brak. Ach, zapomniałabym dodać, że jest to najlepsze z obecnie dostępnych polskich tłumaczeń.

Podsumowując, polecam raczej czytelnikom wytrwałym, zaprawionym w bojach nie tylko z literaturą współczesną, ale też i starszą (jeśli kogoś odstrasza język „Lalki” czy powieści Sienkiewicza, „Upiora w Operze” raczej nie strawi). Inni mogliby się poczuć rozczarowani.

P.S. Czy ktoś mi może powiedzieć, dlaczego w filmach „ten zuy” zawsze jest przystojniejszy i bardziej temperamentny od „tego dobrego”? Przez ten fakt zawsze wychodzi na to, że główna bohaterka jest jakaś mało rozgarnięta, bo wybiera tego brzydszego i bardziej ciapowatego (albo też jest wyrachowana, bo ten ciapowaty zawsze dziwnym trafem jest bogatszy i lepiej sytuowany…).

Tytuł: Upiór w Operze
Autor: Gaston Leroux
Tłumacz: Andrzej Wiśniewski
Tytuł oryginalny:
Fantôme de l'Opéra
Wydawnictwo: Studio Emka
Rok: 2005
Stron: 351
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...