wtorek, 31 maja 2016

"Pasterska korona" Terry Pratchett

To nie jest dla mnie ostatnia książka Terry’ego Pratchetta. Zostało mi jeszcze do przeczytania sporo Świata Dysku, cztery tomu „Długiej Ziemi” no i koniecznie „Nacja” (nie mam parcia, żeby czytać absolutnie wszystko, co napisał. Choć może i tak wypaść). Jak więc widzicie, dla mnie to nie koniec. Niestety, koniec dla sir Terry’ego. I trochę to w „Pasterskiej koronie” widać. Nie poprzez spadek kondycji pisarskiej, bynajmniej.

Coś się zmienia. Bariery pomiędzy Dyskiem a Światem Baśni stają się coraz cieńsze, a elfy to wyczuwają i chcą wykorzystać. Tymczasem młoda Tiffany Obolała musi zmagać się z zupełnie nowymi obowiązkami i odpowiedzialnością. Czy będzie dość mądra, żeby sobie poradzić? No i co z młodym człowiekiem, który chce zostać czarownicem? Oraz jego kozłem, jeśli o tym mowa.

Przyznam, że z cyklu o Tiffany Obolałej jak dotąd znałam tylko pierwszą część (dlatego zabieranie się od razu o ostatniej może nie było najrozsądniejsze z mojej strony. Ale przecież nie samym rozsądkiem człowiek żyje) i to w starszym tłumaczeniu Doroty Malinowskiej, więc przesiadka była trochę trudna. Niemniej, co Cholewa, to Cholewa. Fik Mik Figli trochę szkoda, ale przynajmniej mówią gwarą, jak powinni. Trochę kluczowych punktów rozwoju głównej bohaterki też mnie ominęło. Okazało się, że cykl o Tiffany jest tym, który stosunkowo kiepsko znosi czytanie na wyrywki (chyba najgorzej z dotąd mi znanych podcykli dyskowych), ale z drugiej strony nie aż tak, żeby czytelnik nie był w stanie czerpać radości z lektury.

Najmocniejszą stroną jest oczywiście sama Tiffany. Będąc już młodą dziewczyną (a nie dzieckiem, jak wtedy, gdy ją poznaliśmy) musi podjąć zupełnie nowe obowiązki i przyjąć na siebie zupełnie nową odpowiedzialność. Próbuje szukać własnej drogi w tym wszystkim (przecież jest czarownicą, nie może podążyć szlakiem wytyczonym przez kogoś innego, musi przecierać własny) Tiff przeżywa wszystkie wątpliwości młodego człowieka – choć nigdy by się do tego nie przyznała, boi się, że może zawieść pokładane w niej nadzieje, że może wykonywać rzeczy niewłaściwie. Że wybierając swoje miejsce, dokona błędnego wyboru, którego pożałuje nie tylko ona, ale też wszyscy, którym pomaga i chroni. Niemniej, w końcu musi podjąć wszystkie decyzje. Na tym polega dojrzewanie.

Poza Tiffany, ważną postacią jest Geoffrey, wspomniany wyżej chłopak, który chce zostać czarownicem. Jakaż to jest piękna klamra całej opowieści! W „Równoumagicznieniu” mieliśmy dziewczynę, która pragnęła zostać magiem i była jedyną na Dysku właściwą kobietą do tego zadania. Z Geoffreyem jest podobnie. Mam wrażenie, że ten chłopak jest nie tylko przeciwwagą dla kobiety-maga (pamiętamy, że u Pratchetta kobieta-mag to nie to samo, co czarownica). Jest też zwiastunem tego, że świat się zmienia. A stare niekoniecznie musi być zastępowane nowym. Może być przez nowe wzbogacane, aby ostatecznie stać się lepszym. Tak jak ogólna społeczność czarownic Lancre stanie się lepsza, jeśli wzbogaci się o młodego chłopaka (i jego kozła).

Z drugiej strony, dla niektórych starych rzeczy zmiana, dostosowanie i pozwolenie na wzbogacenie nowymi ideami to jedyna szansa na przetrwanie. Tego nie rozumieją elfy. Dysk stał się światem żelaza i stali, w którym na elfie rajdy nie ma już miejsca. Ale chwała dawno minionych dni jest tak nęcąca, że rozsądne argumenty nie docierają do elfów. A kiedy ktoś wyciąga do nich rękę, proponując nowe możliwości (ale zupełnie inne niż stare przyzwyczajenia. Elfy u Pratchetta to jedne z tych, na których oferta, na przykład, nowych możliwości zadawania bólu z pewnością zrobiłaby ogromne wrażenie), odcinają ją. Autor dobitnie pokazuje, że, przynajmniej dla nich, to najgorsze z możliwych rozwiązań.

W posłowiu stoi, że co prawda sir Terry książkę napisać zdążył, ale z ostateczną redakcją już nie. Szkoda, bo niektóre drobne wątki rzeczywiście wydają się niedokończone. Niemniej, „Pasterska korona” to godne zamknięcie bram. Ale w każdej bramie jest furtka, więc każdy, kto chciałby wybrać się na wycieczkę po Świecie Dysku, zawsze będzie miał taką możliwość. Korzystajcie. 

Książkę otrzymałam o wydawnictwa Prószyński i s-ka.

Tytuł: Pasterska korona
Autor: Terry Pratchett
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginalny: The Shepherd's Crown
Cykl: Świat Dysku
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2016
Stron: 240

piątek, 27 maja 2016

"Dowody winy" Jim Butcher

Kolejny odcinek przygód Harry’ego Dresdena już za mną, na szczęście za plus-minus miesiąc będzie następny. Poprzednio narzekałam na trochę zużyty już schemat na którym opierał autor kolejne tomy (Ne jest to schemat tylko jego bo mniej więcej na takim samym opierają się i kryminalne procedurale, i kryminalne cykle powieściowe). Teraz jednak coś się tej kwestii zmieniło.

Harry dostaje od pewnej tajemniczej postaci cynk, że w jego rewirze ktoś używa czarnej magii. Musi to sprawdzić zanim wieści dotrą do Białej Rady, bo ona chętnie wykona wyrok śmierci niezależnie od tego, czy będzie miała do czynienia z przestraszonym i zagubionym nastolatkiem, który nie wiedział, co robi, czy z umazanym krwią szaleńcem. A poza tym na konwencie miłośników horrorów przytrafiają się dziwne ataki.

Jest to zdecydowanie jeden z bardziej udanych tomów. Butcher gładko łączy temat potwora odcinka z toczącą się w tle od kilku ładnych tomów wojną między magami a wampirami, przez co cały motyw zyskuje nieco życia i przestaje być tak przewidywalny. Dodatkowo zachodzą w trakcie opowieści zmiany, które muszą mieć spore konsekwencje w przyszłości i to konsekwencje bardzo interesujące fabularnie. Mam nadzieję, że autor mnie nie zawiedzie.

A teraz będzie akapit o bohaterach, więc drobne spoilery, bo inaczej niczego sensownego nie napiszę.

„Dowody winy” to tom, w który wyraźnie widać, jak autor wyciąga ze swojego kuferka jedne pacynki, żeby zrobić miejsce tym, które należy schować. Ja wiem, że w tak rozbudowanym cyklu trudno byłoby sprawić, aby każdy bohater pojawił się w każdym tomie (a i nie jest to do niczego potrzebne), ale… No, pewną sztuczność tu widzę. Thomas znika praktycznie bez słowa i jakkolwiek zdaję sobie sprawę z tego, że powróci za kilka odcinków aby wszystko wyjaśnić, to takie znikanie irytuje. Za to nagle pojawia się rodzina Carpenterów, której od kilku ładnych tomów nie było, aby okazać się kluczowa. Nie powiem, Molly, najstarsza córka, wiele w tym tomie zyskała. Właściwie to zyskała wszystko, bo jak dotąd miała tylko kilka króciutkich scenek, z których niewiele wynikało. Teraz mamy postać z krwi i kości, która zapewne jakąś istotniejszą rolę odegra. Poza tym mamy jeszcze Białą Radę i trochę elfów.

No i tak – mamy tu po prostu kolejny tom cyklu – lepszy niż poprzedni, być może zawierający kilka nowych i kluczowych elementów fabuły. Ale to ostatnie będzie można ocenić dopiero po poznaniu kolejnych części. Tymczasem „Akta Dresena” pozostają bardzo sympatycznym cyklem, bez ambicji, ale przyjemnym (za czym stoi głownie moja sympatia o głównego bohatera). Będę kontynuować.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Dowody winy
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: Proven Guilty
Tłumacz: Wojciech Szypuła
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 652

wtorek, 24 maja 2016

Na Warszawskich Targach Książki byłam

Nadszedł więc ten dzień, kiedy Moreni pojechała na swoje pierwsze targi książki. Mogła wreszcie na własne oczy zobaczyć to, o czym do tej pory tylko czytała. I wróciła pełna wątpliwości, czy wszelakie targi książki na pewno są rozrywką dla niej.

Widok na stadion.
Ale może po kolei. Na targi wybrałam się w piątek (z pewnym takim żalem, bo jedyna dyskusja na której wysłuchaniu naprawdę mi zależało - ta o promowaniu ksiązki w internecie - odbyła się w czwartek. Że o wystawie prac Siódmaka nie wspomnę). I taka prosto z autobusu potuptałam na stadion. Targi generalnie tym się różnią od konwentów, że większość punktów programu odbywa się na ulicy (o ile za ulice umownie przyjmiemy alejkę w galerii, w której rozstawione były stoika poszczególnych wydawców), a nie w zamkniętych salach. I tu dla mnie osobiście wygrywają jednak konwenty.

Na płycie stadionu też sporo się działo. Tutaj na przykład ogonek oczekujących na książkową wymianę. A obok odbywał się turniej gier planszowych.
Czym wygrywają targi? Możliwością bezpośredniego kontaktu z wydawcami i pisarzami. Bo na targach można do tych ludzi podejść i chwilę porozmawiać (może z wyjątkiem poczytnych autorów. Tutaj po prostu trzeba zachować płynność przesuwania się kolejki i nie robimy przestojów). I jest to, przyznam z rezygnacją, atrakcja, z której nie byłam w stanie skorzystać. Należę do tych osób, dla których zaczepienie obcej osoby to wyzwanie przekraczające ich możliwości.


Ogólnie uważam, że targi to jednak mimo wszystko impreza na jeden dzień - tyle zupełnie wystarczy, żeby obskoczyć wszystkie stanowiska, zapoznać się z ofertą i wydać jakąś zupełnie kosmiczną ilość pieniędzy (no chyba, że ktoś poluje na konkretne autografy albo wyjątkowo interesuje się tematem przewodnim targów - wtedy może potrzebować więcej czasu). A oferta jest ogromna. W tym roku (nie wiem, jak w poprzednich) na poziomie wejścia mieliśmy wystawców komiksowych oraz planszówkowych, a także kilku sprzedawców gadżetów oraz antykwariaty. I było to fascynujące bogactwo - zwłaszcza w zbiorach antykwarycznych można było wybierać i przebierać. Wydawnictwa ulokowano piętro wyżej i powiem wam, że samo obejście szybkim krokiem całego korytarza wystawowego zajmowało pół godziny. A ulokowali się nie tylko popularni wydawcy, ale też bardzo niszowi. Nie wiedziałam nawet, że w Polsce funkcjonuje tyle wydawnictw zajmujących się literaturą dziecięcą. Oraz że niektóre parki narodowe mają własne wydawnictwa. Było też kilka stanowisk z notesami i piórami. Ciekawe doświadczenie.

Focia z autorem zawsze na propsie. Autograf Michała Golachowskiego też mam.:)
Paradoksalnie, najfajniejsze w całych targach było spotkanie ludzi, których dotąd znałam tylko z internetu. Nie udało się co prawda złapać Misiaela, ale Oceansoul i Ćmę już owszem (no i była Serenity, ale z nią znamy się od dawna, więc to żadna dewirtualizacja;)). Poza tym w sobotę odbyło się spotkanie blogerów książkowych, na którym spotkałam mnóstwo osób (oraz przekonałam się, że moje świnki są najwyraźniej bardziej rozpoznawalne, niż ja). Przyznam, że pozostał mi po nim pewien niedosyt, bo miałam nadzieję na bardziej zorganizowaną dyskusję, a odbyła się głównie loteria blogowa (nawet wygrałam w niej książkę). Niemniej, była to wspaniała okazja do spotkania wielu osób, a najfajniej rozmawiało mi się z Agnieszką i Jankiem.:) Szkoda tylko, że tak krótko.

Autografowe zdobycze.:)
Czy pojechałabym na targi jeszcze raz? Pewnie tak, bo to całkiem fajna impreza. Teraz już wiem, czego po niej oczekiwać.

wtorek, 17 maja 2016

Libster Blog Award, pierwsza w tym roku

Jak wiecie (lub nie), lubię łańcuszki (obecnie modnie zwane tagami), choć rzadko mam okazję na jakiś odpowiedzieć. Tym razem do Libster Blog Award zaprosił mnie Wiktor z bloga My Book Town, więc niniejszym odpowiadam na pytania.


1. Wiążesz swoją przyszłość z blogiem lub po prostu książkami?
Raczej nie. Blog to dla mnie tylko hobby (dzięki egzemplarzom recenzenckim pozwalające wydawać na  książki trochę mniej niż wydawałabym bez bloga, ale ciągle hobby), pisarką nigdy zostać nie chciałam, a do tłumaczenia/redagowania/korekty nie mam kwalifikacji. Choć nie powiem, gdyby kiedyś udało mi się jakąś książkę zilustrować, byłabym przeszczęśliwa.

2. Czy na przestrzeni lat Twój gust literacki się zmienił?
Hm, w ciągu ostatnich siedmiu lat chyba nie bardzo, jeśli chodzi o dobór gatunków.  Czytam być może nieco mniej literatury głónonurtowej (i bardziej jest to literatura faktu, niż piękna), za to nieco więcej SF, ale to nie są jakieś duże zmiany. Zmiana zaszła raczej w jakości czytanych książek. Lepiej działa selekcja i najczęściej te przeciętne lub kiepskie omijam lub porzucam, zamiast brnąć przez nie do końca.

3. Zdarza Ci się czytać kilka książek naraz?
Praktycznie zawsze.:)

4. Twoja ulubiona lektura szkolna?
Hm, kiedyś lubiłam Sienkiewicza, więc pewnie "W pustyni i w puszczy".

5. Kto lub co zachęciło Cię do czytania?
Tak jakoś samo wyszło. W domu Mama sporo czyta, ale nigdy nas (mnie i brata) specjalnie nie zachęcała.

6. Jakie sporty uprawiasz?
Żadnych. Jestem leniwą bułą.

7. Chodzisz do teatru/opery?
W teatrze byłam w ciągu ostatniego roku raz, w operze nie byłam nigdy. Nawet lubię przedstawienia teatralne, ale jakoś mnie nie ciągnie do tej formy rozrywki.

8. Czy dzielisz pasję czytania z kimś z rodziny?
Jak pisałam wyżej, w domu czyta Mama, ale raczej sobie nie podyskutujemy, bo lubi gatunki, które kompletnie mi nie odpowiadają. Za to mój Luby czyta sporo i często podkrada mi coś z biblioteczki.

9. Masz jakieś postanowienie na ten rok?
Mam kilka, nawet o nich kiedyś pisałam - klik :)

10. Sięgasz po klasykę literatury?
Zawsze mam chęć sięgnięcia i jakoś nigdy mi nie wychodzi. Przy klasyce gatunku idzie mi nieco lepiej.

11. Twoje ulubione seriale?
Zasadniczo nie oglądam seriali. Jedyny, który w ciągu ostatnich kilku lat oglądałam w miarę regularnie, to... My Little Pony: Friendship is Magic.

Żeby nie było, że tylko na cudzych łańcuszkach żeruję, to sama też wymyśliłam kilka pytań.:)

1. Biorąc pod uwagę swoje psychiczne predyspozycje, trenerem jakiego pokemona mógłbyś/mogłabyś zostać?
2. Gdybyś miał/a własną laskę/różdżkę maga, to jak by ona wyglądała?
3. Jaki czarny charakter z filmu, książki, gry lub komiksu najchętniej byś przytulił/a?
4. Jaki jest najfajniejszy wynalazek, którego nigdy nie wynaleziono? 
5. Siedzisz w kawiarni i popijasz to, co zwykle w takiej sytuacji popijać lubisz. Nagle podchodzi do ciebie zakapturzona postać w ciemnej pelerynie, dosiada się i oznajmia, że jest początkującym czarnym charakterem, po czym prosi o kilka porad, które pomogą w drodze na szczyt. Co jej radzisz?
6. Nastąpiła świnkokalipsa. Właśnie otacza cię nacierająca horda puchatych świnek morskich, a warzywa i zielenina, którymi do tej pory odwracałaś/łeś ich uwagę są na wyczerpaniu. Co robisz?
7. Jesteś przetrzymywany przez kota-terrorystę. Co robisz, żeby się uwolnić?
8. Wracasz do domu ze szkoły/pracy, a w twoim ulubionym fotelu siedzi wielki, zły wilk w okularach, z fajeczką w paszczy i dobrą książką na kolanach. Co robisz?
9. Pracujesz w wydziale ds. magicznych stworzeń - zdejmowanie smoków z drzew, wyciąganie gremlinów ze studzienek kanalizacyjnych, takie tam. Opowiedz o swoim najciekawszym przypadku.
10. Znajdujesz na progu kulkę puchatego nieszczęścia. Taki ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra, generalnie niepodobne do niczego. Sprawdzasz więc w internecie i ku swojemu bezbrzeżnemu zdumieniu odkrywasz, że twoja znajda jest... No właśnie, czym?
11. Gdybyś miał/a walczyć o równouprawnienie i emancypację jakiejś magicznej rasy, to jaka by to była rasa?

A o odpowiedzi proszę:
1. Pyzę
2. Serenity
3. Łukasza
4. Ćmę książkową
5. Gryzipióra
6. Ciacho

Oraz Oraz wszystkich, którzy mają ochotę odpowiedzieć.:)

piątek, 13 maja 2016

"Keller" Marcin Jamiołkowski

„Keller” wydano jako drugą powieść Jamiołkowskiego (pierwszą był „Okup krwi”). I właściwie już na etapie założeń fabularnych sprawiał mi problem, bo z tego typu pomysłami mam kiepskie doświadczenia. Niemniej, pomyślałam, skoro autor mnie nie zawiódł wcześniej, to może i teraz mu się uda.

Keller jest kosmicznym przemytnikiem. Ale nie takim zwyczajnym, tylko jednym z najlepszych (Han Solo enybody?) i przy tym uchodzi za względnie uczciwego w swoim fachu. Nic więc dziwnego, że zainteresowali się nim ważni ludzie. Czasem bowiem ważni ludzie mają do zrobienia ważne rzeczy w sposób niekoniecznie legalny, a przecież rąk brudzić sobie nie będą. Na przykład taki wywiad Układu Polonusa w porozumieniu z Watykanem ma do odzyskania pewne relikwie, znajdujące się obecnie w pieczy nowego (no, względnie nowego) Kościoła Pontifexańskiego. Zgadnijcie, kogo „poproszą” o przysługę?

Jeśli polski autor miesza do fabuły realnie istniejącą religię, to w przytłaczającej większości przypadków wychodzi z tego gniot. Mniejszy lub większy, ale zawsze gniot. Bo niestety autorzy, mam wrażenie, czują wewnętrzną potrzebę pokazania czytelnikowi, jak bardzo kontrowersyjni są. Wielokrotnego i subtelnego jak muśnięcie walcem drogowym, żeby czytelnik na pewno zauważył, często ze szkodą dla innych elementów powieści. Dlatego do „Kellera” podchodziłam z niepokojem – byłoby przykro, gdyby autor, którego lubię, popełnił błąd kolegów po piórze. I tu nastąpiło miłe zaskoczenie – Jamiołkowski po prostu wykorzystał waśnie religijne jako kolejny z motywów powieści. Trochę sobie z nich podworował, trochę popuszczał oczko do czytelnika, ale nie było żadnego epatowania kontrowersyjnością. Ot, po prostu dobry motyw dla przygotówki – a przynajmniej równie dobry, jak każdy inny.

„Keller” to typowa spaceopera w sensie rozrywkowym. Autor na żadną głębię czy drugie dno się nie silił. Chciał tylko dostarczyć odbiorcy kilku godzin skoncentrowanej rozrywki. Nie znaczy to jednak, że się nie przyłożył do zadania. „Keller” ma szczegółowo zaplanowaną intrygę (choć może nie tak zaskakującą, jak bym chciała. Chyba po prostu już za dużo książek przeczytałam), interesujące pomysły, zarówno klasyczne, jak i nietuzinkowe rozwiązania fabularne, a także dobrze zaprojektowanych bohaterów. Wszystko to, co do dobrej rozrywki potrzebne.

Skoro już wspomniałam bohaterów, to może tu wstawię akapicik o postaci, która wydaje mi się abominacją w tej powieści (a to dlatego, że zaniża poziom). Nie jest ważna, epizodyczna raczej, ale tak mnie zadziwia i irytuje, że aż zasłużyła na osobny akapit. Chodzi o Mykeya (którego imię(?) jest konsekwentnie w książce odmieniane z apostrofem, choć chyba nie powinno), pokładowego lekarza, ćpuna i seksoholika, mającego chyba w założeniu być elementem komicznym. Otóż nie jest. I nawet nie dlatego, że żarty o ćpaniu, chlaniu, sprowadzaniu panienek i niesubordynacji mnie nie bawią (choć nie bawią), ale dlatego, że nie potrafię w niego uwierzyć. Widzicie, mam wrażenie, że Mykey w zamyśle miał być kimś w rodzaju Jaskra – w końcu sporo problemów zarówno wiedźmina, jak i poety była spowodowana jego pociągiem do płci przeciwnej. Ale Jaskier był przystojny, zabawny, inteligentny, potrafił pięknie mówić (w końcu poeta) i być bardzo czarujący, kiedy chciał. Nie było problemu z uwierzeniem, że dowolną dziewczynę potrafi sobie w ciągu godziny owinąć wokół palca (no, powiedzmy, że palca). Tymczasem Mykey… Chyba nawet jest opisywany jako zabójczo przystojny, ale jego zdolności flirtu najwyraźniej kończą się na tekście „Ruchasz się, czy trzeba z tobą chodzić?” przy czym jest zwyczajnie obleśny. I ja mam uwierzyć, że w dowolnym mieście na dowolnej planecie jest w stanie w ciągu pół godziny znaleźć atrakcyjną dziewczynę, z którą nie trzeba chodzić? Wolne żarty, panie autor.

Pozostali bohaterowie na szczęście wypadają znacznie lepiej. Głównych mamy czwórkę, bardzo sprawiedliwie, bo dwóch panów i dwoi panie. Tytułowy Keller to taki słodki awanturnik – najbliżej mu chyba do Hana Solo, tylko tajemniczą przeszłość ma barwniejszą (pomysł na mroczny sekret z przeszłości naprawdę autorowi wyszedł). Jest nieco bezczelny, ma trochę z trikstera, ale od razu wiadomo, że w gruncie rzeczy jest dobrym człowiekiem. Krótko mówiąc, jeden z tych typów bohaterów, do którego Moreni ma słabość. Jego najlepszym przyjacielem jest Craftsheek. On z kolei jest kwintesencją tropu wiernego towarzysza, ale akurat to posunięcie ze strony autora ma solidne uzasadnienie w tekście. W sumie porządny z niego gość, nieco melancholijny, spokojny i zrównoważony. Stanowi przeciwwagę dla temperamentu Kellera. Lubię go.

Panie mamy również dwie (to znaczy, ogólnie jest ich więcej, ale dwie mają kluczowe znaczenie dla fabuły). Val jest agentką przysłaną do pomocy i nadzorowania działań Kellera. Właściwie ją wyhodowano, a nie wychowano, zmieniając w dobrze wytresowaną maszynę do zadań specjalnych. Jednak dziewczyna potrafi myśleć samodzielnie, a traumatyczna przeszłość nie pozostała jej obojętna. To dodaje zaskakującej głębi tej postaci (u zagranicznego autora by mnie to nie zdziwiło, ale wiedząc, co polscy potrafią robić z bohaterkami tego typu, jestem pozytywnie zaskoczona). Drugą jest Beatrix. Nie mogę o niej zbyt wiele napisać, bo nie chcę wam psuć zabawy. Powiem tylko, że Beatrix jest osobą publiczną, wbrew własnej woli żyjącą w złotej klatce. Widać, że się w niej dusi, ale ucieczka nie jest prosta (o ile w ogóle możliwa). A autor ciekawie i wiarygodnie jej wewnętrzne życie opisuje.

Właściwie mam tylko jedno zastrzeżenie. Bo widzicie, kreując swój świat, Jamiołkowski nakreślił tło historyczne, dodał tu i ówdzie trochę kolorytu lokalnego i zadbał, żeby poszczególne, odwiedzane przez bohaterów układy nie były swoimi kopiami. Niemniej, kiedy zaczniemy się przyglądać z bliska miastom, które odwiedzamy wraz z bohaterami, zauważymy, że brakuje im detali. Już przy „Okupie krwi” narzekałam na skąpe opisy, ale w „Kellerze” jest ich jeszcze mniej. Biorąc pod uwagę fakt, ze Warszawę z „Okupu” każdy jest sobie w stanie jakoś tam wyobrazić nawet bez opisów, natomiast miasta przyszłości już trudniej, mamy pewien problem.

Czasu poświęconego na przeczytanie „Kellera” z pewnością nie mogę nazwać straconym. To bardzo sympatyczna powieść, może nie idealna, ale raczej z górnej połowy stawki. Coś dla ludzi, którzy chętnie wybraliby się w kosmos, ale niekoniecznie po to, żeby toczyć wojnę z kosmitami. Na lato będzie jak znalazł.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Czwarta Strona



Tytuł: Keller
Autor: Marcin Jamiołkowski
Wydawnictwo: Czwarta strona
Rok: 2015
Stron: 416

wtorek, 10 maja 2016

"Szpital kosmiczny" James White

„Szpital kosmiczny” to taki cykl, który od dawna mnie kusił z różnych miejsc czy to internetów, czy to reala. I w końcu Luby przytargał mi pierwszy tom z biblioteki. Tego faktu nie mogłam zignorować.

„Szpital kosmiczny” to pierwszy tom cyklu o tym samym tytule i jest zbiorem opowiadań (jak zdążyłam się zorientować, nie jedynym, ale powieści też jest kilka). W jego skład wchodzi pięć tekstów („Lekarz”, „Szpital”, „Kłopoty z Emily”, „Kłopotliwy gość” i „Przybysz z zewnątrz”. Patrząc na te tytuły mam wrażenie, że autor – czy może raczej polski wydawca - miał do ich wymyślania taką samą smykałkę, jak ja), które mają formę typowego kryminału lub, jak kto woli, scenariusza odcinka serialu „Dr House”. Ot, jest medyczna zagwozdka, którą trzeba rozwikłać, bo pacjent nam zejdzie, a w międzyczasie szczypta rozwoju bohaterów. Nic fabularnie nowego od czasów Sherlocka Holmesa, co nie znaczy, że jest nudno.

Ale może o fabule i innych takich istotnych dla recenzji kwestiach później. Teraz chciałabym zając się kwestią, która niespodziewanie mnie podczas lektury dopadła. Widzicie, „Szpital kosmiczny” został pierwszy raz wydany w 1962 roku (a pierwsze opowiadanie napisano nawet pięć lat wcześniej) i to widać. Może nie na pierwszy rzut oka, bo sam tekst jakoś mocno się nie zestarzał, ale wprawny obserwator czytając o świecie zupełnie fikcyjnym zauważy, czym różniła się namacalna rzeczywistość autora od współczesnej rzeczywistości czytelnika. Na przykład, kiedy jeden z bohaterów zostaje oskarżony o spowodowanie wypadku, śledczy zbierają tylko zeznania świadków. Współczesny pisarz, planując taką scenę, musiałby w pierwszej kolejności zastanowić się, jak wyeliminować monitoring, dla niego i czytelników będący kwestią oczywistą. White nawet się o nim nie zająknął, bo w latach pięćdziesiątych powszechny monitoring był wizją równie fantastyczną, co międzyplanetarny szpital i autor po prostu wybrał tę drugą opcję. Albo taka scenka: do lekarza podchodzi sanitariusz z propozycją zastrzyku pobudzającego. Lekarz się godzi, zastrzyk dostaje ale boli bardziej niż powinno, na informację o czym sanitariusz mówi, że to normalne, bo tej igły użył wcześniej na dwóch innych chętnych i się stępiła. Dla współczesnego lekarza to nie do pomyślenia, a co dopiero (imaginuje sobie współczesny czytelnik) dla takiego z dalekiej przyszłości. Jednak dla pisarza było to jak najbardziej normalne, bo w czasach, kiedy opowiadanie powstawało, jednorazowe igły i strzykawki były jedynie nowinką dyskutowaną w kręgach medycznych. Że już pominę milczeniem metody tresury pewnego kosmicznego gada, bo każdy współczesny behawiorysta na ich wspomnienie dostałby palpitacji.

Przytaczając te przykłady (nie będące jedynymi; przynajmniej tak samo fascynujące jest (nie)opisywanie kobiet przez White’a. Zawsze fascynuje mnie, gdy ówczesnym autorom jak najbardziej mieściły się w głowach galaktyki pełne fantastycznych stworzeń, natomiast kompletnie brakowało tam miejsca dla kobiet na odpowiedzialnych stanowiskach. Ot, takie czasy) chciałam zaznaczyć jedynie fakt, że fantastyka, przez swoje opisywanie krain odległych (czy to w czasie, czy dowolnie pojmowanej przestrzeni, czy też w jednym i drugim) wcale nie uwolniła się od naleciałości i uprzedzeń „tu i teraz”. Wymaganie tego od niej jest zwyczajnie głupie, bo autor to, co wymyśli, przecedza przez filtr doświadczeń, a doświadczenia z kolei łączą go ze współczesnością. Tu zakończę może rzucanie truizmami i zabiorę się za informacje istotne dla recenzji.

Fabuły poszczególnych opowiadań skupiają się na zagadkach medycznych i trzeba przyznać, że całkiem zgrabnie autorowi te zagadki powychodziły. Moim zdaniem, pod względem konstrukcji najlepszy jest „Lekarz”, bo w nim jeszcze autor nie objawiał irytującej z czasem maniery konstruowania narracji na zasadzie „wiem, ale nie powiem” (gdzie wie główny bohater, ale ani kolegom po fachu, ani czytelnikowi nie powie. W pewnym momencie zaczęło mi się to kojarzyć ze współczesnymi powieściami młodzieżowymi, gdzie nie można niczego powiedzieć bardziej doświadczonym dorosłym, bo jeszcze nie daj boże przyjdą i rozwiążą problem). Trochę inną strukturę ma „Szpital”, bo tutaj autor skupia się raczej na wprowadzeniu i pokazaniu rozwoju nowej postaci niż na zagadkach (oraz wyczuwam krytykę pacyfizmu, bardzo łopatologiczną). Głównych postaci zasadniczo mamy dwie. Pierwszą jest O’Mara, bohater pierwszego opowiadania i drugoplanowy bohater kolejnych tekstów. Poza tym, że tępy wygląd przeszkadzał mu w uzyskaniu pracy odpowiadającej kwalifikacjom (bo O’Mara to piekielnie inteligentny facet. Swoją drogą, kompletnie mnie nie przekonuje to założenie fabularne. Że wiecie, facet wygląda jak tępy głaz, więc niech te głazy łupie), wiemy o nim zasadniczo niewiele. Zdecydowanie bardziej zależało autorowi na ekspozycji drugiego bohatera, doktora Conwaya. W pierwszym tekście, w którym występuje, przeżywa przyspieszony proces dojrzewania, jak, nie przymierzając, bohater współczesnej młodzieżówki, ale ogólnie jest postacią dość dobrze skonstruowaną. Ot, gdyby jakiś serial z gatunku medycznych procedurali jakimś cudem rozgrywał się w kosmosie, Conway byłby bardzo akuratną główną postacią męską.

Tak sobie narzekam na „Szpital kosmiczny”, ale ostatecznie bardzo przyjemnie się go czytało. Widzicie, to jest ten typ SF, który na swój użytek nazywam startrekowym. Opowiada on o tym, ze ludzkość jednak na stare lata zmądrzała i nie dość, że się sama nie wybiła, to jeszcze nie tłucze się z nowo poznanymi kosmitami, a we współpracy z nimi tworzy wysoce humanitarne projekty. To bardzo optymistyczna wizja, ale po tym katastroficznym SF, jakim się od dłuższego czasu karmiłam, bardzo mi smakowała. Z pewnością przeczytam kolejny tom.

Tytuł: Szpital kosmiczny
Autor: James White
Tytuł oryginalny: Hospital Station
Tłumacz: Wiktor Bukato
Cykl: Szpital kosmiczny
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2002
Stron: 272

piątek, 6 maja 2016

Na co poluje Moreni: maj 2016

Początkowo maj zapowiadał się miesiącem spokojnym, w którym moja lista zakupów jakoś znacząco nie wzrośnie. Taaa, jasne...

Musze mieć:

"J jak jastrząb" Helen Macdonald
11 maja

Kolejny tom z serii Menażeria (niesamowita ich obfitość w tym roku), więc samo przez się rozumie się, że koniecznie muszę mieć. Ponadto książka chwalona i nawet ponoć nagradzana, więc powinna być dobra.

Już jako dziecko Helen Macdonald postanowiła zostać sokolniczką. Opanowała złożoną terminologię i przeczytała wszystkie klasyczne książki z tej dziedziny, w tym pełne opisów udręki arcydzieło T.H. White'a The Goshawk, w którym mozolne układanie jastrzębia autor przedstawił jako pojedynek duchowy.
Po śmierci ojca pogrążona w żałobie Helen myśli obsesyjnie o wyszkoleniu własnego jastrzębia. Za 800 funtów kupuje na szkockim nabrzeżu Mabel i zabiera ją do domu w Cambridge. Napełnia lodówkę karmą dla ptaka, wyłącza telefon i przystępuje do długiego, niezwykłego zadania, jakim jest ułożenie najdzikszego ze zwierząt.
"Żeby ułożyć jastrzębia, musisz go obserwować jak jastrząb, dzięki temu zrozumiesz jego nastroje. Potem będziesz umiał przewidzieć, co zrobi. To szósty zmysł doświadczonego tresera. W końcu  [...] będziesz czuć to, co on czuje. Zauważać to, co zauważa. Pojmować tak jak on".
J jak jastrząb to zapis duchowej podróży – bezlitośnie szczera opowieść o zmaganiach ze smutkiem i żałobą, w trakcie których autorka oswajała jastrzębia, sama zaś nabierała coraz więcej cech dzikiego zwierzęcia. Na książkę tę składa się również barwna jak kalejdoskop biografia wybitnego, targanego sprzecznościami powieściopisarza T.H. White'a. To książka o pamięci, naturze i ludziach, o tym, jak można podjąć próbę pogodzenia śmierci z życiem i miłością.

"Pasterska korona" Terry Pratchett
17 maja

Ostatnia książka sir Terry'ego z serii Świata Dysku. Co prawda z podcyklu o Tiffany Obolałej czytałam tylko "Wolnych Ciutludzi", ale i tak chcę skompletować cały cykl, więc wiecie.

Drżenie światów.
Głęboko w Kredzie coś się poruszyło. Sowy i lisy to wyczuwają. Tiffany także, przez swoje buty. To dawny nieprzyjaciel gromadzi siły.
To czas zakończeń i początków, starych przyjaciół i nowych, rozmycia granic i przesunięcia mocy. Teraz to Tiffany stoi pomiędzy światłem i ciemnością, dobrem i złem.
Horda elfów szykuje się do inwazji i Tiffany musi wezwać wszystkie czarownice, by stanęły przy niej. By broniły świata. Jej świata.
Będzie rozliczenie...

"Wiatrogon aeronauty" Jim Butcher
18 maja

Butchera lubię za jego cykl o Harrym Dresdenie (i cichutko popłakuje nad faktem, ze innego cyklu tego pana, "Kodeksu Alera", raczej mi nikt w Polsce nie wyda), więc nowy również powitam entuzjastycznie. Zwłaszcza, że "Wiatrogon aeronauty" nominowano do Hugo. (A przy okazji: wiecie, że w polskim tłumaczeniu "Świata Rocannona" Le Guin wiatrogony to były takie kotogryfy, na których latali mieszkańcy tytułowego świata?)

Od niepamiętnych czasów kasztele, piętrzące się na wiele mil nad spowitą mgłami powierzchnią świata, były schronieniem ludzkości. Arystokratyczne rody, władające nimi od pokoleń, tworzyły cuda nauki, zawierały sojusze handlowe oraz budowały floty sterowców mające utrzymać pokój.
Kapitan Grimm, dowódca statku handlowego "Drapieżca", głęboko wierny Kasztelowi Albion, opowiedział się po jego stronie w zimnej wojnie z Kasztelem Aurora i atakuje frachtowce nieprzyjaciela, by zdezorganizować jego szlaki handlowe. Gdy "Drapieżca" zostaje poważnie uszkodzony w walce, kasztelan Albionu składa Grimmowi propozycję przyłączenia się do ekipy agentów mających wykonać misję o kluczowym znaczeniu. W zamian otrzyma środki potrzebne, by przywrócić "Drapieżcy" pełną sprawność.
Grimm wyrusza, by wykonać to niebezpieczne zadanie, i dowiaduje się, że konflikt między kasztelami jest jedynie zapowiedzią nadchodzących wydarzeń. Pradawny wróg ludzkości, milczący od z górą dziesięciu tysięcy lat, znowu budzi się do życia. A za nim podąża śmierć…

"Ukryte królestwo" Tui S. Sutherland
27 maja

Trzeci tom "Skrzydeł Ognia". Dwa pierwsze mam, to i trzeci powinnam (poza tym to bardzo fajna baja jest).

Saga SKRZYDEŁ OGNIA trwa!
W głębi deszczowego lasu czyha niebezpieczeństwo...
Gloria wie, że świat smoków źle ocenia jej plemię. Przecież nie jest wcale "leniwa jak Deszczoskrzydłe"; w ogóle nie jest leniwa! Może i nie miała zostać jednym ze smocząt przeznaczenia, o czym co rusz przypominają jej starsze smoki, ale jest bystra, a jej jad jest zabójczy... Tyle że - oczywiście - nikt o tym nie wie.
Gdy smoczęta szukają schronienia w deszczowym lesie, Gloria ze zgrozą odkrywa, że w koronach drzew wprost roi się od Deszczoskrzydłych, o których nikt by nie powiedział, że są niebezpieczne. Przesypiają całe dnie i nic, ale to nic nie wiedzą
o reszcie Pyrrii. Najgorsze zaś jest to, że nie zdają sobie sprawy, że Deszczoskrzydłe znikają bez śladu w swoim pięknym lesie. A może jest im to obojętne? Jednakże Gloria i pozostałe smoczęta są zdecydowane odszukać zaginione smoki - nawet gdyby
miało to oznaczać wepchnięcie spokojnych Deszczoskrzydłych gdzieś, gdzie wcale nie chciały się znaleźć: w sam środek wojny.

Mieć to niekoniecznie, ale przeczytać muszę

"Pasja narodzin" Sheila Kitzinger
5 maja

Pierwszy raz słyszę o wydawnictwie i o autorce/bohaterce książki, "Ginekologów", na których rzekomo ma być odpowiedzią, też nie czytałam, ale jak widzę biografię nietuzinkowej kobiety, to po prostu muszę się zainteresować.:)

Kobieca odpowiedź na „Ginekologów” Jurgena Thornwalda.
Sheila Kitzinger (1929–2015) to międzynarodowej sławy edukatorka porodowa, antropolożka i feministka, jedna z najbardziej wpływowych postaci ruchu na rzecz praw reprodukcyjnych kobiet, ikona walki o ludzkie oblicze porodu.
W ukończonej krótko przed śmiercią autobiografii znajduje się barwny opis dorastania pod rządami matki (która była feministką, zanim jeszcze wynaleziono ten termin), studiów w kipiącym życiem Oksfordzie i zmagania się z murem skostniałych poglądów i przesądów w środowisku medycznym.
Kitzinger zabiera czytelnika w niezwykłe podróże odbywane ze swoją nieprzeciętną rodziną (pięć córek), podczas których w najodleglejszych zakątkach świata prowadziła badania nad historycznymi, społecznymi i kulturowymi aspektami porodu. Odkrywa przed nami świat mistycznych przeżyć zarówno kobiet w egzotycznych plemionach, jak i tych rodzących w najlepszych szpitalach na całym świecie.
Podczas trwającej kilkadziesiąt lat kariery zawodowej Sheila Kitzinger prowadziła pionierskie kampanie mające na celu radykalną zmianę w postrzeganiu porodu, przywrócenie wagi pracy położnych i kładzenie nacisku na dokonywanie przez kobiety świadomych wyborów. Jej niebywała pasja życiowa i ogromna ciekawość antropologiczna miały wpływ na miliony kobiet na całym świecie.

"Dziecko Odyna" Siri Petersen
17 maja

Fantastyka skandynawska pojawia się u nas tak rzadko, że jaka by nie była, to i tak będę jej ciekawa. Tutaj mamy fantastykę młodzieżową z , jak się zdaje, ciekawym pomysłem. Zobaczymy.

Skandynawska fala ogarnia fantastykę
Powieść nagrodzona FABELPRISEN 2014
Pierwszy tom cyklu „Krucze pierścienie”? oryginalnej sagi fantasy osadzonej na staronordyckim gruncie.
Cykl ten ma szansę stać się dla literatury fantasy tym, czym dla kryminału stały się książki Larssona, Nesbo i Läckberg.
Wyobraź sobie, że brakuje ci czegoś, co mają wszyscy inni.
Czegoś, co stanowi dowód na to, że należysz do tego świata.
Czegoś tak ważnego, że bez tego jesteś nikim.
Jesteś zarazą. Mitem. Człekiem.
Dzikus z Północy kaleczy nożem niemowlę, by ukryć, że dziewczynka urodziła się bez ogona.
Gnijący członek Rady desperacko walczy o to, by wywołać wojnę.
Ubóstwiany syn z arystokratycznego rodu wyrzeka się własnego dziedzictwa i godzi mieczem w swoich.
Mieszkańcy opuszczają swoje domy i gospodarstwa ze strachu przed istotami, których nikt nie widział od tysiąca lat.
A rudowłosa, bezogoniasta dziewczyna ucieka, by ratować życie, i nie wie, że to wszystko dzieje się z jej powodu.

"Po pierwsze, nie szkodzić" Henry Marsh
18 maja

Lubię książki pisane przez lekarzy o lekarzach i medycynie (tzw. medyczna odnoga moich literackich zainteresowań). To i ta na liście się znajdzie.

Światowy bestseller, jedna z najważniejszych książek 2015 roku „New York Timesa”
Dla autora, neurochirurga, lekarska przysięga „nie szkodzić” to gorzka ironia, wszak operacje mózgu niosą poważne zagrożenia. Jak to jest być neurochirurgiem? Jakie to uczucie kroić mózg, źródło myśli, uczuć i inteligencji? Jak żyć z konsekwencjami operacji, która miała uratować życie, a wszystko poszło nie tak? Porywające wspomnienia.

"Omnikros" Paweł Matuszek
20 maja

"Kamiennej ćmy" nie czytałam, więc kompletnie nie wiem, czego się spodziewać po autorze (a nawet jakbym czytała, to pewnie niewiele by mi to dało, bo ponoć "Omnikros" to coś zupełnie innego). Ale zapowiada się ambitna fantastyka, może warto rozruszać musk czy coś. Tylko ciekawe, czy mnie nie przerośnie.

Druss, ostatni człowiek w Linvenogre, próbuje rozwikłać zagadkę śmierci swojego brata, nie narażając się przy tym Radzie starszyzny, która z okrutną bezwzględnością rządzi miastem i uważnie obserwuje poczynania człowieka. Zdaje sobie sprawę, że czeka go bardzo trudne zdanie, ale w żaden sposób nie jest przygotowany na to, co się stanie, gdy w trakcie poszukiwań zejdzie z utartych ścieżek, zacznie odkrywać prawdziwą naturę Linvenogre i grunt dosłownie usunie mu się spod stóp.
Być może ma to jakiś związek z lękami podkradającymi się w chłodnym mroku piwnicy, z niepokojącym ruchem żywego chłodu pełzającego tuż pod naskórkiem rzeczy, ze słynnym iluzjonistą i mordercą znanym jako Wielki Vessero, z człowiekiem, który wszedł w lustro, z podróżnikiem, który zobaczył w Afryce coś, czego zobaczyć nie powinien, i z wieloma innymi ludźmi, którzy doświadczyli czegoś, co zmieniło ich postrzeganie rzeczywistości.
„Być może”, ponieważ „Onikromos” to zagadka. Powieść upleciona z wielu mikroopowieści, łaczących się w nieoczywisty sposób w jedną wielką historię. Każdy szczegół jest tu istotny, każde zdanie może być kluczem do zrozumienia świata, w którym surrealistyczna fantastyka miesza się z grozą, alternatywnymi rzeczywistościami i mroczną fantasy.

"Serce pasowało" Anna Mateja
25 maja

Znowu medycyna. Ciekawa, bo rodzima. Acz trochę sie boję, czy temat nie za wąski.

Na świecie pierwszy udany przeszczep nerki przeprowadził w 1954 roku doktor Joseph Murray. W Polsce dokonał tego dwanaście lat później profesor Jan Nielubowicz ze swoim zespołem. Dziś przeszczepia się prawie wszystkie narządy, a skomplikowane przeszczepy wielotkankowe to niemal codzienność. Jednak ta dziedzina medycyny wciąż wzbudza emocje i kontrowersje. Owiana  mitami, dla wielu jest etycznie niejednoznaczna.
Anna Mateja zabiera nas na sale operacyjne i pozwala obserwować zmagania wybitnych polskich chirurgów, którzy mimo braku środków, warunków i personelu, mimo ostracyzmu społeczeństwa i podejrzliwości środowiska medycznego nie bali się wcielać w życie śmiałych, obarczonych ryzykiem, wizjonerskich pomysłów.
Ta doskonale udokumentowana książka to jedna z pierwszych prób opisu pionierskich operacji transplantologicznych w Polsce. Powściągliwa i surowa w formie reportażowa narracja jest gestem solidarności wobec transplantologów, a także próbą przywołania pamięci o innych, cichych bohaterach tej opowieści – dawcach.


wtorek, 3 maja 2016

Stosik #79

Książek kupuję w tym roku zdecydowanie mniej, a ciągle ich jakoś przybywa. Uroki bycia blogerę. Ale od przybytku głowa nie boli, a ja mam słabość do papieru w każdej formie i im go w domu więcej, tym lepiej.;)

Zdjęcie robione kartoflem, jak ostatnio.
Na górze trójpak pratchettowski. "Piątego elefanta" już czytałam, nawet mam o nim notkę. "Bogowie, honor, Ankh-Morpork" jeszcze przede mną, tak jak i "Niewidoczni Akademicy".

Reszta to wszystko o recenzji. "Władców dinozaurów" otrzymałam od Galerii Książki i już zdążyłam zrecenzować. "Skrzydła Ognia: Zaginioną sukcesorkę" też, ale ją akurat dostałam od Maga

Niżej dwie pozycje od Genius Creations. "Idź i czekaj mrozów" to mój pierwszy patronat medialny (to bardzo fajne, zobaczyć logo swojego bloga na okładce^^), a więc mieliście okazję nie tylko o nim u mnie przeczytać, ale również wygrać co nieco.;) Oraz nareszcie dotarł do mnie egzemplarz "Spalić wiedźmę".:)

Przedostatni jest "Chrapiący ptak" od wydawnictwa Czarne. Najobszerniejsza jak dotąd pozycja  serii Menażeria. Poprzednia książka autora zostawiła mnie z mieszanymi uczuciami, zobaczymy, jak wyjdzie mu lekka zmiana tematyki. "Historia pszczół" jest od Wydawnictwa Literackiego. Zapowiada się świetnie - nie dość, że temat mi bliski (zwierzęta plus szczypta fantastyki), to już lekko napoczęłam i autorka wydaje się być bardzo kompatybilna z moim gustem.

Aż nie wiem, za co wziąć się najpierw.;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...