wtorek, 29 grudnia 2015

Blogowe podsumowanie 2015 roku

Szczerze mówiąc, trudno mi powiedzieć, czy 2015 to był dobry rok. Z pewnością miewał swoje dobre i złe strony w moim blogożyciu, ale których było więcej - nie wiem. Może to podsumowanie mi powie.:)

Może najpierw kilka słów o moich innych blogach, jako że na nich osobnych podsumowań nie będzie. Ilość wpisów na blogu rękodzielniczym nie wzrosła niestety, a to oznacza, że i rękodzieła w tym roku niewiele robiłam. Co nie oznacza, że je sobie całkowicie odpuściłam, bo kurczę, bardzo bym chciała robić tego więcej (a kilka rzeczy czeka rozgrzebanych). Cóż, może teraz będzie lepiej.

Niemniej, moja blogoza się rozwija. Jak wiecie, w tym roku przybyły mi trzy lokatorki i jako rasowa blogerka, (prawie) od razu założyłam o nich bloga.:) Ten rozwija się całkiem prężnie i jak dotąd stuprocentowo realizuję plany z nim związane.

A dzisiejszy wpis ilustrują gify ze smokami. Raz do roku chyba mogę.
Co jest, co było i co zdarzy nam się
Jak zwykle nie udało mi się przczytać stu książek, ani też tyle, ile mam wzrostu. Najmniejsze zdziwienie świata.


Blogasek, jaki jest, każdy widzi. Trochę w tym roku odświeżyłam szatę graficzną i powiem Wam, że ogólnie jestem nawet z niej zadowolona. Poprawiłabym jeszcze to i owo w detalach wyglądu, ale ponieważ mam dwie lewe ręce do HTMLa to dopóki nie znajdę jakiejś dobrej duszy, która to zrobi za mnie, nie mam zamiaru w nich grzebać.

Z poziomu notek jestem raczej zadowolona. Z tematyki tylko połowicznie, bo o ile udało mi się zwiększyć liczbę postów okołoksiążkowych, to recenzji było żenująco mało. Głównie dlatego, że żenująco mało w tym roku czytałam. Mam zamiar to zmienić.

Mam też zamiar poważnie się wziąć za ten cykl notek o smokach, który obiecuje sobie od zeszłego stycznia i jak dotąd nic w tym kierunku nie zrobiłam. Chodzi mi po głowie od dwóch miesięcy taka jedna notka, może w najbliższy weekend pozwolę jej się wykluć.


Oraz, jako iż wreszcie mam całego Harry'ego Pottera w domu, ogłaszam uroczyście, że w tym roku odbędę relekturę, popartą też ponownym obejrzeniem ekranizacji. Każda książka i każdy film dostanie własna notkę na blogu - mam ambitny plan puszczać po parce miesięcznie. Trzymajcie kciuki.

Przydałoby się też częściej odzywać na cudzych blogach...

Weryfikacja postanowień
Skoro poboczności mamy już za sobą, wróćmy do meritum. W zeszłorocznym podsumowaniu zawarłam jakieś tam luźne postanowienia noworoczne. Warto byłoby zacząć podsumowanie od weryfikacji, czy cokolwiek z tych postanowień udało się zrealizować. Więc po kolei:
Zaliczyć to rachityczne wyzwanie, w którym biorę udział. Jest tak niewymagające, ze zwątpię w siebie, jeśli się nie uda.
Zrobione w jednej trzeciej, czyli jednak nie zrobione...
Publikować regularnie, trzy razy w tygodniu. Może od tego mi przybędzie czytelników.;)
Tutaj niby nie zrobione, ale jednak zrobione. Publikowanie trzy razy w tygodniu okazało się zbyt dużym obciążeniem, więc gdzieś tak w okolicach czerwca doszłam do wniosku, że trzeba mierzyć siły na zamiary i zeszłam do dwóch notek tygodniowo. Co okazało się idealnym rozwiązaniem dla mnie i od tej pory publikuję regularnie dwie notki tygodniowo. I tak zostanie.
Napisać dwanaście notek filmowych (gdybym napisała wreszcie o tych wszystkich filmach, o których o dawna chcę napisać, z pewnością by się udało. Z miejsca)
Totalna porażka - napisałam tylko dwie. Ale powiem Wam szczerze, że mnie to nie boli.
Pokonać barierę wiecznego szlifowania i publikować więcej nierecenzyjnych notek. Lista tematów, które chciałabym poruszyć jest długa jak paragon z supermarketu, tylko ciągle mi się wydaje, że to, co mam do powiedzenia jest wtórne i nudne. Cóż, najwyżej będziecie skazani na czytanie (lub nie) nudnych notek. Koniecznie muszę tez napisać kilka obiecanych notek o smokach, bo siedzą we mnie już tak długo, że niedługo zaczną mutować. 
O dziwo z tego się wywiązałam. Tylko te notki o smokach pozostało napisać.
Żwawiej zabrać się za akcję "Jak to widzę", bo zwyczajnie mi jej brakuje. Może chociaż raz na kwartał coś wrzucać?...
Totalna porażka - nie narysowałam nic. Może teraz...
No i wreszcie zmienić nagłówek na nowy, co obiecuję sobie od niepamiętnych czasów (ha ha, wiecie, tak noworoczny żarcik).
A to się udało.:) I o dziwo z nowego nagłówka jestem bardzo zadowolona.

Podsumowując - pół na pół. Czyli i tak lepiej, niż się spodziewałam.


Plan minimum
W tym roku wpadłam też na kilka pomysłów. Jednym z nich było wprowadzenie planu minimum, mające na celu usystematyzowanie tego, co czytam. Zwykle były to cztery książki wyznaczone do przeczytania w danym miesiącu. Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że rzadko udawało mi się go wypełnić.

W planach minimum w tym roku uwzględniłam łącznie 18 książek. Przeczytałam 11 z nich. Nie jest to zły wynik, ale powinien być dużo lepszy. Można więc zapytać, czy jest sens kontynuowania. Cóż, ja go widzę, bo jakkolwiek z czytaniem bywało różnie, tak plan swoje założenia spełnił. Niemniej, mam zamiar jednak zmienić nieco jego formę. Od stycznia będą to tylko trzy książki, w tym jedna elektroniczna i jedna z wyzwania "12 książek na 2016". Pozostawi mi to więcej czasu na czytanie czegoś, co nie znajduje się w planie.


Postanowienia noworoczne:
  •  Przeczytać przynajmniej te 52 ksiązki. Serio, to nie jest jakiś wyczyn.
  • Czytać więcej ebooków.
  • Przeczytać te 12 wyzwaniowych książek.
  • Więcej notek na innych blogaskach.
  • Więcej rysowania. W szczególności do akcji "Jak to widzę?".
Autopromocja
Czyli standardowo, na koniec polecam pięć moich tegorocznych notek, które uważam za wyjątkowo udane (jeśli któreś jeszcze uważacie za wyjątkowo udane, to możecie mnie mile połechtać w komentarzach;)).:)

wtorek, 22 grudnia 2015

[Kolorowanka] "Arcydzieła do kolorowania" Marty Noble

Moda na kolorowanki jakoś do tej pory mnie omijała (albo raczej ja omijałam ją). Bo widzicie, tą częścią rysunku, którą lubię najmniej, zawsze było nakładanie koloru (albo cieniowanie). To dość machinalna czynność i, no, nużąca. 

Tym niemniej, kiedy PWN wypuściło kolorowankę z wybranymi dziełami mistrzów pędzla, nie mogłam się nie skusić. Wiecie, bardzo spodobał mi się pomysł popularyzowania wiedz o sztuce za pomocą publikacji, która każdemu pozwoli poczuć się jak da Vinci czy Picasso. Zwłaszcza, że popularnonaukowych i prostych w odbiorze opracowań jest na naszym rynku jak na lekarstwo. Kolorowanka może niektórych zachęcić do dalszych poszukiwań.

Po lewej album, po prawej kolorowanka.
Publikacja składa się na dobrą sprawę z dwóch książek. Pierwsza to właściwie album z reprodukcjami, okraszony krótkimi notkami o autorach i samych obrazach. Niektóre reprodukcje mogłyby być co prawda nieco większe, ale całość i tak prezentuje się bardzo ładnie - kredowy papier, te sprawy. Druga to już typowa książka do kolorowania, z obrazkami ułożonymi w tej samej kolejności co w albumie, czyli w alfabetycznej według nazwiska twórcy (sama wolałabym układ chronologiczny. Pozwoliłby lepiej zaprezentować zmiany prądów w sztuce).

To właśnie miałam na myśli mówiąc o większych reprodukcjach. Co prawda na wstępie wyjaśniono, że ma to związek z prawami autorskimi, but still.
Kolorowanka ma format A4, czyli mój ulubiony i w niej reprodukcje zajmują już maksimum miejsca na stronie. Niektóre obrazy przycięto, żeby uatrakcyjnić kolorowankę (w takim "Pokoju hotelowym" Hoppera twórcy zrezygnowali z większości tła - którym jest biała ściana - koncentrując się na dziewczynie. Z niektórymi innymi obrazami postąpiono podobnie, ale ucięto z nich stosunkowo niewiele). 

Do samej kreski nie mam uwag - wydaje się być odpowiednio zrównoważona. Nie przytłacza detalami, ale też zaznacza ich na tyle dużo, żeby poczuć wyzwanie. Problemem są czarne pola. Wiecie, niby to są reprodukcje, ale przecież cała idea kolorowanek polega na tym, żeby dać kolorującemu możliwość samodzielnego dobrania kolorów. I tu pojawia się problem, bo wszystkie czarne powierzchnie (nawet te zajmujące sporo miejsca na obrazie, jak np. suknie kobiet) są zadrukowane na czarno. I jakby miała fantazje zamalować je innym kolorem, to nie dam rady.

Jak widać, 1/4 "Krzyku" pomalowała za nas drukarnia. Dobrze dla tych, którzy podchodzą do kolorowania zadaniowo - szybciej skończą. Gorzej dla tych, którzy chcieliby sami dobrać kolorystykę.
Przejdźmy jeszcze do papieru. We wstępie napisano, że kolorowankę przeznaczono do malowania różnymi technikami. W pewnym stopniu tak, ale papier którego użyto, w rożnym stopniu nadaje się do różnych technik. Jak dotąd nie odważyłam się użyć na nim wody (akwareli co prawda nie lubię używać, ale za to uwielbiam kredki akwarelowe, więc pewnie w końcu się skuszę), za to użyłam cienkopisów. Jak to wygląda od drugiej strony kartki, widać na zdjęciu - oceńcie sami.

Nadmienię tylko, że cienkopisu używałam baaardzo ostrożnie, ledwie tykając powierzchnię papieru...
Za to do kredek nadaje się idealnie, zwłaszcza do tych miękkich. Papier doskonale trzyma pigment, nawet wtedy, kiedy nałoży się go kilka warstw, dobrze też znosi traktowanie miękką gumką do ścierania. Przy tym nie jest ani miękki, ani gąbczasty, ani ekologiczny (bo niestety, papier ekologiczny raczej nie zniósłby tego, co robiłam "Arcydziełom do kolorowania"). Tak więc do kolorowania polecam kredki.

"Mona Lisa" by Moreni zrobiona kredkami akwarelowymi, ale bez wody. Trochę odświeżyłam kolor, bo jak być może nie wszyscy wiedzą, kiedy da Vinci ją malował, Mona Lisa była bardziej kolorowa, niż jest teraz (choć nie wiem, czy akurat w tej kolorystyce). Farba olejna ciemnieje z czasem.
Na zakończenie powiem wam, że bardzo mi się kolorowanie spodobało. Kiedy sama coś rysuję i nakładam kolor, zawsze trochę się trzęsę, że jeden fałszywy ruch i zniszczę ładnych kilka godzin pracy. Tutaj nie ma tych obaw, bo pfff, to tylko kolorowanka, więc będę mogła wypróbować kilka technik, to których brakowało i odwagi. A ze ładnych kilka kolorowanek mi jeszcze zostało, to trochę was nimi pospamuję na fejsiku.

Polecam - fajna rozrywka.:)

Książki otrzymałam od wydawnictwa PWN.

piątek, 18 grudnia 2015

Najgrubsze książki w mojej biblioteczce

Na blogach nastała moda na chwalenie się najgrubszymi książkami w domowej biblioteczce, ostatnio na przykład Ciacho się chwalił. Pomyślałam więc, że i ja się pochwalę, w końcu każdy pomysł na notkę jest dobry.;)

Do konkursu stanęły ksiązki, które akurat mam w domu (czyli nie są w rozjazdach po świecie) i te, które mam w formie papierowej (dlatego "Droga Królów" na przykład się nie załapała). Szczerze mówiąc, nie mam zbyt dużo grubasów, moje półki opanowały książki średnio grube - takie na 400 do 700 stron. Ale dziesiątkę grubszych udało się zebrać.


Najgrubsze leżą najniżej i od nich zaczniemy.:)

1. "Mgły Avalonu" Marion Zimmer Bradley (1350 stron)
Klasyk, więc jak zobaczyłam go w księgarni po dwie dyszki sztuka, to od razu wzięłam. Oczywiście nie znaczy to, że go przeczytałam, a ponieważ nie przeczytałam, zamiast zajmować poczesne miejsce na regale, kisi się gdzieś z tyłu półki z nieprzeczytanymi. Niemniej, lubię to wydanie - okładkę ma paskudną, ale grzbiet prezentuje się odpowiednio.

2. "Fionavarski Gobelin" Guy Gavriel Kuy (1308 stron)
Tę książkę dla odmiany czytałam.  Gdybym czytała ją teraz, nie wiem, czy oceniłabym ją tak samo, ale kilka rzeczy bardzo mi się w niej podobało (smok na przykład. Nawet na okładce jest) i ogólnie jest to lektura, którą czyta się bardzo miło, choć nie zaskakuje.

3. "Wyprawa skrytobójcy" Robin Hoob (995 stron)
Mam całą tą trylogię, ale oczywiście Hoob jeszcze nie czytałam, czego się trochę wstydzę i chcę nadrobić. Może w przyszłym roku.

4. "Mroczne Materie" Philip Pullman (960 stron)
To wydanie jest paskudne. Ale innego omnibusa w Polsce nie wydano, a mi bardzo zależało na posiadaniu całej trylogii, bo bardzo mi się podobała. Pewnie jakby się pojawiło ładniejsze, to bym wimieniła, ale cóż.

5. "Ziemiomorze" Ursula K. Le Guin (944 strony)
Na takie wydanie czekałam całe lata, więc nic dziwnego, że jak tylko się pojawiło, zaraz się w nie zaopatrzyłam. Oczywiście przeczytałam to jeszcze w czasach przedblogowych (dobra, ostatni już w blogowych), ale jak najdzie mnie ochota na relekturę, to z pewnością zdam z niej raport.

6. "Sześć światów Hain" Ursula K. Le Guin (944 strony)
Sytuacja analogiczna do "Ziemiomorza", tyle że z sześciu światów Hain jak dotąd znam tylko trzy (raz, dwa, trzy). Ale resztę również mam zamiar poznać.

7. "Pod kopułą" Stephen King (928 stron)
Książka zakupiona pod wpływem chwili i zachwytu niewiele wcześniej czytanym "Bastionem". Nie czytałam i właściwie nie wiem, co teraz mam z nią począć. Pewnie kiedyś przeczytam...

8. "Imajica" Clive Barker (928 stron)
Książka z najbardziej przeze mnie nie czytanej serii. Więc też nieczytana.;)

9. "Księgi Jakubowe" Olga Tokarczuk (912 stron)
Tak książka mnie onieśmiela. Ale w końcu się z nią zmierzę.

10. "Wszystkie lektury nadobowiązkowe" Wisława Szymborska (848 stron)
Świeżynka urodzinowa, jeszcze nie prezentowana na żadnym stosiku. Chciałam się przekonać, jak ludzie pióra piszą o ksiązkach, ale na to mam jeszcze dużo czasu.

A na koniec jeszcze mały dodatek, czyli pięć najgrubszych książek w kolekcji Lubego.:)


wtorek, 15 grudnia 2015

[Przedpremierowo] "Order" Marcin Jamiołkowski

Już za kilka dni, za dni parę (a konkretnie 19.12) będzie można dostać w sklepach nowiutką część przygód Herberta Kruka, czyli „Order”. Poprzednia mnie zachwyciła, więc z ogromnym entuzjazmem podeszłam do drugiej (byłam akurat po spotkaniach z Dresdenem, więc pozostaliśmy w temacie, ale wróciłam do Polski). I powiem wam, że się nie zawiodłam, choć kilka uwag mam.

Po wydarzeniach sprzed kilku miesięcy Herbert próbuje wrócić do normalnego życia. Nie porzuca jednak myśli o zemście – ciągle szuka Schrödingera, niestety, na razie bez skutku. Tymczasem, aby podreperować budżet, gra na wyścigach. Tam też spotyka starszego jegomościa, który prosi go o przysługę. Skradziono bowiem order Virtuti Militari, ale niezwykły – został on bowiem przyznany miastu Warszawa i od tej pory w pewien sposób je chronił. Strach pomyśleć, co planuje złodziej, skoro zależało mu na pozbawieniu miasta tej ochrony…

Może zacznę od uwag (a właściwie jednej uwagi), będziemy to mieli z głowy. Otóż nawet w porównaniu z „Okupem Krwi” (który nie był zbyt bogaty we wszelkiego rodzaju poboczności), „Order” wydaje się mocno skondensowany. Fajnie, że Jamiołkowski nie serwuje nam wielostronicowych opisów wszystkiego, ale sama sucha intryga (sucha w sensie, że bez omasty, nie w sensie, że drętwa) pozostawia zmęczenie i niedosyt. Zmęczenie, bo prowadzona jest wartko i w pewnym momencie czytelnikowi zaczyna brakować oddechu. Niedosyt, bo chętnie bym o tej Warszawie poczytała więcej. I fakt, że autor nie wprowadza nowych postaci, więc nie ma niczego nowego do opisania w ogóle nie jest usprawiedliwieniem. Przydałby się jakiś wątek poboczny. Albo dwa.

Sam Herbert się zmienia – nie do końca pozostaje tym samym bohaterem, którego poznaliśmy w „Okupie Krwi”. Tę przemianę bardzo dobrze autor rozegrał, bo z jednej strony jest ona subtelna i dotyczy tylko niektórych spraw i zagadnień w życiu bohatera, ale też pozostaje narzucana z zewnątrz i choć niejako pokrywa się z wolą Herberta, to jednak pozostaje obca, co nie do końca mu pasuje. Ciekawi mnie bardzo, jak ten konflikt rozegra się dalej.

A skoro już przy bohaterach jesteśmy, to wygląda na to, że autor bardzo ich lubi, co udziela się też czytelnikom, ale z drugiej strony nie przeszkadza mu czasem kogoś sponiewierać. Właściwie że znaczących postaci zostajemy w starym, znanym z „Okupu..” składzie. Ubywa jednego bohatera, dochodzi za to dwójka nowych. To mnie akurat troszkę rozczarowało, bo co prawda od razu widać, że mamy do czynienia z cyklem kameralnym, ale jednak spodziewałam się czegoś więcej (zwłaszcza, że w kwestii czarnych charakterów też nic nas nie zaskakuje – serio, od połowy książki mniej więcej wiedziałam, kto stoi za tym całym zamieszaniem).

Ale ja nie o tym chciałam. Otóż bardzo podoba mi się rozwój postaci drugoplanowych (mam tu na myśli głównie panią detektyw Annę, bo Zazel pozostaje typowym nerdem i w sumie do twarzy mu w tej roli. Alsoł, autorze, I see, what you doing there z Anną i Herbertem i jeszcze nie wiem, czy mnie to cieszy, czy nie). Podoba mi się także podejście autora i jego bohaterów do tak zwanych przypadkowych ofiar. Widzicie, zwykle ta dziewczyna, na którą rzuciło się pomniejszy urok, żeby niczego nie widziała albo ten chłopak, któremu gwizdnęliśmy środek transportu uciekając przed potworem nie obchodzi ani autora, ani protagonisty. Tutaj kiedy bohaterowie chcą wykorzystać losową dziewczynę, pilnują przynajmniej, żeby nie zrujnować jej życia.

Na koniec jeszcze słów kilka o czymś, co zachwyciło mnie już w poprzednim tomie, ale jakoś tak zapomniałam wspomnieć wcześniej, czyli o systemie magicznym. Jest on bowiem uroczo absurdalny i absolutnie oryginalny. Autor oparł go na żywej materii miasta oraz ludzkich przyzwyczajeń. Furda łacińskie inkantacje czy latynizowany bełkot, furda kute na pamięć formułki. Wszak język miasta to język przepisów i biurokracji. I tak doskonałe zaklęcie niewidzialności zapewni przykrycie się tym, co ludzie zwykli w codziennym życiu z premedytacją ignorować (licencje programów i regulaminy umów telekomunikacyjnych, na przykład), a do zmiany postaci wystarczy wyrecytowanie formułki prawnej dotyczącej dowodu osobistego. Może nie brzmi to szczególnie przekonująco, ale w praktyce wypada przekozacko – nie dość, że biurokratyczny bełkot się do czegoś przydaje, to jeszcze nadaje magicznym pojedynkom tragikomiczny rys (a jeśli chodzi o humor, to Jamiołkowski ma świetne wyczucie. Butcher się przy nim jednak chowa).

Podsumowując, drugi tom przygód Herberta Kruka wychodzi na plus, choć przydałoby się go nieco bardziej rozbudować. Ale pewnie trochę przesadzam – drugie tomy trylogii przeważnie są nieco słabsze o początkowych i końcowych. Ważne, żeby zamknięcie było mocne.

 Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations.

Tytuł: Order
Autor: Marcin Jamiołkowski
Cykl: Herbert Kruk
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2015
Stron: 230

piątek, 11 grudnia 2015

Kochany Święty Mikołaju, czyli co Moreni chciałaby znaleźć pod choinką

Zauważyłam, że to bardzo popularny ostatnio temat notek, więc czemu by nie napisać własnej. Oczywiście powszechnie wiadomo, że Moreni byłaby najszczęśliwsza, gdyby mogła znaleźć po choinką smocze jajo, ale póki co to niewykonalne, więc będzie musiała zadowolić się książkami (no dobrze, jest jeszcze parę rzeczy, które chciałabym dostać, ale to blog o książkach, więc skupmy się na książkach). A nuż jakiś Mikołaj przeczyta i się zastosuje.

1. "Okup Krwi" Marcin Jamiołkowski
Książkę już czytałam, a nawet mam całkiem zgrabnego ebooka, ale wiecie - to jest pozycja z opcja na złowienie autografu. A trudno zdobyć autograf na ebooku. Poza tym jest to mimo wszystko najlepsze polskie urban fantasy, jakie zdarzyło mi się czytać, więc chyba wypadałoby mieć całość na półce.

2. "Wodny nóż" Paolo Bacigalupi
Co Uczta Wyobraźni, to Uczta Wyobraźni. A że poprzedniej książki tego autora w wydaniu z tej serii nie zdążyłam kupić, teraz nie mam zamiaru popełniać tego samego błędu. Co oznacza, że i tak ją kupię, najprawdopodobniej w styczniu, razem z kolejną książką z serii. Ale wiecie, jakby jakiś Mikołaj zechciał zadziałać, zawsze byłaby jedna książka mniej do kupienia za miesiąc.;)

3. "Upadek Hyperiona" Dan Simmons
Mam "Hyperiona" w wersji artefaktowej. Jeszcze go nie czytałam, więc nie wiem, czy mi się spodoba. Co za tym idzie, nie wiem, czy będę miała ochotę na kontynuację. Ale i tak chce mieć tę książkę - to przecież Artefakty, a obiecałam sobie zdobyć wszystko z tej serii. Poza tym nie znalazłam nigdzie negatywnej opinii na temat tej powieści, więc chyba będzie dobrze.

4. "Rada mniejszości" Kate Griffin
Ostatni tom serii, z której mam wszystkie poprzednie, ale nie czytałam żadnego. Niemniej, mam zamiar stać się szczęśliwą posiadaczką "Rady mniejszości". Bo wiecie, jeszcze cykl mi sie spodoba i zostanę tak bez ostatniego tomu, z własnej winy, zwłaszcza, że wydawca odgrażał się, że nakład nie będzie duży. To byłoby straszne...

5. "Łotrzyki" - antologia
To bym bardzo chciała przeczytać. W przeciwieństwie do "Niebezpiecznych kobiet" zbiór zdaje się nie składać przede wszystkim z tekstów należących do cykli, więc prawdopodobieństwo, że trafię na coś, czego nie zrozumiem, jest relatywnie niskie. A do łotrzyków zawsze miałam słabość. Poza tym to spore tomisko pięknie prezentowałoby sie na półce. No i na okładce jest smok.

6. "Harry Potter i Insygnia Śmierci" J. K. Rowling
To jedyny tom, którego mi brakuje do kolekcji. Bez niego nie mogę zacząć relektury cyklu, bo obiecałam sobie, że zrobię ją dopiero, jak uzbieram wszystkie. A bardzo chciałabym sprawdzić, jak odbiorę tę lekturę po latach. No i  jak ostatecznie wypada książka w porównaniu z serią filmów

7. Jakaś fajna kolorowanka z plus-minus realistycznymi zwierzakami
Bo czemu nie - zawsze lubiłam rysować zwierzęta (jak byłam dzieckiem postanowiłam narysować każdy gatunek kręgowca, jaki istnieje. Oczywicie nie udało się, ale niektóre z tych rysunków mam do dziś;)), a takie na przykład ptaki są stworzone do kolorowania. Poza tym te wszystkie abstrakcyjne mandale i inne wymysły raczej mnie irytują niż bawią.

Tak więc gdyby w pobliżu kręcił się jakiś Mikołaj, to niech się nie krępuje inspirować powyższą listą.:)

wtorek, 8 grudnia 2015

Rok z Kundlem, czyli przemyślenia okołoebookowe

Dzisiaj mija równo rok od momentu, kiedy dostałam swojego Kindla 7 (dalej zwanego pieszczotliwie Kundlem). Z tej okazji chciałabym was uraczyć notką podsumowująca rok posiadania czytnika. Bo co prawda nie jest tak, że zamierzam kompletnie porzucić papier, ale parę rzeczy się zmieniło (lub ułatwiło).

Może zacznę od pewnej deklaracji – nigdy nie byłam wrogo nastawiona wobec ebooków. Zawsze uważałam, że to ciekawe rozwiązanie, ale kompletnie nie do czytania na zwykłym, ciekłokrystalicznym ekranie (wypalało mi oczy). Z drugiej strony, jakoś zawsze znajdowałam lepsze zastosowanie dla tych kilku stówek, które musiałabym wydać na czytnik (dla tych, którzy twierdzą, że to jednorazowy wydatek o wartości dziesięciu książek, mam tylko jedno zdanie: ebooki też trzeba kupować. A ja jednak jakoś zawsze wolałam kupić sobie te dziesięć książek;)). Więc kiedy ktoś wydał je za mnie i na urodziny dostałam Kundla, to bardzo się cieszyłam.

I nie, nie mam zamiaru całkowicie rezygnować z książek papierowych. Uwielbiam piękne przedmioty i takie przecudnej urody cegły jak choćby nowe omnibusy Le Guin od Prószyńskiego znalazłyby się na mojej półce nawet, gdybym miała ich elektroniczne wydania w pięciu językach. Podobnie z Wegnerem, choć on akurat moim zdaniem jest przeciętnie ładny (za to nieprzeciętnie solidny) i kilkoma innymi autorami, do których przyciąga mnie nie uroda wydań, ale perspektywa zdobycia autografu. Ale…


…ale coraz częściej podczas lektury opasłego tomiska nawiedza mnie myśl, że o ileż wygodniej czytałoby mi się na Kundlu. Nie tylko wygodniej, ale i szybciej, bo mogłabym sobie ustawić wygodnie dużą czcionkę, zamiast wpatrywać się z wysiłkiem w drobny maczek na wielkiej stronie. Coraz częściej zastanawiam się nad posiadaniem w domu multiformatu – papieru do ozdoby, jako swoistego trofeum i żelaznej kopii zapasowej, których żadne wygaśnięcie licencji ani awaria sprzętu mi nie zabierze, a pliku jako wersji użytkowej, do czytania zawsze i wszędzie. Nawet w warunkach, w których obawiałabym się uszkodzenia mojej pięknej książki.

I wiecie co? Wcale mnie ta myśl nie przeraża. Dobrze mi z nią i coraz bardziej skłaniam się ku marzeniu, że będę kiedyś miała wszystkie ważne dla mnie książki w multiformacie, a te nieważne tylko w plikach. I dobrze mi z tym, choć prawdopodobnie nieszczególnie wpłynęłoby to na zwiększenie wolnej przestrzeni w mieszkaniu.


Kundel jest super, bo pozwala czytać szybko i wygodnie. Pozwala całą swoją biblioteczkę zabrać wszędzie, gdzie choć raz na dwa tygodnie będziemy mieli możliwość podłączenia się do prądu (albo i raz na miesiąc, to zależy od tego, jak szybko czytacie i jak duża czcionka jest dla was komfortowa – większa czcionka = mniej tekstu na stronie = więcej przewracania stron = szybsze zużycie baterii). Bo nawet w zagraconej torebce się nie uszkodzi, o ile wsadzi się go w najlichsze etui (torebki też nie uszkodzi, co opasłe tomiszcze może zrobić). Bo się go fajnie trzyma i w ogóle to bardzo sympatyczny zwierz.

Papier jest super, bo jest piękny. Idealnie nadaje się do kolekcjonowania i można na nim zdobyć osobistą dedykację od ulubionego autora albo kogoś nam bliskiego. Można do nich nabrać osobistego stosunku, w przeciwieństwie do plików. Pięknie się sprawdzają w wystroju wnętrz. A poza tym czytając książkę, wygląda się o wiele inteligentniej.

A co Wy macie do powiedzenia o czytnikach?

piątek, 4 grudnia 2015

"Rzeczy ulotne. Cuda i zmyślenia" Neil Gaiman

Dochodzę do wniosku, że opowiadania Gaimana nie są dla mnie. Wróć, inaczej: krótkie teksty Gaimana nie są dla mnie. Pełnowymiarowe opowiadania czytam z ogromną przyjemnością, ale wszelkie szorty, wiersze i inne wynalazki to już inna para kaloszy. Problem w tym, że szorty, wiersze i inne wynalazki stanowią ogromna większość tekstów, jakie możemy znaleźć w zbiorach opowiadań tego autora (i dlatego zastanawiam się czy ta nazwa ta tych książek jest zasadna). Niemniej, próbuję. Tym razem próbowałam z „Rzeczami ulotnymi”.

O niektórych utworach z tego zbiorku pisałam już wcześniej, bo były publikowane gdzie indziej. I tak „Październik w fotelu”, „Instrukcję”, „Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach” i „Ptaka słońca” omawiałam przy okazji recenzowania „M jak magia”. Za to „Fakty w sprawie zniknięcia panny Finch”, „Jak myślisz, jakie to uczucie”, „Piętnaście malowanych kart z wampirzego tarota” i „Gdy nastał koniec” - przy okazji „Dymu i luster”. Swoją drogą, mamy tu dziewięć utworów publikowanych w innych zbiorach. Prawie jedna trzecia. Słabo.

Przejdźmy jednak do samych tekstów i zacznijmy od najlepszego. Niewątpliwie jest nim „Studium w szmaragdzie” – jedyny utwór w tej książce, który naprawdę mnie zachwycił. Mamy tu bowiem bardzo mocne, a jednocześnie niezwykle zgrabne nawiązania do dwóch ikon popkultury – Sherlocka Holmesa i Wielkich Przedwiecznych. A na dodatek przewrotne i mocne zakończenie, czyli to, bez czego dobre opowiadanie nie może się obejść. Cud miód i orzeszki.

Dobrym opowiadaniem jest też „Władca górskiej doliny”, odnoszący się do wydarzeń po zakończeniu „Amerykańskich bogów”. Nie jestem fanką akurat tej powieści, ale Cienia polubiłam, a tutaj właśnie on jest głównym bohaterem. Autor bardzo zgrabnie rozgrywa tu motyw potwora i walczącego z nim bohatera, dodając liczne niuansiki, a przy tym opowiada ciekawą historię. Oby więcej takich tekstów.

Niestety, jest to jedyny tekst na tak wysokim poziomie. Za nim plasuje się kilka tekstów całkiem dobrych. „Zabłąkane oblubienice złowieszczych oprawców w bezimiennym domu nocy potwornego pożądania” może jakoś nie podbiły mojego serca treścią, ale za to są oparte na świetnym, zaskakującym pomyśle (a że ich treść dałoby się streścić jednym zdaniem złożonym – i to nieskomplikowanym – to o niej nie napiszę). Całkiem fajny jest też „Goliat”, opowiadanie mocno inspirowane „Matrixem”. Tę inspirację widać i dla niektórych wielbicieli filmu może ona sprawiać, że tekst będzie nudny (acz do samych wydarzeń w scenariuszu nie nawiązuje), ale czyta się go całkiem przyjemnie.

Myślę, że to dobry moment (a przynajmniej tak dobry, jak każdy inny), żeby rozprawić się z wierszami. Na uwagę zasługują dwa. „Dzień, w którym przybyły spodki” to zgrabne, choć może niezbyt odkrywcze połączenie apokalipsy i wiersza miłosnego. „Wymyślanie Aladyna” to z jednej strony retelling historii Secherezady (a przynajmniej kawałka jej historii), a z drugiej próba ubrania w literaturę procesu powstawania opowieści. Pozostałe wiersze (a jest ich pięć) kompletnie nie mają ikry, z czego „Zmiana w wodwo” jest zdecydowanie najsłabsza.

Z „Problemem Zuzanny” sama mam pewien problem. Rozumiem nawiązanie do Narnii i w ogóle, tylko chyba nie pojmuję symboliki. Myślę, że sen o pożeraniu dzieci przez lwa miał symbolizować to, że ten je wykorzystał, ale do analizy tego, co nastąpiło później, trzeba by chyba zatrudnić Freuda.

Na pozytywna wzmiankę zasługuje jeszcze krótkie „To inni”, czyli opowieść o tym, jak może wyglądać osobiste piekło dla każdego z nas. O reszcie powiem wprost – nie podobały mi się. „Kamyki z alei wspomnień” to mdły zapis dziecięcego lęku, podobnie „Pora zamykania”. „Smak goryczy” zapowiadał się ciekawie, ale zakończenie rozczarowuje. „Pamiątki i skarby” odnoszą się do postaci znanych z powieści Gaimana, ale tematyka ogólnie mi się nie spodobała. „Arlekin i walentynki” zapewne ma jakiś potencjał i przyznam, że sam pomysł jest ciekawy, ale kompletnie do mnie nie trafia. „Dziwne dziewczynki” to strzępy opowieści, pasujące do siebie mniej niż łaty w patchworku. „Karmiący i karmieni” to horror w klimatach miejskiej legendy, ale ja nie przepadam za horrorami. „Krup chorobotwórców” to nieudany eksperyment literacki. „Kartki z pamiętnika znalezionego w pudełku po butach w autobusie rejsowym gdzieś między Tulusą w stanie Oklahoma i Louisville w Kentucky” to zbiór tak lubianych prze Gaimana fragmentów wyrwanych z kontekstu.

I tak o. Zrobię sobie jeszcze jedno podejście do zbiorów Gaimana, a później dam sobie spokój (przynajmniej do czasu wydania następnego zbioru – to chyba jakieś uzależnienie). Albo zacznę wybierać te, gdzie średnia długość tekstu przekracza dwadzieścia pięć stron.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag

Tytuł: Rzeczy ulotne
Autor: Neil Gaiman
Tytuł oryginalny: Fragile Things. Short Fictions and Wonders
Tłumacz: Paulina Braiter
Wydawnictwo: MAG
Rok: 2015
Stron: 344

wtorek, 1 grudnia 2015

Stosik #74 + unboxing niespodzianka

Planowałam w listopadzie małe zakupy książkowe, ale nic z nich nie wyszło. Cóż, w grudniu mam urodziny i jest Gwiazdka, może coś skapnie.;) A jak nie, to uzupełnię biblioteczkę w styczniu.

Tymczasem jednak kilka książeczek do mnie trafiło. Papierowe były tylko dwie:


...czyli kolekcjonowania Pratchetta ciąg dalszy. Akurat obie już czytałam - "Panowie i damy" nawet fajne, ale czytywałam lepsze, natomiast o "Maskaradzie" pisałam tutaj.

Reszta to przedpremierowe egzemplarze recenzenckie od Genius Creations - na chwilę obecna wszystko w ebookach.:)


"Order" Marcina Jamiołkowskiego to druga część cyklu o Herbercie Kruku - pierwsza mnie zachwyciła. Zaczęłam już czytać, a recenzja będzie okołopremierowo.

Pozostałe trzy to świeżynki, o których jeszcze nie mam zdania (głównie dlatego, że nie zaczęłam czytać). "Spalić wiedźmę" to interesująco zapowiadające się urban fantasy. "Studnia Zagubionych Aniołów" ma być już fantasy pełnokrwistym i dlatego mnie interesuje, bo takie rzeczy polskim autorom rzadko wychodzą. Mam nadzieję, że Arturowi Laisenowi wyszło. "Pieśń węży" też wygląda na fantasy, ale takie bardziej mroczne. Zobaczymy, jak to wszystko wyszło w praktyce.:)

Ale to jeszcze nie wszystko...

Wczoraj bowiem wróciwszy z pracy, zastałam na łóżku taką oto przesyłkę:

Trochę konfabuluję - w rzeczywistości na wierzchu byłą koperta. Ale ponieważ zawierała dane wrażliwe, pominęłam ją w niniejszej prezentacji.;)
Kurczę, już na dzień dobry grubo. Napis na opakowaniu (jakże urodziwym) jednoznacznie wskazywał, że w środku jest książka, ale to dla żadnego mola nie jest wystarczająca informacja, tylko zaledwie początek dociekań. Cóż, nie ma rady, trzeba otworzyć.

Appa co prawda nie należy do zestawu, ale wszystko ze świnką jest lepsze. Chyba jej się tam spodobało, bo zaległa na pokrywce i nie chciała zejść.
No tak, zdecydowanie książka. I chyba nawet bez rozrywania papieru wiem, jaka i od kogo.;)


Niemniej, choć opakowanie bardzo ładne i szkoda psuć, to jednak trzeba się w końcu dobrać o tego, co skrywa w środku (bo przecież nie postawie na półce pakunku w złotym papierze). I oto jest:


A tak sie prezentuje z biletem i innymi dodatkami:


I tylko Luby w tym wszystkim niezadowolony, bo planował mi "Sześć światów Hain" kupić na urodziny...

piątek, 20 listopada 2015

"Krwawe rytuały" Jim Butcher

Właśnie przeczytałam szósty tom „Akt Dresdena”. Szkoda, bo na następny będę musiała poczekać o stycznia (niby nie tak znowu długo, ale przecież czekać trzeba). „Krwawe rytuały” znacznie bardziej mi przypadły do gustu niż czytane wcześniej „Śmiertelne maski”. Były też pierwszym tomem po zmianie tłumacza (jeśli dobrze zrozumiałam, to nie rozstajemy się z Cholewą, po prostu będzie tłumaczył tylko niektóre tomy. Choć mogę się mylić) ale jedno z drugim raczej nie ma związku.

Harry dostał nietypowe zlecenie (choć kiedy je przyjmował, nie wiedział, że jest nietypowe. Nikt mu nie powiedział, jakie filmy tam będą kręcić) – ma ochraniać ekipę kręcącą film porno. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie fakt, że dwie osoby już zginęły w dość dziwacznych okolicznościach, a nasz dzielny detektyw musi ochronić resztę ekipy, żeby tego losu nie podzieliła. Jakby tego było mało, w Chicago znowu uaktywniły się wampiry z Czarnego Dworu, które dybią na życie biednego Dresdena… trzeba coś z nimi zrobić.

Najpierw może zajmiemy się kwestią, która interesuje chyba wszystkich wielbicieli cyklu, czyli tłumaczeniem. Przyznam wprost – tak, Wojciech Szypuła skopał kultowe pierwsze zdanie. W polskim przekładzie nie ma ani krzty uroku, za który fandom je uwielbia. Podejrzewam, że gdyby tłumacz wiedział, jak to zdanie jest odbierane przez fandom, postarałby się bardziej (choć może i nie). Poza tym nie wiem dlaczego, pan Szypuła zwykł był nadużywać słowa heks. Co mnie boli z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że mamy w polskim języku sporo słów, które określają czynności magiczne, a po drugie dlatego, że poprzedni tłumacz, czyli pan Cholewa, właśnie polskich odpowiedników używał i nagłe zniknięcie zaklęć i klątw na rzecz heksów boli w oczy (i w mózg. W estetykę w sumie też).

Ponarzekałam sobie, czas więc przejść do plusów. Ostatecznie bowiem, mimo pewnych zgrzytów, zmiana tłumacza nie boli. Zdaje się, że Szypuła dobrze się wczuł w dresdenowskie realia i poczucie humoru, choć jeśli dokładnie się przyjrzeć, daje się zauważyć różnice. Tłumaczenie Szypuły zdaje się być bardziej twarde – Cholewa miał w zwyczaju używać sformułowań lekkich, które, mam wrażenie, nadawały książce rys bardziej humorystyczny, niż zakładał autor. Szypuła nie gubi humoru, ale używa fraz mocniejszych. Choć całkiem możliwe, że to mylne wrażenie, wywołane specyficzna tematyką akurat tego tomu.

Przejdźmy może do bohaterów. Sam Dresden jak to Dresden, chwilowo nie ewoluuje (choć jest jeden taki punkt w fabule, gdzie mam wrażenie, Harry przeżywa opóźnione męki dorastania. Wiecie, ten moment w rozwoju dziecka, kiedy zaczyna ono rozumieć, że rodzice nie są tak idealni jak mu się wydawało), ale i tak go lubię. Autor w tym tomie pochyla się nad meandrami Białego Dworu wampirów, więc znowu pojawia się Thomas. Wyjątkowo się w „Krwawych rytuałach” rozwija – przestaje być tylko zabawnym playboyem, zyskuje głębię, motywację, charakter i tajemnice. I pewien bonus (no, z perspektywy czytelnika to jest bonus), ale o tym sza. Poznajemy też pozostałych członków rodziny Raith z Białego Dworu i tutaj do gustu wyjątkowo przypadła mi Lara. Chyba będzie pojawiać się częściej, co mnie cieszy.

„Krwawe rytuały” wyjątkowo nie wprowadzają zbyt wielu nowych postaci (znając Butchera, nie bardzo wiadomo, kto zniknie na zawsze z kart tej historii, ale na chwilę obecną wygląda na to, że zostaną może dwie, trzy osoby), skupia się raczej na odkrywaniu nieznanych Dresdenowi szczegółów z przeszłości jego rodziny. Co o dziwo całej powieści wychodzi na dobre, bo jednak wampiry już mi się trochę mimo wszystko przejadły, a matka Dresdena najwyraźniej była szalenie interesującą osobą. Butcher poświęcił też sporo czasu Murphy i to było fajne. Ale jeśli z tego wątku wykluje się romans Harry’ego z Karrin, to chyba kogoś uduszę.

Na koniec kilka słów o jakości wydania. Właściwie wystarczy jedno – tragedia. Tomy piąty i szósty (a pewnie też tegoroczne dodruki poprzednich tomów) są drukowane na innym papierze i dużo sztywniej klejone niż starsze wydanie. Piątemu tomowi tylko złamałam grzbiet przy czytaniu (a co się nasiłowałam z otwieraniem książki, to moje), ale „Krwawe rytuały” po prostu rozpadły mi się w rękach przy pierwszym czytaniu. No, może trafił mi się felerny egzemplarz. Ale częstych literówek (i równie częstych białych plam przecinających druk) już raczej tak nie wyjaśnię. To chyba najgorsza pod względem jakości wydania książka Maga z jaką się spotkałam od piętnastu lat.

Żeby nie być gołosłownym - tak wyglądają "Krwawe rytuały" po jednorazowym czytaniu.
Podsumowując, udany tom. Bardziej udany niż poprzedni. Choć nie wiem, jak o nim świadczy fakt, że najbardziej zaintrygował mnie szczeniak, którego główny bohater dostał od imperatywu narracyjnego w pierwszym rozdziale. Mam nadzieję, że wyrośnie na pięknego mastifa tybetańskiego.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Krwawe rytuały
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: Blood Rites
Tłumacz: Wojciech Szypuła
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2015
Stron: 522

wtorek, 17 listopada 2015

Zmyślenia #28: Cykle, które bardzo chcę skończyć, ale jakoś nie mogę

Jeśli twoje czytelnicze życie kręci się głównie wokół fantastyki, to znaczy, że jakieś trzy czwarte twoich lektur stanowią części cykli. (Nie)stety rynek książki jest bogaty i czasem tych cykli może być kilkanaście naraz (co nie jest złe, przecież nie zawiesisz czytania wszystkiego tylko dlatego, że na kolejny tom aktualnie konsumowanego cyklu przyjdzie poczekać kolejnych kilka lat). Bywa i tak, że jakąś serię polubimy, ale w pewnym momencie okazuje się, że wyszła już w zasadzie cała, a my ciągle jesteśmy w połowie.

Sama mam co najmniej kilka takich cykli. Nie chodzi o to, że mi się znudziły – ja właściwie ciągle chcę je dokończyć. Tylko jakoś tak mi okoliczności przyrody nie sprzyjają… Acha, i przy okazji zaznaczę – to nie jest wpis o cyklach, z którymi jestem na bieżąco, ale autor jeszcze nie napisał kolejnego tomu, tylko o tych, w których autor zdecydowanie mnie wyprzedził. 


1. „Cienie Pojętnych” Adrian Tchaikovsky
To mój największy grzech. Przeczytałam jak dotąd cztery tomy (wszystkie zrecenzowałam na blogu). Autor dawno już napisał planowanych dziesięć, które już dawno wyszły w Polsce, a nawet leżą u mnie na półce. Tak, mam wszystkie te nieprzeczytane sześć tomów, ale ta świadomość jakoś nie pomaga mi wrócić do cyklu. Co jest o tyle dziwne, że naprawdę mi się podobał, choć nie powiem, żeby to były jakieś fenomenalne, olśniewające historie – ot, kawał solidnej, sympatycznej roboty z dość oryginalnym pomysłem. Mam też pewną teorie, dlaczego powrót jest taki trudny. Otóż widzicie, autor umyślił sobie, że podzieli ten dziesięciotomowy cykl na dwie tetralogie i jedna trylogię, które będą tworzyć w miarę spójne i zamknięte całości. I właśnie po zakończeniu pierwszej tetralogii się zatrzymałam. Głównie dlatego, że piątej części jeszcze wtedy nie było i trzeba było chwilę poczekać, aż się ukaże. No a że historia w miarę zamknięta, to mi się nie paliło – natomiast nabywałam kolejne tomy regularnie. Dzięki temu mogłam żyć komfortowo z myślą, że mogę sięgnąć w każdej chwili. No mogę, ale jakoś nie sięgam. Z jednej strony dlatego, że w międzyczasie pojawiło się mnóstwo nowych cykli i powieści, które skradły mi serce (chyba powinnam sobie między żebrami zamontować jakiś zamek antywłamaniowy czy coś…), że jakoś nie tęskniłam za robaczywymi bohaterami. Z drugiej, trochę się boję, że po tak długiej przerwie autor mnie rozczaruje…

2. „Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy” Rick Riordan
Czytanie tego młodzieżowego cyklu rozpoczęłam dokładnie wtedy, kiedy było to modne.;) I przeczytała cztery tomy (z których wszystkie opisałam na blogu). Przyznam, że to jedne z lepszych młodzieżowych cykli fantasy, jakie miałam okazję czytać. Tym bardziej szkoda, że go nie dokończyłam. Powód jest bardzo prozaiczny – nie bardzo miałam skąd wziąć ostatni tom. Percy’ego pożyczałam od koleżanki ze studiów i niestety, zanim pożyczyłam ostatni tom, skończył się rok akademicki – tak się złożyło, że ostatni. W bibliotece tego cyklu nie mieli, a przecież nie będę kupować sobie ostatniego tomu cyklu, którego nie mam zamiaru kompletować… Trwam więc w zawieszeniu. 

Tu miała być świnka morska, ale nie chciała współpracować, więc jest bulbazaur.
3. „Protektorat Parasola” Gail Carriger
Tu też przeczytałam cztery tomy, z których wszystkie… Tak, zgadliście – opisałam na blogu. (Zaczynam mieć wrażenie, że czwórka jest w moim przypadku jakąś wartością graniczną). Ten przypadek jest specyficzny na tle innych przywołanych w notce. Bo wiecie, jakby tylko piąty tom ukazał się na księgarnianych półkach, byłabym pierwsza w kolejce, żeby oddać wydawcy swoje pieniądze. Tylko że wydawca niestety uparcie nie chce ich wziąć. Niestety, mimo że autorka ładnie zakończyła już cykl i grzecznie napisała piąty tom, u nas nie możemy doczekać się zakończenia „Protektoratu…” (i chyba już się nie doczekamy, w każdym razie ja porzuciłam wszelką nadzieję). No nie moja wina…

4. „Kroniki pradawnego mroku” Michelle Paver
Jedna z ciekawszych i oryginalniejszych młodzieżówek, jakie czytałam – jeszcze z czasów, kiedy pisano powieści młodzieżowe, a nie young adult. Tu niestety przeczytałam tylko jeden tom (to najwyraźniej druga, obok czwórki, wartość graniczna). Powód wręcz prozaiczny i znany każdemu użytkownikowi biblioteki – choć w zbiorach znajdował się cały cykl, jakoś nigdy nie mogłam trafić na tom drugi. Szkoda bardzo, bo rzecz zapowiadała się fajnie. Może kiedyś do niej wrócę, jeśli nadarzy się okazja. Bardzo chciałabym się dowiedzieć, jak to się kończy. 


5. „Długa Ziemia” Terry Pratchett i Stephen Baxter
To przypadek podobny do „Cieni Pojętnych”, tylko ze cykl krótszy. Przeczytałam tylko jeden tom, w domu mam wszystkie trzy. I właściwie nie wiem, dlaczego nie biorę się za kolejne. Myślę, że może dlatego, że właściwie to nie chciałam, żeby „Długa Ziemia” stała się cyklem. Wolałam, kiedy była pojedynczym tomem bez kontynuacji. I nawet ciągłe marudzenie Lubego jakoś mnie nie motywuje.

A Wy co byście dokończyli, ale jakoś tak się nie składa?

piątek, 13 listopada 2015

Zmyślenia #27: Trzy książki, w których ziemniak odegrał bardzo ważną rolę

To jest jedna z tych dziwnych notek, które powstają, kiedy Moreni nie ma pomysłu na szybki wpis (bo ten zaplanowany nie wypalił), więc jeżeli nie macie ochoty czytać o dziwnych rzeczach, to następnym razem podrzucajcie własne pomysły.;)
Tymczasem pomyślałam sobie, że ostatnio science fiction (choć nie tylko) mocno polubiło ziemniaki. To takie sympatyczne warzywo o wielu twarzach i zastosowaniach. Najwyraźniej autorzy też nie są obojętni na jego urok, bo lubią kartofelki eksponować. Ja znalazłam je w trzech książkach.

Ta fotka niedawno była, ale świetnie pasuje.:)
„Marsjanin” Andy Weir
To chyba najbardziej epicka rola ziemniaka w literaturze, jaką w ogóle napisano. A na dobrą sprawę to tylko historia sadzenia. Pewnej niepowtarzalności dodaje jej fakt, że jest to historia sadzenia ziemniaków na Marsie. Spotyka się tu kilka motywów od wieków (lub dziesięcioleci) obecnych w literaturze. Po pierwsze mamy topos kolonizatora, gdyż, jak wspomina sam bohater, jeżeli uprawiasz jakąś ziemię, to znaczy, że ją skolonizowałeś – a więc ziemniak jako narzędzie kolonizacji. Przedtem jeszcze bulwy dały bohaterowi nadzieję na przetrwanie, były swoistym światełkiem w tunelu, czego chyba żadna inna roślina nie mogłaby wykonać. No i ostatecznie stały się domowymi pupilkami – wiecie, jak się jest jedynym człowiekiem na planecie, to łatwo się przywiązać do roślin. Co ciekawe, dotyka to nie tylko Marka, czyli bohatera, ale również czytelnika. Kiedy uprawy zginęły, towarzyszył mi smutek podobny do tego, który nawiedza mnie w momencie śmierci psa lub innego zwierzęcego towarzysza. Ostatecznie Marsjanin bez ziemniaków byłby tylko martwym truchłem.

„Długa Ziemia” Terry Pratchett i Stephen Baxter
Tu z kolei ziemniak miał do odegrania rolę wiernego rumaka dla dzielnych odkrywców, poznających nowe, nieznane przestrzenie. Oczywiście technicznie rzecz biorąc był tylko źródłem energii dla krokerów, pozwalających przenieść się do alternatywnych wersji Ziemi, ale konie technicznie rzecz biorąc też były tylko źródłem napędu dla wozów kolonizatorów. Oczywiście oba, ziemniaki i konie, później zostały zastąpione bardziej wydajnymi sprzętami, ale to nie umniejsza ich zasług wobec pionierów.

Bez ziemniaków, bo nie mam
egzemplarza do zdjęcia.
„Trzech panów w łódce, nie licząc psa” Jerome K. Jerome
Tutaj dla odmiany ziemniak miał do odegrania rolę komediową, co chyba wyszło mu całkiem nieźle, bo scena przygotowywania gulaszu jest moją ulubioną sceną w całej książce. Z perspektywy ziemniaków jak sądzę, jest ona bliższa raczej horrorom, bo wiecie, obdzieranie ze skóry, ćwiartowanie i inne atrakcje. Na szczęście ja nie muszę z perspektywy ziemianka spoglądać i mogę w pełni cieszyć się kulinarną niegramotnością bohaterów.

A Wy macie jakieś swoje ulubione ziemniaki?

wtorek, 10 listopada 2015

Film ostatnio widziałam #10 - "Marsjanin"

No więc po kilku tygodniach narzekania, że u mnie w mieście nie puszczają „Marsjanina”, nagle zaczęli puszczać. I to w obu kinach na raz (tak, tak, Multikino u mnie otwarto na nowo. I chyba jednak wolałam to stare). Więc poszłam, wraz z Lubym. Co jest o tyle istotne, że część uwag w tym tekście będzie pochodziła od niego, a nie ode mnie. Poza tym, będzie to też bardziej porównanie książki i filmu, bo będąc tak świeżo po lekturze nie jestem w stanie tego oddzielić (a właściwie to nawet nie chcę).

No i oczywiście, spoilery.

Dla porządku może najpierw krótki zarys fabuły. W niedalekiej przyszłości trzecia misja załogowa na Marsa zmuszona jest wrócić po zaledwie kilku dniach (w filmie jest to sol osiemnasty, w książce zaledwie szósty. Nie wiem, czemu twórcy filmu zdecydowali się na to przesunięcie, zwłaszcza że dodatkowe półtora tygodnia zużywania zapasów przez załogę jakoś nie przeszkodziło im przepisać z książki do scenariusza wyliczeń racji żywnościowych bez żadnych modyfikacji) z powodu burzy o dużej sile. Niestety, jeden z członków załogi zostaje w czasie ewakuacji zmieciony szczątkami anteny i odczyt z jego skafandra ustaje. Reszta uznaje go za zmarłego i opuszcza planetę. (Nie)stety, Mark Watney przeżył. I teraz bardzo stara się nie umrzeć.

Na wstępie powiem Wam, że w sumie to film mi się podobał. Dobór aktorów odpowiadał (choć Matt Damon jako Watney wydawał mi się jednak trochę za sztywny), gra też była niezła, no i zdjęcia Marsa zdecydowanie bardzo malownicze. Niemniej mam wrażenie, że twórcy filmu nie bardzo mogli się zdecydować, czy chcą pokazać dramatyczną walkę człowieka z naturą (obcą, ale jednak), czy tez jednak śmieszno-straszną historię o człowieku, którego kumple zostawili po imprezie na pustkowiu. O ile Weir obie te koncepcje łączył z zadziwiającym wdziękiem, to w filmie, mam wrażenie, nie zawsze scenarzysta wiedział, co chce osiągnąć. A właściwie to nawet wiedział – chciał jednak bardziej dramatyczną historię, ale ktoś mu najwyraźniej zwrócił uwagę, że fani książki jednak na dramat nie pójdą. Więc mamy gdzie niegdzie ten nieszczęsny humor, który czasem współgra, ale częściej nie.

Przejdźmy może do omówienia tego, co mnie najbardziej interesuje, czyli porównania scenariusza z fabułą książki. Oczywiście występuje sporo nieścisłości – część ze zwyczajnego niedbalstwa (jak wspominana już sprawa racji żywnościowych), część to pominięcia wynikające z różnic pomiędzy samą materią książki i filmu. Powiem Wam, że większość tych przeróbek nie boli – właściwie to nawet lepiej, że są, bo wszystkiego po prostu nie da się zmieścić w filmie, więc po co twórcy mają sobie utrudniać życie. Brakowało i właściwie tylko jednej sceny, która fantastycznie nadawała się do filmu, ale z jakiegoś powodu z niej zrezygnowano (podejrzewam, że uznano, że wystarczy tych zabaw z wodorem), mianowicie watneyowej bomby wodorowej. To by była taka fajna śmieszno-straszna scena. Dobrze, że chociaż eksplozję nadmiaru tlenu zostawili.

W sumie jak już wspomniałam o irytujących szczegółach, to dorzucę, co irytowało Lubego. Otóż irytowała go burza pyłowa z początku zarówno filmu, jak i książki (z tym, że w filmie wiatr i pył chłostające wściekle ściany HABu pojawiały się kilka razy). Bo widzicie, wiatr na Marsie bywa bardzo szybki, jak chciał autor, niestety, nie bardzo ma czym dmuchać, bo atmosfera Marsa ma tylko 1% ziemskiego ciśnienia. W związku z czym wiatr o prędkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę ma siłę mniej więcej taką, jaką uzyskuje wasz podmuch w trakcie dmuchania w gorącą herbatę. Nie znaczy to, że nie może to sprawiać kłopotu misji marsjańskiej. Ale raczej nie da rady wcisnąć astronautów z powrotem do śluzy HABu. (tu zaznaczam, że sama nie bardzo się na tym znam, więc jeśli ktoś czuje się na siłach sprostować czy zweryfikować, to zapraszam).

Za to bardzo podobała mi się decyzja o rozbudowaniu zakończenia. To w książce też mogło być, ale pozostawiło mnie z pewnym niedosytem. Film wszystko ładnie uzupełnił (także w sekwencjach pod napisy końcowe) i nadał historii kompletności, której książce nieco brakowało. 

Bohaterowie Marsa na jednym obrazku.:)
Jako oglądającej czytelniczce film mi się raczej podobał. Obejrzałabym chętnie jeszcze raz i pewnie to kiedyś zrobię. Acz znajomość książki ani wam w seansie nie pomoże, ani nie przeszkodzi. Dlatego polecam, niezależnie od tego, czy czytaliście, czy nie.

"Marsjanin" ("The Martian")
reż. Ridley Scott
Twenty Century Fox
2015 

piątek, 6 listopada 2015

"Śmiertelne maski" Jim Butcher

Tyle razy Wam narzekałam, jak to ciężko recenzować kolejne tomy cykli. W innych okolicznościach można by było uznać mnie za masochistkę – bo ciągle czytam jakiś kolejny tom czegoś. Ale wiecie, rozstanie z ulubionymi bohaterami tylko dlatego, że trudno napisać recenzję, to chyba byłaby jeszcze wyższa forma masochizmu. Tym bardziej cieszy fakt, że łącznie tomów „Akt Dresdena” będzie dwadzieścia kilka. Pochylmy się nad piątym.

Harry ma kłopot (jakby to było coś nowego) – diuk Ortega, wojownik Czerwonego Dworu wampirów wyzwał go na śmiertelny pojedynek. A jakby tego było mało, zaginęła pewna bardzo ważna relikwia i nasz dzielny detektyw podjął się jej odnalezienia. Co nie będzie łatwe, zważywszy, że jednego ze złodziei znaleziono pociętego w kostkę (względnie plasterki – zależy, który kawałek brać pod uwagę). Wygląda na to, że to będzie kilka pracowitych dni.

„Śmiertelne maski” mają formę taką samą, jak wszystkie poprzednie tomy – Dresden dostaje zlecenie, które stara się wykonać, a przy okazji dochodzi do tego jeszcze jakaś dodatkowa, niekoniecznie zawodowa (i niekoniecznie mało istotna z punktu widzenia fabuły) sprawa, z którą musi się zmierzyć. Ciągle czyta się to fajnie (zwłaszcza, że poziom literacki nie spada – jest stabilny i bardzo dobry), ale powiem Wam szczerze, że zaczyna nużyć. Niecierpliwie czekam na chwilę, kiedy kolejne tomy zaczną się składać w większą całość. Co, jak twierdzą fani czytający w oryginale, ma nastąpić już niedługo.

Bardzo pozytywnie w tym tomie wypadają postacie. Znowu możemy się spotkać z Michaelem, czyli naszym dzielnym Rycerzem Krzyża, poznajemy też lepiej stanowisko Charity oraz (częściowo dorastające już) dzieci tej uroczej pary. Możemy też zapoznać się z pozostałymi Rycerzami Krzyża i wybaczcie, ale pomysł obdarowania świętym mieczem ateisty o komunistycznych zapatrywaniach znajduję wysoce czarującym. Wraca też jedna z postaci, które zniknęły z horyzontu jakiś czas temu.

W ogóle Butcher wprowadza coraz więcej interesujących postaci drugo- i trzecioplanowych. To jest dobre posunięcie, gdyż obcowanie przez kilka kolejnych tomów z tymi samymi bohaterami może nudzić. A skoro będzie jeszcze co najmniej kilkanaście tomów, to i dla starych, i dla nowych bohaterów nie zabraknie miejsca.

To był dobry tom. Trochę za bardzo podobny do pozostałych, ale dobry. Mam nadzieję, że kolejne też takie będą. Albo lepsze.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Śmiertelne maski
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: Death Masks
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2015
Stron: 459
 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...