sobota, 28 lutego 2015

"Gdzie dawniej śpiewał ptak" Kate Wilhelm

Solaris ma dryg do wydawania serii, które stają się kultowe. A to „Kroki w nieznane”, a to „Rakietowe szlaki”… ale najbardziej chyba znaną wśród miłośników fantastyki, największą i najbardziej kultową jest, zakończona już, „Klasyka Science Fiction”. Uważam, że zapoznanie się z pozycjami z tych serii (niekoniecznie wszystkimi, bądźmy rozsądni) jest obowiązkiem każdego, kto uważa się za miłośnika fantastyki. Szczerze mówiąc, nigdy nie byłam na tyle ambitna, żeby chcieć przeczytać wszystkie tytuły, które się w niej ukazały (sądzę, że niektóre z nich mogłyby się okazać całkowicie niestrawne), ale co bardziej interesujące sobie nabyłam (w czym pomogła mi pewna olsztyńska tania księgarnia. No i pozostaję nieutulona w żalu po konfrontacji z faktem, że „Wiosna Helikonii” jest już kompletnie nie do zdobycia). Pierwsze na liście było „Gdzie dawniej śpiewał ptak” Kate Wilhelm.

Powieść mimo czterdziestki na karku całkiem zgrabnie wpasowuje się w obecne wydawnicze klimaty (choć rok temu wpasowałaby się jeszcze zgrabniej). Nie wiem, czy bardziej świadczy to o ponadczasowości tematyki, czy o powtarzalności trendów, ale my nie o tym. Otóż powieść Wilhelm traktuje o końcu świata (który sam w sobie nie jest najważniejszy) i to z takich, w których działano wedle zasady dla każdego coś miłego. Mamy więc jednocześnie i zmiany klimatyczne (z bonusem w postaci światowego głodu), i wyczerpywanie paliw kopalnych, i epidemie wyniszczające zarówno ludzi, jak i zwierzęta czy rośliny, i punktowo nawet zagładę nuklearną. A jako ta wisienka na torcie – zanik płodności u wszystkich kręgowców bardziej złożonych od ryb. Brakuje tylko zombie. Niemniej, akcja nie skupia się na szarych Kowalskich (czy Smithach, boć to przeca w Ameryce) rozpaczliwie próbujących przetrwać w ekstremalnych warunkach. Skupia się na grupie naukowców, którzy postanowili zadbać o to, żeby jeśli nie konkretni ludzie, to chociaż ludzkość przetrwała. Jako że należą do zamożnej (i bardzo licznej) rodziny, wybudowali w górach ośrodek, umeblowali sobie laboratorium stosunkowo tanim sprzętem z demobilu i walczą. A nawet w pewnym sensie udaje im się zwyciężyć. O konsekwencjach tego zwycięstwa właśnie najwięcej w powieści napisano.

„Gdzie dawniej śpiewał ptak” nie zdezaktualizowało się ani trochę pod względem czysto technicznym. Wilhelm posługuje się piórem z charakterystycznym dla lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (i sześćdziesiątych troszkę też, jak pokazuje przykład Le Guin) precyzyjnym minimalizmem. Nie rozdrabnia się na opisywanie pomniejszych konfliktów i intryg, portrety psychologiczne buduje tylko najważniejszym bohaterom, pozostałych załatwiając niezbędnymi szkicami z kilku kresek. I to się sprawdza. Z drugiej strony, człowiek od razu wie, że ma do czynienia z powieścią idei, a nie bohaterów. Bohaterowie najwyżej mogą być narzędziami wprawiającymi w ruch idee. I tak mimo śledzenia poczynań istot, które mają imię, nazwisko i osobowość wiemy, że tak naprawdę czytamy o ścieraniu się dwóch modeli społeczeństw, z których "być" jednego oznacza "nie być" drugiego. I z których jedno, moim skromnym zdaniem jest skazane na porażkę nawet jeśli wyeliminuje konkurencję.

Tutaj chciałabym napisać słów kilka o tych dwóch ideach społecznych. Wilhelm bowiem nie poszła na łatwiznę i nie dokonała podziału na ideę słuszną i niesłuszną, coby czytelnik się nie przemęczał, od razu wiedząc, komu ma kibicować. Jak wygląda nasza organizacja społeczna w swojej najlepszej odsłonie (czyli niewielkiej, zgranej społeczności, w której każdy robi co w jego mocy, żeby wszystkim żyło się lepiej) mniej więcej wiemy, więc autorka tylko sygnalizuje, że właśnie z czymś takim mamy do czynienia, nie siląc się na zbędne opisy, za to dorzucając kilka konfliktów, aby obraz nie okazał się nazbyt sielankowy. Natomiast budując obraz społeczności klonów, znacznie bardziej się przyłożyła, zależało jej bowiem na tym, aby był obcy, ale trójwymiarowy i również nie pozbawiony zalet. W moim przypadku ten zabieg zadziałał perfekcyjnie. Bo oto otrzymaliśmy obraz społeczności połączonej paratelepatyczną siecią, pozwalającą reagować w razie gdyby jednemu jej członkowi działa się krzywda. Grupy również całkowicie odrzucającej przemoc fizyczną, podejmującej wszelkie decyzje demokratycznie i pozbawionej irracjonalnych ograniczeń obyczajowych. To niezaprzeczalne zalety. Jednocześnie ma i ta społeczność, tak jak i nasza, swoje mroczne strony i ułomności (do największych należy traktowanie reproduktorek, czyli płodnych kobiet, które z niewyjaśnionych przyczyn były izolowane od społeczności. Co jest dziwne, bo na dobrą sprawę autorka nie podała żadnych po temu powodów, a do pragmatyki klonów nie pasują proste uprzedzenia czy zabobon. Skoro i tak nie wychowywały dzieci, równie dobrze mogły być izolowane na czas ciąży lub porodu, a później wracać do swoich klonowych rodzin). Umysłowa więź ma ograniczony zasięg, a odłączenie od niej jest doznaniem bardzo nieprzyjemnym, dlatego też ludzie klony bardzo źle znoszą samotność i przebywanie w małych grupach, co skutecznie utrudnia badanie nowych terenów. Przeraża ich też dzika przyroda, choć właściwie nie wiadomo, dlaczego. Z pokolenia na pokolenie coraz bardziej brakuje im kreatywności, a w warunkach niedoboru nieumiejętność rozwiązywania nagłych i nowych problemów to praktycznie wyrok. Czytając o nich miałam wrażenie, że idealnie pasują do zaawansowanej cywilizacji – takiej, jaką mamy teraz, gdzie większość zajęć nie wymaga kreatywności, znoszenie dużego zagęszczenia jest koniecznością a wyeliminowanie przemocy byłoby zbawienne. (Oraz, prawdopodobnie całkiem niezamierzenie, autorka z psychologią późnych pokoleń klonów bardzo ładnie trafiła w to, co obecnie nauka mówi o psychologii neandertalczyków. Tak sobie myślę, że gdyby odjąć te telepatyczne wstawki, mniej więcej tak mogłaby wyglądać ich wysoko rozwinięta cywilizacja - pragmatyczna, pozbawiona wyobraźni i sztuki) Za to kompletnie nie pasowali do warunków postapokaliptycznej rekolonizacji.

Mamy też bohaterów jednostkowych. W każdej części (bo książka dzieli się na trzy) jest nim wizjoner-rewolucjonista: naukowiec, którego przełomowe prace zapewniają nowych członków kolonii nawet wtedy, kiedy wszyscy ludzie stają się bezpłodni. Kobieta, która dzięki dalekiej wyprawie zaczyna znowu doceniać wartość indywidualności. Młodzieniec, pierwszy od wielu pokoleń taki, jak jego przedapokaliptyczni przodkowie. Każde z nich jest na swój sposób tragiczne, każde w końcu odchodzi, bo ostatecznie nie jest w stanie dalej żyć w tym otoczeniu. Pierwszy przegrywa. Drugi ucieka. Ale trzeci zwyciężą.

I jest tak, że w jakimś stopniu mnie ta powieść rozczarowała, bo renoma serii sprawiła, że spodziewałam się nie wiadomo jakich specjałów, a dostałam „tylko” świetną powieść (chyba liczyłam na fenomenalną i zjawiskową w jednym). Ale z drugiej strony – to jednak jest coś, co wykracza poza ramy literatury czysto rozrywkowej. Coś, co daje do myślenia i pobudza do intelektualnego wysiłku. Coś, co powinno być wspominane i czytane częściej, bo jakoś niepokojąco pasuje do współczesności. Więc przypominam. I czytam.

Tytuł: Gdzie dawniej śpiewał ptak
Autor: Kate Wilhelm
Tytuł oryginalny: Where Late The Sweet Bird Sang
Tłumacz: Jolanta Kozak
Wydawnictwo: Solaris
Seria: Klasyka Science Fiction
Rok: 2007
Stron: 282

poniedziałek, 23 lutego 2015

Piosenka o pierwiastkach, czyli przygarść nauki - "Naukowa lista przebojów" Simon Flynn

Lubię książki popularnonaukowe, mam jednak z nimi dwa podstawowe problemy. Pierwszy dotyczy głównie polskich tytułów (których i tak ze świecą szukać) i polega na tym, że polscy naukowcy w miażdżącej większości nie potrafią pisać dla laików. W efekcie zamiast książek popularnonaukowych dostajemy podręczniki akademickie, które fakty podają w sposób co prawda przystępny (no, zazwyczaj, umówmy się), ale w ogóle nieinteresujący. Drugi jest taki, że teorie naukowe dość szybko się dezaktualizują, więc w momencie trafienia z książką do szerszej publiczności (na co zazwyczaj potrzeba kilku lat) sporo informacji może być przestarzała. Niemniej, nie przeszkadza mi to cieszyć się kolejnymi tytułami, które wpadają mi w łapki. Na przykład taką „Naukową listą przebojów”.

Jest to książka wydana w (stosunkowo) nowej serii WABu, przeznaczonej dla książek mniej lub bardziej popularnonaukowych (znaczy, tak mniemam, choć trochę mi nie pasuje do profilu poradnik świadomego śnienia. Ale go nie czytałam, więc nie będę się wypowiadać). Zacznę może od tego, że strasznie podoba mi się strona wizualna serii – świetne, minimalistyczne okładki od razu rzucają się w oczy i już wiadomo, z czym mamy do czynienia. Format też jest bardzo poręczny.

Ale może do rzeczy, czyli treści. „Naukowa lista przebojów” to zbiór ciekawostek z różnych dziedzin nauki. Z tym, że niekoniecznie ściśle naukowych. Takie wyjaśnienie zasady działania współczynnika pH jest oczywiście naukowe, ale już lista beletrystyki, w której głównymi bohaterami są naukowcy – nieszczególnie (z tym, że mnie osobiście bardziej zainteresowało to drugie, bo to pierwsze było mi znane). Jest też kilka przykładów piosenek i poezji „naukowej”, trochę anegdot z życia nauki i odrobina wiedzy zupełnie bezużytecznej. Na końcu autor zamieścił skrót najważniejszych informacji, w razie gdyby ktoś przed lekturą potrzebował przypomnienia podstaw. A czyta się to bardzo sprawnie. Jedyną wadą jest być może tylko fakt, że Pluton w tej książce nie jest planetą. Owszem, podczas pisania akurat nie był, ale od zeszłego roku znowu jest. Szkoda, że redakcja (dokładna, skądinąd) tego nie skomentowała.

Komu mogę polecić? Oczywiście wszystkim fanom ciekawostek. Jeśli czytałeś „Dlaczego pingwinom nie zamarzają stopy” i ci się podobało, „Naukowa lista przebojów” jest dla ciebie. Jeśli nie czytałeś, to myślę, że warto spróbować. Fajnie jest czasem liznąć trochę wiedzy. 

Książkę otrzymałam od G. W. Foksal.

Tytuł: Naukowa lista przebojów. Wybór fascynujących faktów, anegdot i żartów ze skarbnicy nauki.
Autor: Simon Flynn
Tytuł oryginalny: The Science Magpie: Fascinating Facts, Stories, Poems, Diagrams, and Jokes Plucked from Science
Tłumacz: Agnieszka Sobolewska
Wydawnictwo: WAB

Seria: Seria z żukiem
Rok: 2014
Stron: 292

sobota, 21 lutego 2015

Zmyślenia #14 - Takie tam książki o kotach

Zdradzę wam, że kompletnie nie mam pomysłu na ten wpis. Po prostu chciałam jakoś zgrabnie i po kociemu zakończyć ten koci tydzień, który wyszedł mi zupełnie niezamierzenie (w przypadku kotów zbiegi okoliczności zazwyczaj odgrywają sporą rolę, zauważyliście?). Pomyślałam więc, że napiszę wam o kocich książkach, które zdarzyło mi się czytać, a które nie załapały się na bloga, bo go jeszcze nie miałam. Najczęściej nie są to jakieś wybitne dzieła literackie, ot, książki, przy których dobrze się bawiłam i które mogę z czystym sumieniem polecić, oczywiście ściśle subiektywnie.:).

1. "Przygody Filonka Bezogonka" Gosta Knutsson
To pierwsza książka o kocie, którą samodzielnie przeczytałam. Właściwie to w ogóle jedna z pierwszych książek, jakie przeczytałam. Nie wiem, jak odebrałabym ją teraz, ale wtedy, w pierwszej klasie, byłam zachwycona, choć nie bezrefleksyjnie. Nawet nieobytej mnie dwa czarne charaktery tej historii - takie raczej od robienia głupich żartów i drobnych oszustw względem naiwnego Filonka - wydały się strasznie naiwne, sztuczne i naciągane. (a może po prostu od maleńkości nie lubiłam tego typu antagonistów). Historia wiejskiego kotka, któremu szczur odgryzł ogon, a który potem zupełnym przypadkiem przenosi się do miasta wydała mi się niesamowicie ciekawa. Swoim dzieciom też będę ją czytać.:)

2. "Dewey. Wielki kot w małym mieście" Vicky Myron, Bret Witter
To jest książka, która mogłaby być objawieniem każdego miłośnika książek i kotów - opowiada przecież o kocie z biblioteki. Historia Deweya, którego ktoś wrzucił o skrzynki na oddawane książki (swoją drogą, urzekł mnie ten wynalazek: jeśli biblioteka jest zamknięta, a ty chcesz zwrócić książki, to żaden problem - wystarczy wrzucić je do odpowiedniego otworu w ścianie, a one zsypem powędrują do skrzyneczki) jest naprawdę ciepła i urocza. Sam Dewey musiał być naprawdę niezwykłym stworzeniem i mimo nieszczególnie udanego stylu powieści czyta się o nim bardzo sympatycznie. Problemy zaczynają się potem, kiedy coraz mniej jest o koci, a coraz więcej o problemach bibliotekarki i jej rodziny. Z tą książka miałam mniej więcej ten sam problem, co z najnowszą "Godzillą" - jeśli idziesz na film o wielkim jaszczurze, to nie po to, żeby oglądać rozterki żołnierzy armii amerykańskiej. Tak samo, jeśli bierzesz książkę o kocie, to nie po to, żeby czytać o kłopotach lokalnej biblioteki. Ale i tak uważam, że warto.

3. "O kotach" Doris Lessing
Byłam przekonana, że notkę o tej książce mam gdzieś na blogu, ale jednak nie. Kiedyś to zmienię, bo "O kotach" to kawał świetnej literatury. Doskonale napisanej, lekkiej, ale nie przesłodzonej. Poznajemy zwierzęta, które towarzyszyły autorce na różnych etapach życia. Lessing, jak już postanowiła pisać o kotach, to nie zbacza w inne tematy - do omawiania kwestii społecznych czy autobiograficznych ma inne książki (przyznam bez bicia, że żadnej z nich nie czytałam, ale jeśli ktoś jest mi w stanie polecić w miarę lekki tytuł autorki, to nie pogardzę). Jej koty są równie złożone, jak ludzie, ale jeszcze bardziej od nich odległe. I jest to jedna z tych książek, do której chcę wrócić.

To właściwie wszystkie książki. Poza nimi z kociej literatury czytałam jeszcze trzy pozycje, ale notki o nich możecie znaleźć na blogu (o "Księżniczce Sissi", o "Biurze kotów znalezionych" i o "Riku"). Może szkuszę kogoś do lektury.:)

środa, 18 lutego 2015

Zmyslenia #13 - Moje ulubione koty

Pomysł na tę notkę przyszedł mi do głowy równolegle z notką o ulubionych smokach. Ta ostatnia rozwinęła się w cykl (znaczy, rozwinie się). O ulubionych kotach nie mam do powiedzenia aż tak dużo, żeby starczyło na kilka wpisów, ale jeden jak najbardziej wyjdzie. Zanim przejdziemy do rzeczy, chciałabym się wytłumaczyć z nieobecności Kota z Cheshire (bo na pewno ktoś by o niego zapytał. I to raczej prędzej niż później). Po prostu nie czytałam "Alicji...", a zamieszczanie go tu na podstawie filmu Burtona byłoby chyba jednak przesadą (zwłaszcza, że za samym Burtonem jednak nie przepadam). Skoro mamy to już za sobą, możemy przejść do rzeczy. Kolejność oczywiście przypadkowa.

Niania Ogg i Greebo. Autorem ilustracji jest (chyba) Paul Kidby.
1. Greebo (cykl "Świat Dysku" Terry'ego Pratchetta)
Tego kocura znają chyba wszyscy, którzy mieli styczność z cyklem sir Terry'ego. Dla tych, którzy nie mieli, krótkie przedstawienie postaci. Greebo jest kocurem Niani Ogg, jednej z trzech wiedźm. To wielkie, bure (choć niektórzy twierdzą, że czarne) kocisko bez oka, poznaczone śladami niezliczony i w większości wygranych bitew. Boją się go okoliczne psy i niedźwiedzie, a także całkiem sporo okolicznych ludzi. Sam również miał małe entre w ludzkiej postaci, dzięki czemu czytelnicy i same wiedźmy mogły się przekonać, co też takiego widzą w nim kotki (a urok miał potężny, nawet Niania Ogg była pod wrażeniem).

Greebo jest kwintesencją i oczywiście przerysowanym portretem pewnego typu wiejskich kotów (bo w Lancre, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie, nawet stolica jest bardziej wsią niż miastem), których głównym zajęciem jest tłuczenie konkurencji, pilnowanie terytorium i przymilanie się do gospodarzy w celu pozyskania smacznych kąsków. Powody, dla których sama go lubię są dwa. Pierwszy to ogólna karykaturalna trafność, tak charakterystyczna dla postaci tworzonych przez Pratchetta. Mam wrażenie, że autor zebrał wszystkie opowieści niesamowite o potężnych kocurach, polał sosem z filmików o kotkach przeganiających niedźwiedzi i z tej pierwotnej zupy wyłonił się Greebo (oczywiście, Greebo jest starszy niż filmik na You Tube z kotem i niedźwiedziem. Myślę, że występująca tam kotka właśnie nim się inspirowała). Dzięki temu jest nadkotem i esensją tej ewolucyjnej odnogi kotowatości, która znalazła sobie niszę na wsi (miejskim kotom brakuje animuszu. To pewnie przez ograniczoną przestrzeń). Drugi powód jest natury osobistej. Miałam kiedyś takiego kota. Nazywał się Zonk. Co prawda nie jadał wampirów na kolację, ale wierzę, że tylko dlatego, że u mnie nie występują (zresztą, kto go tam wie, przecież nie da się kota pilnować przez cały czas). Lubię myśleć, że Greebo to po prostu jedno z jego dziewięciu żywotów. Co tylko dowodzi fenomenalnego zmysłu obserwacji, jakim dysponuje Terry Pratchett.

Mogget z trochę za mało złośliwym jak na mój gust wyrazem pyszczka, ale i tak najładniejszy ze wszystkich, jakie znalazłam (stąd)

2. Mogget ("Sabriel" Garth Nix)
Mogget właściwie nie jest kotem, choć w powieści taką akurat postać przyjął (wcześniej zdarzało mu się występować pod innymi). Jest tworem Wolnej Magii (mówcie co chcecie, ale moim zdaniem określenie "twór wolnej magii" jakoś tak dziwnie pasuje do każdego kota) i naturalnie występuje jako z grubsza humanoidalna postać zbudowana z białoniebieskiego światła czy też płomienia. Jednak wtedy nie jest do końca Moggetem. Kiedy jest Moggetem, wygląda jak biały, smukły kocur z czerwoną obrożą z dzwoneczkiem na szyi. Ponieważ ma służyć Abhorsenom, towarzyszy Sabriel w jej wyprawie ratunkowej.

Urzekł mnie już w czasie przygotowań do tej wyprawy. Głównie tym, że był tak bardzo koci. Jego niezadowolenie z faktu, że musi opuścić bezpieczną rodową rezydencję jest kropka w kropkę takie, jak niezadowolenie kota, którego ktoś wyciąga z ulubionego fotela i unosi w daleki świat, najpewniej do gabinetu weterynarza (oczywiście mówimy o zwierzęciu, które się weterynarza nie boi, a po prostu go nie lubi). Oczywiście jest wiernym towarzyszem i choć najchętniej zostałby w domu, co nieustannie daje do zrozumienia, musi chronić niedoświadczoną Abhorsen, bo ta bez niego, Moggeta, nie da sobie rady. Widzę więc kota egoistycznego z natury, który jednak posiada głęboko skrywane cechy altruistyczne, ale nie chce się do nich przyznać, żeby nie ucierpiał jego PR. W gruncie rzeczy ma jednak dobre serduszko, więc dokona tych aktów altruizmu przy akompaniamencie stosownej liczby gorzkich żali i wymówek. I ta postawa jakoś tak z gruntu wydaje mi się kocia.


3. Kot Simona ("Kot Simona i..." Simon Tofield)
Nie jest co prawda bohaterem żadnej powieści, ale nie dyskryminujemy nikogo ze względu na środek przekazu, komiks i film są równie dobre. Kot Simona oficjalnie nie ma imienia, choć jego pierwowzorem był kocur autora o imieniu Hugh. Choć sam Hugh jest czarny, w komiksach przybrał białą barwę, później zaś doczekał się towarzystwa w postaci kociaka. Na kartach komiksu (i w krótkich filmikach na YT) zajmuje się głównie tym, czym koty zajmują się na co dzień - robi kompletnie przypadkowe rzeczy i domaga się jedzenia.

Lubię go właśnie za bycie prawdziwym kotem w krzywym zwierciadle. Śmieszne filmiki o kotach mogą być fajne, ale nie pokarzą kota zamieniającego twoje udko z kurczaka na miskę swojej karmy. Ich urok polega na tym, że właściwie mogłyby się wydarzyć. Dlatego tak bardzo je lubię.

Dochodzę do wniosku, że wyraźnie zarysowanych kocich bohaterów nie ma znowu aż tak wielu. Znaczy, są znakomite książki o tych zwierzakach (na przykład świetnie "O kotach" Dorris Lessing czy sympatyczne "Biuro kotów znalezionych"), ale one wszystkie opowiadają o bohaterze zbiorowym - plejadzie futrzaków, która przewinęła się przez życie autorek. Brak mi opowieści o kotach z silnie zarysowanym charakterem (dwie takie o psach sama mam na półce, przynajmniej kilka innych znam ze słyszenia lub czytałam. Znaleźć taką o kocie jest znacznie trudniej, choć podobno wielu pisarzy woli koty). W ogóle uważam, że popkultura paradoksalnie koty krzywdzi, w najlepszym wypadku robiąc z nich przygłupów z paskudnym charakterkiem, których głównym zadaniem jest spektakularne obrywanie, a w najgorszym bezpłciowo-papierowe czarne charaktery. To dość przykre. Jeśli znacie jakieś utwory w dowolnym medium, które tej tezie zaprzeczą (proszę mi nie wyskakiwać z Kotem w Butach, to pójście na łatwiznę;P), podzielcie się.:)

poniedziałek, 16 lutego 2015

Kocie spojrzenie, czyli dlaczego Whiskas nie zawsze rozwiąże problem - "Zrozumieć kota" John Bradshaw

Książkę Johna Bradshawa przeczytałam już jakiś czas temu, więc notka będzie nieco krótka i bardziej ogólna. Z drugiej strony, jest to książka popularnonaukowa, więc ani fabuły, ani bohaterów do analizowania nie ma, a co za tym idzie recenzja będzie pewnie standardowej długości notki o książce popularnonaukowej.

Sam tytuł „Zrozumieć kota” może być trochę mylący. Spodziewałam się raczej, że większość miejsca w publikacji będzie poświęcona zachowaniom kotów i poradom, jak te naturalne zachowania wykorzystać, aby możliwie bezkolizyjnie z kotem żyć. Częściowo moje oczekiwania się spełniły – jest na przykład kilka stron poświęconych metodzie tresury kota za pomocą klikera (co może się przydać, jeśli zechcemy naszego Mruczka oduczyć jakichś zachowań) czy rozdział poświęcony temu, jak koty postrzegają świat i jakie zachowania zwierzęcia mogą sugerować problem. Większości informacji jednak nie zastosujemy w życiu codziennym.

Sporo miejsca autor poświęcił historii udomowienia kota. Fajnie się to czyta, bo Bradshaw pisze przystępnie i klarownie, okraszając swoje wywody licznymi ciekawostkami i smakowitymi badaniami naukowymi. Tak samo interesujący jest rozdział poświęcony wpływowi kotów na środowisko naturalne. Na zakończenie autor próbuje przewidzieć, jaki powinien być kot przyszłości i sugeruje, w jakim kierunku powinno się prowadzić, hm… hodowlę. Z tym mam największy problem, bo Bradshaw przez wszystkie rozdziały odcina się od kotów rasowych i w tej kwestii również tak jest. A przecież cechą niemalże statutową kotów nierasowych jest to, że ich rozmnażania nie przeprowadza się w żadnym określonym celu czy kierunku – od tego są właśnie hodowle kotów rasowych. Widzę tu więc pewną sprzeczność.

Autor prezentuje też trzy cechy, do których jego zdaniem koty w XXI wieku winny dążyć (oczywiście nie same). I z tym też mam problem, bo postulaty sprowadzają się właściwie do stworzenia mruczącej wersji psa. Może się mylę, ale chyba nie o to chodzi w posiadaniu kota. Owszem, większa tolerancja przedstawicieli własnego gatunku by się przydała (choć autor wcześniej sugeruje też, że wystarczyłoby po prostu później oddawać kocięta, żeby to osiągnąć), ale mam wrażenie, że koty przygarniają ludzie, którzy potrzebują zwierzęcia niezależnego. Takiego, które zajmie się sobą, jeśli właściciela nie będzie cały dzień i nie potrzebuje czasochłonnej tresury. Więc upodabnianie kota do psa mija się z celem.

Ja tu sobie szukam dziury w całym, ale „Zrozumieć kota” to naprawdę ciekawa i przydatna książka dla każdego miłośnika kotów. Brakuje mi może kolorowych ilustracji, ale te czarno-białe są bardzo ładne. I choć z autorem nie we wszystkim się zgadzam, to mimo wszystko polecam.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Czarna Owca

Tytuł: Zrozumieć kota. Na tropie miauczącej zagadki
Autor: John Bradshaw
Tytuł oryginalny: Cat Sense. How the New Feline Science Can Make You a Better Friend to Your Pet
Tłumacz: Paweł Luboński
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok: 2014
Stron: 376

sobota, 14 lutego 2015

Zmyślenia #12: Chłopakom, których kiedyś kochałam i o tym, dlaczego jednych kocham dalej a innych nie

Miałam nie przygotowywać żadnego wpisu tematycznego z okazji Walentynek i w zasadzie go nie przygotowuję. Po prostu w tygodniu wpadł mi całkiem spontanicznie do głowy pomysł na wpis, który nawet trochę koresponduje z dzisiejszą datą, więc pomyślałam, że czemu nie. Jak być może domyśliliście się po tytule, mowa będzie o tych bohaterach literackich, dla których na przestrzeni lat moje fanowskie serduszko zabiło szybciej. Wobec tego będzie bardzo subiektywny, osobisty, pełen dygresji i chyba najbliższy wpisowi pamiętniczkowemu ze wszystkich notek, jakie tutaj zamieściłam. Jeśli to Was nie odstrasza, zapraszam do wspólnego pokonywania meandrów fanowskiej miłości. 

Odpowiada mi wizerunek gierczanego wiedźmina, więc go tutaj wstawiam.:)
Wierzcie lub nie, ale pierwszym papierowym chłopcem, którego pokochałam był wiedźmin Geralt. W sumie nie ma się co dziwić, zachwycają mnie zasadniczo bohaterowie fantastyki, a z tego wcześniej udało mi się poznać tylko Bilba Baginsa i Drużynę Pierścienia. Dla podstawówkowej mnie nie było tam za bardzo komu fanować (choć całkiem możliwe, że pewną rolę odegrał tu mój smarkaty wiek – do takiego na przykład filmowego Aragorna żywię uczucia znacznie cieplejsze; w ogóle do bohaterów filmowej wersji „Władcy Pierścieni” żywię uczucia cieplejsze niż do tych z książki. Może czas najwyższy odświeżyć sobie powieść, bo od tamtego pierwszego razu w ogóle jej nie czytałam. A to było bardzo dawno). Geralt, jakim go wtedy widziałam, dość mocno wpłynął na to (czy też – był pierwszym, który się wpasował i pomógł skonkretyzować) co do tej pory sprawia, że dla jakiejś męskiej postaci moje fanowskie serduszko zaczyna żywiej bić. Był outsiderem nawet wśród outsiderów, a ja zawsze miałam słabość to tych, którzy z takich lub innych powodów funkcjonowali poza społeczeństwem. Dzięki temu nastoletnia Moreni mogła wiedźminowi powspółczuć (co mi zresztą do tej pory zostało – jakaś tragedia w życiorysie bohatera czy ukryta trauma podnosi jego współczynnik atrakcyjności). Geralt był też całkiem bystrym facetem (w dodatku czasem cynicznym, czasem ironicznym, co dodało mu jeszcze kilka punktów), a przecież fanowanie głupkowi to żadna przyjemność. No i w gruncie rzeczy miał dobre serduszko, a mimo że bohaterowie niejednoznaczni moralnie zawsze wydawali mi się atrakcyjniejsi od tych kryształowo dobrych, to jednak wolę, aby ta niejednoznaczność ciążyła ku jasnej stronie mocy (posługując się nomenklaturą RPG, najbardziej lubię bohaterów chaotycznych dobrych). W każdym razie, Geralt z Rivii po pierwszym spotkaniu zauroczył mnie tak mocno, że do tej pory dziękuję opatrzności za ówczesny brak internetu w domu (przynajmniej nie muszę wstydzić się tragicznych fanfików i kiepskich fanartów rozsianych po sieci).

Geralt jest zresztą jednym z tych chłopaków, których do tej pory kocham, choć może trochę inaczej niż na początku. Jestem mniej skłonna do robienia z niego skrzywdzonego misia (właściwie w ogóle nie jestem skłonna, choć mała szczypta współczucia wobec kogoś, kogo świat traktuje niesprawiedliwie jednak pozostała), lubię mu kibicować jako najlepszemu, papierowemu kumplowi, któremu wady (wcześniej niedostrzegane) tylko dodają charakteru. Choć żeby określić swój ostateczny stosunek do postaci po latach od pierwszego spotkania, musiałabym przeczytać całą historię od początku, a na to na razie się nie zanosi. 

Filmowego Syriusza też bardzo lubię.:)
Drugim na liście był Syriusz Black z serii o Harrym Potterze. Syriusz został moim ulubionym bohaterem od kiedy tylko pojawił się na kartach powieści (od początku mi się wydawało, że z tym oskarżeniem to musi być jakaś ściema). Co ciekawe, jest to postać, którą ciągle bardzo lubię, choć moja opinia i stosunek do niej dość mocno ewoluował. Na początku był dla mnie kimś w rodzaju ostatniego, skrzywdzonego sprawiedliwego (znowu powracamy do kwestii współczucia, prawdaż), który uciekł z więzienia po pierwsze po zemstę, po drugie by chronić syna swojego przyjaciela. Taka bardziej romantyczna i mniej napakowana wersja bohatera filmu akcji. Jakiż silny i intrygujący się wtedy wydawał! Ta wizja silnego, dobrego Syriusza, o awanturniczym usposobieniu, który praktycznie bez szwanku przetrwał kilkanaście lat odsiadki w mamrze statutowo przemieniającym swoich pensjonariuszy w wariatów, towarzyszyła mi aż do ostatniego tomu. A potem przyszła kolejna i kolejna lektura. Syriusz dalej jest moją najulubieńszą postacią z cyklu, ale całkiem inną i w pewnym sensie znacznie lepszą, niż mi się na początku wydawało. Niewątpliwie życie obeszło się z nim paskudnie – nie dość, że w tragiczny sposób zginęli jego najbliżsi przyjaciele (w zasadzie nawet rodzina, w jakimś tam stopniu), to jeszcze został zdradzony przez kogoś, kogo brał za przyjaciela i skazany za cudze zbrodnie. Życie w Askabanie odcisnęło na nim swoje piętno, tak jak i lata ukrywania się po ucieczce: ma problemy z alkoholem, agresją i kontrolowaniem emocji. Właściwie to przydała mu się porządna terapia. Mimo tego, ciągle jest dobrym człowiekiem. Złamanym, sponiewieranym i zatrutym przeszłością, ale szlachetnym. Dzięki temu, czego nie dostrzegłam w trakcie pierwszego czytania serii, Syriusz Black może trochę stracił na ogólnej cudowności, ale zyskał głębię i wielowymiarowość. A dorosła Moreni głębię i wielowymiarowość przedkłada ponad cudowność.

Trochę autoreklamy - tego Lamorę narysowałam w ramach akcji "Jak to widzę?":)
Trzeci na liście, poznany już po założeniu bloga, jest Locke Lamora. Fascynująca postać, idealnie chaotyczna dobra. Gdyby Locke był choć trochę psychopatyczny, zostałby zapewne geniuszem zbrodni, ale on traktuje swoje złodziejskie wybryki jako zabawę – samo osiągnięcie celu to tylko poślednia nagroda, najfajniejsze jest opracowanie planu i późniejsze wprowadzanie go w życie. A im plan bardziej skomplikowany, tym lepiej. Właściwie Locke jest dobrym człowiekiem – dba o przyjaciół, sumiennie wykonuje swoje obowiązki (a że jest święcie przekonany, że jego obowiązkiem jest okradnie bogatych ludzi (nie pytajcie, to skomplikowane) to już trochę jakby inna sprawa), stara się nie krzywdzić niewinnych, jeśli to nie jest konieczne. Gdyby chodziło tylko o to, byłby dość nudny i sztampowy. Ale Locke jest geniuszem, wirtuozem, którego instrumentem są kradzieże. W związku z tym cele eskapad jego i jego przyjaciół są trudne, a plany tychże eskapad absurdalnie skomplikowane. Aż dziwne, że to wszystko zazwyczaj wychodzi. Dodatkowo, jak kocha, to na zawsze. Niesamowity bohater.

Tylko że z czasem zaczęłam zauważać, że Locke jednak nie jest tak wspaniałym materiałem do fanowania. Jego geniusz, jak każdy zresztą, ma swoją cenę – każe mu się skupiać na kolejnym skoku, czasem pomijając środki ostrożności i zapominając o przyjaciołach. Czasem po prostu wychodzi tak, że ktoś przez Lockego umiera, zupełnie nie z jego winy, ale wskutek dających się przewidzieć konsekwencji jego działań. No i ta zdolność do kochania na zawsze… Nie wiem jak wam, ale mi obsesyjna miłość do jednej kobiety poznanej we wczesnym dzieciństwie nie wydaje się przesadnie zdrowym układem. Jest trochę przerażająca właściwie. Trochę to zepsuło nasze fanowskie relacje – życzliwiej za to spojrzałam na towarzysza Lockego, Jeana Tennana. To naprawdę świetna postać. Ma spokojny, zrównoważony charakter klasowego mózgowca, jest wierny jak pies i cierpliwie znosi wybryki swojego przyjaciela, w miarę możliwości ratując mu skórę, jeśli coś pójdzie nie tak. Poza tym to wrażliwy chłopak z odpowiednią ilością traum. Bystry, choć nie tak jak Locke, za to potrafi jak nikt walczyć toporkami. No i, co nie jest bez znaczenia, uwielbia książki.:) Sami rozumiecie, że jest ze mną zdecydowanie bardziej kompatybilny niż Locke. 

Komiksowa wersja Herry'ego Dresdena autorstwa Bretta Bootha. Trochę za bardzo badassowy jak na mój gust, ale daje radę.
Ostatnim punktem na liście moich chłopaków jest stosunkowo niedawno poznany Harry Dresden. Ma wszelkie niezbędne cechy: traumę w życiorysie, odrobinę tajemnicy, swego rodzaju przebojowość i talent do pakowania się w kłopoty (częściowo wynikły ze szlachetności charakteru, która każe mu pomagać potrzebującym. Tak się nieszczęśliwie składa, że potrzebujący, na których się natyka, najczęściej mają potężnych i bezwzględnych wrogów), dzięki czemu nigdy się z nim nie nudzę. Poza tym ma dobry charakter i sporo drobnych wad (jak szarmanckość, doprowadzająca do szału jego najlepszą przyjaciółkę. Co prawda osobiście sądzę, że aż tak szarmancki nie jest, a po prostu bawi go denerwowania Murphy, ale nawet taka interpretacja dodaje postaci kolorytu), które sprawiają, że jest bardziej żywy. Znamy się krótko i właściwie większość opowieści jeszcze przede mną, ale sądzę, że Harry raczej mi się nie zepsuje (a właściwie nie bardziej, niż już to zrobił).

Jak widać, nie ma zbyt wielu bohaterów, którym fanuję. W sumie to chyba dobrze, bo nie lubię się rozdrabniać, a dwóch z listy zostanie ze mną jeszcze przez dłuższy czas. Niemniej, miło byłoby poznać kogoś jeszcze, kto zająłby miejsce na liście. Może w ciągu roku uda mi się.

PS. Chyba zrobię analogiczny wpis z okazji dnia kobiet.:)

środa, 11 lutego 2015

Moje zakładki

Już od dawna nosiłam się z zamiarem pokazania mojej skromnej kolekcji zakładek. Nigdy nie zbierałam ich intencjonalnie, ale mam naturę chomika - kiedy coś do mnie trafia, chomikuję to. Dlatego pieczołowicie odkładałam wszelkie zakładki reklamowe, chowam to, co czasem dodają do książek i tak dalej. Trochę też oszukuję - uwielbiam malować albo wyklejać zakładki (kiedyś próbowałam je rysować, ale domowe metody laminowania nieszczególnie się sprawdzały. Kiedyś pewnie do tego wrócę, jak wreszcie zbiorę się na wizytę u introligatora i zadanie kilku pytań), więc sama uzupełniam swoją kolekcję.

Ale przechodząc do rzeczy, oto pierwsza część kolekcji:

To większość moich zakładek magnetycznych - czyli najbardziej użytkowa część zbiorów. Uwielbiam zakładki magnetyczne - jeszcze żadnej nie udało mi się zgubić ani do cna zniszczyć. Większość z tego, co widać na zdjęciu, zwyczajnie kupiłam, wyjątki od tej reguły są dwa. Pierwszy to czarny po lewej - był dołączony do trylogii Nixa. Drógi to różowa zakładeczka z DKK z czasów, kiedy jeszcze się w nim udzielałam.

A tutaj zakładki tekturowe, oczywiście z uroczymi zwierzątkami. Pięć od lewej kupiłam kiedyś w supermarkecie, bo czemu nie. Trzy po prawej to prezenty od Lubego - każda z dedykacją.:)

Kiedyś portal Nakanapie.pl miał taką promocję z zakładkami - na odwrocie każdej był kod rabatowy na ebooki. Zakładki tworzyły kolekcję czterech wzorów. Mam je wszystkie. I strasznie, ale to strasznie mi się podobają, piękne te wzorki.

To z kolei kolekcja z czasów jeszcze zamierzchlejszych, czyli tych, w których istniał jeszcze wysyłkowy Klub Książki Świata Książki. Zakładki dodawano do zamówień, które spełniały jakieś tam, już dawno zapomniane, kryteria. Tak się złożyło, że mam wszystkie zakładki z serii.:) Są wydrukowane na takim fajnym, fakturowym papierze.

A to z kolei promocyjne zakładki mojego wydziału. Wszystkie, jakie wypuścili w czasie moich studiów.

Miszmasz reklamowy, czyli najlepszy dowód na to, że jeśli nie chcecie, aby Moreni wyrzuciła waszą ulotkę zaraz po dostaniu jej w swoje łapki, zróbcie ją w formie zakładki do książek. Więc mam tu dwie "sowie" zakładki Selkara (świetny pomysł na serię swoją drogą, te sówki niesamowicie mi się podobają, aż żałuję, że nie mam ich więcej), reklamówkę Lubimyczytać.pl, reklamówkę olsztyńskiego planetarium (ta niebieska), reklamówkę Tajemnicy Poliszynela - uroczej księgarnio-kawiarni, która już niestety nie istnieje (ta z czerwonym kubkiem) i oczywiście zakładka z DKK.

A tu zakładki-reklamówki książek. Moją ulubioną jest oczywiście ta reklamująca "Dziewiątego maga" - choć książkę przeczytałabym chyba tylko w ramach czytania kiepskiej literatury, to nowe wydanie dostało przepiękne okładki ze smokami. Te grafiki bym sobie chętnie na ścianie powiesiła. (Ciekawostka - z reklamowanych na zakładkach książek czytałam tylko jedną;)).

Te dwie nie pasowały mi do żadnej innej kategorii. Czerwoną mam jeszcze z podstawówki, na drugiej stronie ma dziesięć przykazań. Tą z kwiatkami kuzynka przywiozła mi z wycieczki nad Morze Śródziemne - po drugiej stronie są trzy ujęcia Jerozolimy.

Czas na rzeczy ciekawsze, czyli rękodzieło. To powyżej jest akurat zdobyczne. Skórzaną z wilczymi łapami kupiłam sobie na zeszłorocznym Coperniconie. Trzy pozostałe to wygrane w blogowych konkursach.

Oszukańcza część kolekcji, czyli moje samoróby.:) Dokładniej można je sobie obejrzeć na moim drugim blogu (który częściej nie żyje niż żyje, ale służy mi głównie jako galeria). Trochę dekupażu materiałami gotowymi, trochę dekupażu materiałem własnym i trochę malowania.

To już oszustwo totalne, bo te zakładki zrobiłam dla Lubego (tzn. tej z Kotem Simona akurat nie, ale ją chciał). Ma jeszcze trzecią, z rysowanym ołówkiem aniołem, ale akurat nie było jej pod ręką. Też można je dokładniej obejrzeć na drugim blogu.

I tak o, na razie tyle. W chwili, kiedy ukaże się ten post, liczba samoróbek wzrośnie zapewne o jeden, ale to też prędzej czy później zobaczycie na drugim blogu. Poszerzania kolekcji o inne trofea narazie nie planuję, ale kto wie.:)

poniedziałek, 9 lutego 2015

Nieregularny Karnawał Blogowy #6

Kolejny blogowy karnawał. Nie przedłużając, zapraszam.:)


Jeszcze nie dawno ogłaszałam, że nie czytam jego notek o grach. Ale taka fajna, przewrotna interpretacja BloodRayne musiała się tu znaleźć.


Starszy tekst ze Świata Czytników o małych hipokryzjach czytaczy ebooków. Bardzo mi blisko do stanowiska autora.

Coś, co miało się znaleźć w poprzednim karnawale, ale jakoś z niego wypadło. Ta cała chwalona zachodnia technologia to, okazuje się, wcale nie taki cymes.

Uwielbiam notesy i uwielbiam pisać piórem. Uwielbiam też notki Agnes o notesach, a wreszcie doczekałam się i tej o piórach. Fajna jest.:)

Vyar z tekstem zaangażowanym. Jeśli lubicie koty, koniecznie przeczytajcie.

Michał przedstawił zbiór kilku interesujących ciekawostek o Chinach.

Nioda przygotowała ciekawe zestawienie teledysków, które mogłyby pomóc dowiedzieć się czegoś o tej marginalizowanej jednak formie przekazu.

Tekst co prawda nie z bloga, ale o książkowych fantastycznych premierach (i chciałabym-żeby-były premierach) dłuższy rant na Katedrze.

Tekst, który wyrósł na tym samym gruncie, co mój tekst o blogerach.

sobota, 7 lutego 2015

Drugi Book Box: luty 2015

Pod koniec stycznia odkryłam Book Boxa - o co chodzi i dlaczego mnie zachwycił pisałam już tutaj, więc nie będę się powtarzać. Powiem tylko, że ściągnięcie pliku było absolutnie bezproblemowe i proste, co nastawiło mnie optymistycznie - mam zamiar wracać do tej opcji zakupowej w wypadku odpowiednio atrakcyjnych tytułów. W moim przypadku to takie, które: a) są grube i b) nie grzeszą pięknem wydania papierowego. A ponieważ zaopatrzyłam się w "Słowa światłości", czyli drugi tom cyklu, liczę, że w którymś kolejnym pakiecie będzie pierwszy, więc obserwuję. A skoro już obserwuję, to czemu nie miałabym napisać notki (i to nie jest tekst reklamowy. Szkoda, w sumie).

Jak zachwycałam się obfitością styczniowego i grudniowego (to w skrytości ducha i domowym zaciszu, nie na blogu), tak lutowy zestaw trochę mnie skonsternował. Wygląda bowiem na to, że z takich lub innych powodów nie znajdę w nim niczego dla siebie. Nie znaczy to jednak, że nie ma tu interesujących tytułów (choć przyznam, że tym razem ślinotoku z powodu ilości nie odnotowano). Sama interesującymi widzę cztery (a pełna lista tutaj):

"Atlas chmur" David Mitchell
To byłby najmocniejszy kandydat w stawce. Tyle, że chcę go sobie nabyć w wersji papierowej. Na razie mam do dyspozycji tylko ohydne filmowe wydanie, to się wstrzymuję. Ciągle liczę, że doczekam się wydania w twardej oprawie, a przynajmniej z przyzwoitą grafiką na okładce. Więc niestety, wirtualna półka będzie się musiała obejść bez tego tytułu.

"Amerykańscy bogowie" Neil Gaiman
Tę książkę już czytałam. Niestety, jak dla mnie to zdecydowanie kategoria "jak zachwyca, skoro nie zachwyca", Gaiman miewał lepsze tytuły. Wiem jednak, że wielu fanów uważa "Amerykańskich bogów" za opus magnum autora i szczerze się nimi zachwyca. Z drugiej strony, wydanie Maga jest przecudnej urody, ale cena też niemała. Więc może ebook?

"Sto dni bez słońca" Wit Szostak
Uwielbiam Kontrapunkty, od kiedy przeczytałam "Czarne" Kańtoch (choć to na razie jedyna pozycja z serii, jaką znam. Ale cicho, nikt nie słyszał;)). Problem w tym, że Szostaka mam na półce - pożyczonego co prawda, ale jest w zasięgu.

"Chińskie lalki" Lisa See
Pierwsza w bookboksowych zestawieniach książka niefantastyczna. Paradoksalnie mam w papierze wszystkie książki tej autorki oprócz jednej, którą paradoksalnie w przeciwieństwie do posiadanych czytałam. Wszystkie w poketach (w tym dwie w tych fajnych z twarda oprawą). Więc choć książkę przeczytam i nabędę, to chyba poczekam na te supermarketowe pokety. Fajne są.

Teraz pozostaje czekać na marcową edycję. Może będzie bardziej pociągająca.

środa, 4 lutego 2015

Druga część drugiej części, czyli podróż spadkobiercy Budowniczych Mostu - "Abhorsen" Garth Nix

I tak dotarłam do kresu tej historii. Nie powiem, że poczułam się rozczarowana – wręcz przeciwnie, to kawałek solidnej historii z rodzaju takich, które lubię. Ale pewien niedosyt pozostał. Nie spodziewałam się zaskoczenia, ale jakaś mała, uparta część mojej podświadomości ciągle miała nadzieję. Więc nie rozczarowałam się, choć ciągle szkoda, że mała część podświadomości się myliła.

W „Lirael” zakończyliśmy przygotowania do wielkiego starcia. Teraz zmierzamy już tylko do nieuchronnego końca, czyli decydującej bitwy z wielkim złem. Tajemnice zostaną odkryte, przeciwnicy staną naprzeciw siebie, a przeznaczenie się dokona. Dlatego też dajmy już spokój fabule, nie będę przecież spolerować.

Prawda jest taka, że trudno mi coś napisać o „Abhorsenie”. Jest bezpośrednią kontynuacją „Lirael” i tworzy z nią spójną całość – są właściwie jedną powieścią. Dlatego dam sobie z tym spokój i odpłynę w dygresje.

Powiem wam, że ta powieść w dwóch częściach nie bawiła mnie tak, jak „Sabriel”. Nie pomyślcie po tym, co napiszę dalej, że nie jest to książka dobra, bo jest i można się przy niej fajnie bawić. Ale… wszystko to już było – w „Sabriel” właśnie. Autor przedstawił nam bardziej rozbudowaną wersję schematu, który poznaliśmy wcześniej. Owszem, ma to swoje dobre strony – możemy znacznie lepiej poznać Stare Królestwo, dotrzemy wreszcie do dziewiątej strefy Śmierci i poznamy genezę tego i owego zjawiska. Można więc powiedzieć, że walor krajoznawczy jest wielki.

Niemniej, pozostaje niedosyt. Co prawda uwielbiam rozbudowywanie uniwersów, nawet kosztem fabuły, ale niech ona będzie rachityczna czy pretekstowa. Tylko nie powtarzalna. To samo dotyczy bohaterów, którzy co prawda są przesympatyczni, ale jakby skądś ich znam. Lirael, choć zaczynała inaczej, teraz jest już drugą Sabriel, a tę historię już czytałam. To samo dotyczy Sametha, który krok za krokiem podąża ścieżką swojego ojca. I tylko powracająca wojna podjazdowa Moggeta z Podłym Psiskiem jest pewnym novum.

Nie chcę, żebyście odnieśli wrażenie, że „Abhorsena” nie warto czytać. Warto. To naprawdę ciekawa powieść. Tylko mało odkrywcza i dość powtarzalna. W sumie nie przeszkadza mi to. Nawet jeśli kolejna książka Nixa z tego uniwersum będzie równie powtarzalna, to i tak ją przeczytam. Bo najbardziej lubimy piosenki, które znamy. Zwłaszcza, jeśli to całkiem niezłe covery.

Książkę otrzymam od Wydawnictwa Literackiego.
Tytuł: Abhorsen
Autor: Garth Nix
Tytuł oryginalny: Abhorsen
Tłumacz: Agnieszka Kuc
Cykl: Stare Królestwo
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2014
Stron: 424

poniedziałek, 2 lutego 2015

Stosik #64

Miałam takie piękne postanowienie, żeby trochę ograniczyć zakupy i ogólne przybywanie książek do mojego jakże gościnnego dla nich domu, ale najwyraźniej nic z tego nie wyszło. Z drugiej strony, początek roku zawsze jakoś tak obfitował w książki, więc nie upadajmy na duchu.


Tym razem figlarnie zacznę od dołu.;) "Mroczne materie" czytałam jeszcze w czasach przedblogowych, ale dotąd nie miałam własnego egzemplarza. Teraz mam albatrosowego omnibusa z trzema tomami w jednym (yay!) w tym dziwnie wiotkim wydaniu (nie yay).. Ale że na lepsze raczej się nie doczekam w jakimś określonym czasie, to biorę to, zanim nakład się wyczerpie. A do kompletu jeszcze "Królewski skrytobójca", bo miałam na niego ochotę.

Wyżej jedyny egzemplarz recenzencki w tym stosiku - "Powietrzny korsarz" Piotra Wałkówskiego od autora. Jestem ciekawa tej pozycji, serio i na pewno w tym miesiącu będzie o niej notka.

Kolejne dwie pozycje to zasługa Oci, bo pokazała mi fajną promocję w księgarni Muzy. I tak oto trafiło do mnie budzące powszechny zachwyt "Wśród obcych" w cenie wielce atrakcyjnej. A żeby u w paczce nie było smutno, dopakowałam "Marsjanina", bo też podobno dobry.

Dalej dwa tomy "Imienia bestii" Pierumowa. Zobaczyłam, że nakłady w tanich książkach się wyczerpują, spanikowałam, i kupiłam.

"Czas żniw" i "Do ciepłych krajów" przyciągnęłam z Matrasa, też w promocji. O tym pierwszym nie wiem nic,o tym drugim też, ale pomyślałam, że będę mogła sobie ładnie porównać z "Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd", jak już przeczytam.

Reszta z koszyka w Carrefourze. Mam wrażenie, że w tym miesiącu kupiłam wszystko, nad zakupem czego się wahałam w zeszłym roku. "Kiedy Bóg był królikiem" kupiłam za tytuł i za obietnice całkiem interesującej historii kobiet. Powieści Lisy See lubię sobie trochę zbierać, a akurat na te dwie zasadzałam się od dawna (poza tym te supermarketowe, twardookładkowe pockety są bardzo sympatyczne). A "Zdobywam zamek" wszyscy chwalili, więc też wzięłam.

 A jeśli chodzi o ebooki, to z Book Boxa wybrałam sobie "Słowa światłości" Sandersona. Liczę, ze w którymś kolejnym będzie tom pierwszy.:)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...