wtorek, 27 października 2015

Zmyślenia #26 - Irytujące trendy w okładkach

Jestem estetką. Nie należę do ludzi, którzy zapewniają, że mogliby czytać książkę wydrukowaną na papierze toaletowym i oprawioną w tekturę z rolki po nim, bo przecież liczy się treść. No liczy się, ale jeśli pozwolicie mi wybrać, to wybieram dobrą treść w estetycznej formie.

Niestety, nie zawsze mam taki wybór – moje poczucie estetyki najwyraźniej nie jest kompatybilne z poczuciem estetyki wydawców. Pal sześć pojedyncze koszmarki, bo wpadki zawsze się zdarzają, ale w projektowaniu okładek od jakiegoś czasu widać pewne irytujące trendy, obok których nie mogę przejść obojętnie. Jedne są dość stare, inne mam wrażenie mają tylko klika lat. I lista właśnie takich trendów mam zamiar się z Wami podzielić.

1. Okładki filmowe
Trzeba przyznać, że nie tylko wydawcy ponoszą odpowiedzialność, za brzydotę tego typu okładek. Równie winni są projektanci plakatów filmowych. Rozumiem, że wydawca chcąc coś niecoś zarobić przy okazji premiery filmu, puszcza książkę z okładką, którą potencjalni nabywcy od razu z nim skojarzą. Nie ma w tym nic złego. Problem polega na tym, że do osiągnięcia zakładanego efektu prowadzą tylko dwie drogi: albo umieszczamy na okładce wybrane fotosy z filmu, albo plakat. To drugie jest częściej wybierane, bo plakat kojarzą nawet ci, którzy filmu nie widzieli i mogą nie skojarzyć fotosów. I tu zaczynają się schody na drodze, bo plakaty blockbusterów w większości są szpetne jak noc listopadowa. Uzyskujemy więc okładkę, na której środku straszy sylwetka głównego bohatera, otoczona fruwającymi twarzami innych postaci. To już wygląda kiepsko na dużym formacie plakatu, na małej okładce najczęściej jeszcze gorzej.

I w sumie nie jest tak, że okładki filmowe absolutnie zawsze są szpetne. Czasami poprawiają sytuację (najczęściej wtedy, kiedy niefilmowa grafika też piękna nie była). „Igrzyskom śmierci” wydanie z okładka filmową znacznie poprawiło wizerunek (głownie dlatego, że wydawca zdecydował się wybrać na okładkę plakat bez głównej bohaterki). Podobnie rzecz ma się z polska wersją „Pieśni Lodu i Ognia”, której minimalistyczne plakaty serialowe zastąpiły socrealistyczne grafiki okładek. No ale to wciąż są wyjątki potwierdzające regułę.

2. Chałupnicze sklejanki w fotoszopie
Nie zrozumcie mnie źle – można kupić kilka stockowych zdjęć, zrobić z nich kolaż i dodać kilka efektów tak, żeby to wszystko wyglądało estetycznie i trzymało się kupy. Niestety, ta sztuczka z jakichś przyczyn rzadko się udaje (mam taką złośliwą teorię, że głównie dlatego, że jest to wynik pracy ludzi nie znających się na grafice. Ot, czas nagli, grafiki nie ma, kasy na honorarium dla rysownika też, to się zleca pani Helence z sekretariatu zrobienie czegoś na szybko, bo trochę liznęła fotoszopa. Albo Zenkowi od składu, bo przecież jak zna jeden program graficzny, to tak, jakby znał wszystkie). Najczęściej otrzymujemy coś, co wygląda mniej więcej jak okładki ostatnich tomów „Temeraire’a. W środku mamy jakiś główny obiekt, którego części wykręcamy tak, żeby pasowały do kulawej koncepcji - na przykład odwracamy smoczą łapę o 180 stopni, żeby wyglądała, jakby coś trzymała. Fakt, że wygląda wtedy na boleśnie złamaną nie jest istotny, nikt przecież nie zauważy. Jeżeli obiektem głównym jest jakaś postać ludzka, to najczęściej dodajemy jej coś (nieproporcjonalne ptasie skrzydło, płomienie, mgły…), dziwnie wyginamy kręgosłup albo wykręcamy kończyny. Całości dopełnia tło, które na pierwszy rzut oka niby pasuje, ale na drugi wygląda już strasznie sztucznie.

Jest to zło, które dotyka najczęściej okładki (tanich) romansów, ale nie tylko, niestety (Novik też dopadło). Jedyna udana okładka wykonana taką metodą (choć zdaje się, że tu autor do stockowych fotek dodał też własne szkice, aby nadać głębi całości) jaką widziałam, to okładka „Łuski w cieniu”. I też jest wyjątkiem potwierdzającym regułę.

3. Tylko szkicem, czyli gdy terminy gonią
Ten trend jest dość nowy i mam wrażenie, że dopiero zaczyna się do nas przebijać z zachodu (u nas występuje bardzo rzadko, ale sporo zachodnich okładek jest ilustrowana właśnie tak). Chodzi o ilustracje, które wyglądają jak niedopracowane szkice koncepcyjne wykonane w Photoshopie, ale już lądują na okładkach. Wydaje mi się, że ten trend ma dwa, może nie do końca świadomie zdefiniowane cele. Po pierwsze, nadaje wrażenie artystyczności. Tego typu pracy można dopisywać dowolne interpretacje o wpływaniu na wyobraźnię widza (niech on ją sobie rozwinie, wyobrażając niedomalowane detale) czy też głębokim sensie tylko częściowego nakreślenia malowanych obiektów. Po drugie, można ją postawić w opozycji do dopracowanych prac. Wszak takie oddawanie każdego detalu to tylko popisywanie się kogoś, komu brakuje zmysłu artystycznego i w ogóle bardziej pasuje do materiału promocyjnego gier, a nie do literatury.

Osobiście patrząc na ilustracje tego typu odnoszę wrażenie, że ich autorzy po prostu z jakich przyczyn nie zdołali dotrzymać terminu. Mieli co prawda rozgrzebany szkic, może nawet trochę już doprecyzowany, aż tu wtem! dzień zdania ilustracji. Pozostało im tylko uśmiechać się i zapewnić wszystkich, że to tak właśnie miało wyglądać.

A jakie maniery okładkowe najbardziej Was irytują?

piątek, 23 października 2015

"Marsjanin" Andy Weir

Jak być może się domyślacie, czytając tytuł tej notki i patrząc na ilustrujący ja obrazek, przeczytałam „Marsjanina” (przeczytałam go w celu obejrzenia filmu na podstawie książki, który niedawno miał premierę, ale niestety, w moim mieście go nie grają. Ten fakt nie ma związku ni wpływu na treść recenzji, ale musiałam się wyżalić). Wszyscy go polecali, wszyscy się zachwycali, swego czasu (a w okolicach premiery filmu mieliśmy powtórkę z rozrywki) był dosłownie wszędzie i opisywany w samych superlatywach. I chyba to jest kolejny przykład książki, której intensywna promocja jednak nieco zaszkodziła, przynajmniej w moim przypadku. Ale może po kolei.

Tak się złożyło niefortunnie, że Mark Watney został na Marsie, podczas gdy jego rakieta wraz z resztą dzielnych astronautów odleciała. Nie należy ich winić, w końcu jak się widzi członka drużyny zmiecionego fragmentem anteny i brak odczytów jego funkcji życiowych, to łatwo uznać to za śmiertelny wypadek. Mark jednak nie umarł i teraz ma problem – jest jedynym człowiekiem na Marsie. Co gorsza, nikt nie wie, że on tam jest. Ale poddanie się nie byłoby w stylu Marka. To bardzo pomysłowy facet i taka błahostka jak perspektywa spędzenia nieokreślonego czasu na planecie pozbawionej powietrza z pewnością go nie powstrzyma.

Pierwsza refleksja, jaka do mnie przyszła po lekturze była taka, że ludzie jednak strasznie tęsknią za Robinsonem Crusoe. A tak konkretnie to za motywem walki samotnego rozbitka o przeżycie. I to niekoniecznie w wydaniu krwawego, desperackiego starcia z przeciwnościami, gdzie pot, łzy i inne płyny ustrojowe leją się gęsto, a bohater odchodzi od zmysłów. Publika pragnie kogoś, kto nie traci fasonu nawet w obliczu katastrofy i jest na tyle sprytny, żeby każdą katastrofę przeżyć przy pomocy zaskakującego pomysłu. I za to kochamy Marka Watneya.

Mark jest nie tylko głównym bohaterem, ale też narratorem większej części utwory (większość jest spisana w formie pamiętnika, przeplatanego relacjami z tego, co też słychać na Ziemi czy u innych członków załogi). Jak już pisałam, to facet niezwykle zaradny i czytelnik ma kupę radochy, kibicując mu w rozwiązywaniu skomplikowanych problemów marsjańskiego dnia codziennego. Przy tym Mark ma ogromny dystans do siebie i poczucie humoru co sprawia, że jego relacje czyta się gładko i przyjemnie, często z uśmiechem na ustach. Zdecydowanie lepiej pasuje do dzisiejszych czasów niż stary, dobry Robinson.

Do dzisiejszych czasów nie pasuje też bezludna wyspa, bo nawet jeśli takie jeszcze są (i maja rozmiar większy niż przeciętny koc), to doskonale wiemy, gdzie się znajdują. Poza tym to strasznie oklepana lokacja od czasów wszelkich survivalowych reality show. Co innego Mars – fascynująca, nieznana paleta, tak bliska, a jednocześnie tak daleka. Autor co prawda przekonuje nas, że na Marsie nie ma zbyt wiele do oglądania, a największym wrogiem jest brak rzeczy i warunków, które na Ziemi są oczywistością. Ale nawet opisywanie braków może być fascynujące, kiedy ma się lekkie pióro, a Weir ma.

Na zakończenie powiem wam, że ostatecznie „Marsjanin” nieco mnie zmęczył. Nie jest to wina samej powieści, bo tę się wręcz pożera i przy tak wdzięcznej lekturze raczej nie można się nudzić, ale szumu wokół niej. Tyle się o tym pisało, tyle dyskutowało, z każdego kąta wyłaziło, że dochodząc do ostatnich stron cieszyłam się, że to już koniec mojej przygody na Marsie. Mimo że to była bardzo udana przygoda.

Tytuł: Marsjanin
Autor: Andy Weir
Tytuł oryginalny: The Martian
Tłumacz: Marcin Ring
Wydawnictwo: Akurat
Rok: 2014
Stron: 380


wtorek, 20 października 2015

Zmyślenia #25 - Klasyka niefantastyczna, którą chciałabym przeczytać

Klasyką nazywamy takie książki, o których wielu słyszało, ale niewielu czytało. Sama zwykle koncentruje się na tak zwanej klasyce gatunku – mam nawet na blogu jakiś kanon fantasy, który sobie okazjonalnie podczytuję. Ale przecież nawet Moreni nie tylko fantastyką żyje. Mam więc i ja listę kilku tytułów powszechnie (a nie tylko w gatunku) uważanych za klasyczne, które zamierzam przeczytać. Nie dlatego, że wypada, tylko dlatego, że mnie interesują. Właśnie tutaj chciałabym się podzielić tymi kilkoma tytułami.:) Aczkolwiek niestety są to tytuły, na które zwykle nie starcza mi czasu.

1. Pozostałe powieści Jane Austen
Jedną powieść Austen już czytałam – była to „Duma i uprzedzenie”. Spodobało mi się, więc mam zamiar przeczytać je wszystkie.

Jane Austen moim zdaniem jest ikoną kobiecej (jakkolwiek by te kobiecość definiować) literatury angielskiej dziewiętnastego wieku. Z pewnością nie jest jedyna, może nie jest najlepsza (gdybam, proszę nie bić!), ale jest najbardziej znana i najczęściej przywoływana nie tylko w kontekście literatury, ale także w kontekście ekranizacji, pojawia się nie tylko bezpośrednio w jako autorka pierwowzoru filmu, ale też w wielu nawiązaniach. Jeśli tylu ludzi do niej nawiązuje, warto wiedzieć, o co właściwie chodzi.

2. „Oliver Twist” Charles Dickens
Od dłuższego czasu towarzyszą mi wyrzuty sumienia, ze z Dickensa znam tylko „Opowieść wigilijną”. Podstawówka dawno skończona, więc wypadałoby chyba trochę wychylić się za kanon lektur. Rozważałam oczywiście „Klub Pickwicka” (i nie mówię mu nie, może nadejdzie i jego czas), ale cóż, niestety jestem skażona Pratchettem. A Pratchett popełnił ”Spryciarza z Londynu” i odtąd wiedziałam, że jeśli mam czytać o wiktoriańskiej Anglii, to raczej o szlachetnych dzieciakach ze slumsów.Hm, w takim razie może powinnam wziąć pod uwagę jeszcze "Davida Coperfielda"?

3. „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza
Powiem wam szczerze, że im więcej Sienkiewicza czytam, tym gorzej go trawię. Zatrzymałam się na licealnych lekturach obowiązkowych, bo „Potop” czytało się fajnie, ale nie na tyle fajnie, żeby mnie do autora przekonać. „Krzyżacy” to dla mnie osobiście porażka (na ich podstawie mogłabym napisać elaborat o tym, jak bardzo Sienkiewicz nie umie pisać bohaterek). Ale „Quo vadis” przeczytam – choćby dlatego, żeby się dowiedzieć, za co ten cały Nobel. No i dlaczego wszyscy zachwycają się Petroniuszem.

4. „Paragraf 22” Joseph Heller
Nie lubię literatury wojennej, ale odkąd przeżyłam epizod namiętnego oglądania M*A*S*Ha, jakoś mnie do tej książki ciągnie. Kusi mnie oglądanie absurdalnego oblicza wojny i liczę na to, ze powieść będzie się jednak różnić od biograficznej zwykle i mocno bezpośredniej polskiej literatury wojennej.

5. „Pani Dalloway” Virginia Woolf
Jest to chyba najbardziej znana powieść Woolf a ja bardzo chce się z tą autorką zapoznać. Zaczynanie od najgłośniejszej powieści nie jest chyba głupim pomysłem, prawda? No, chyba ze jesteście w stanie polecić mi bardziej akuratna na początek (nie taki znowu kompletny początek, bo „Flusha” tej autorki czytałam), jestem otwarta na propozycję.

Na tym zakończę listę. Oczywiście pominęłam w niej na przykład Orwella, bo przecież miało być niefantastycznie, a to antyutopia. A pewnie i o kimś zapomniałam. A Wy? Jaka klasykę planujecie przeczytać?

piątek, 16 października 2015

Libster Blog Award - znowu!

Po raz kolejny zostałam nominowana do LBA, tym razem przez Serenity (dzięki!). A że lubię łańcuszki, to bardzo chętnie odpowiem na pytania - dawno zresztą tego nie było.:) 
1. Jeżeli miałbyś/miałabyś nadać tytuł swojej biografii (książkowej/filmowej), jaki tytuł by nosiła?
"Przypadkowa historia przypadku" jak sądzę. 

2. Możesz spędzić dzień z ulubionym bohaterem. Jak wyglądałby ten dzień i z kim go spędzisz?
No oczywiście, że z Temerairem (ktokolwiek w ogóle myślał, że mogłabym odpowiedzieć inaczej?).:) Pewnie porozmawialibyśmy sobie przy herbatce na rożne tematy, a potem polatali trochę - bo latanie jest bardzo fajne i w ogóle kto nie chciałby polatać na smoku, jeśli tylko trafiłaby mu się okazja? Na koniec pewnie jakaś wycieczka krajoznawcza, ale musiałabym pomyśleć, dokąd. Niestety, na Starówkę takiego wielkiego zwierza nie zabiorę. Ale na konwent bym zabrała, gdyby akurat jakiś się odbywał. 

3. Na wakacje dostajesz bilet do wybranego przez ciebie miejsca z książek/filmów/gier. Dokąd byś pojechał/a?
Hm, wbrew pozorom odpowiedź na to pytanie jest bardzo trudna. I zależna od tego, jak długie te wakacje miałyby być. Na kilkudniowy pobyt (taki do tygodnia powiedzmy) idealna wydaje się trasa Hogwart - Hogsmeade - Pokątna. Dzień otwarty w szkole, plus magiczna wioska, plus zakupowy szał w stolicy to jest to. Na dwa tygodnie wybrałabym się na asteroidę z "2312" - jedną z tych zasiedlonych przez hybrydy i zwierzęta wskrzeszone. Może pozwoliliby mi zabrać jakąś malutką, smokopodobną hybrydę. Albo chociaż raptora. Na naprawdę długie wakacje wybrałabym się chyba do Lengorchii, a konkretnie na Smoczy Archipelag z "Kronik Drugiego Kręgu" Białołęckiej. Klimat bardzo przyjemny, widoki takoż, jakieś starożytne ruiny do penetrowania w ramach aktywnej rozrywki też się znajdą. Ale najważniejsze, że mogłabym się zaprzyjaźnić z którymś z puchatych smoków.

4. W dzieciństwie chciałem/chciałam być…? 
Weterynarzem. Z tego marzenia został tylko blogasek o świnkach morskich.;) 

5. Jakie magiczne stworzenie chciałbyś/chciałabyś posiadać? 
To pytanie jest najbardziej tendencyjne ze wszystkich. Oczywiście, że smoka. Mógłby to być jakiś miły Winchester albo Grayling (bądźmy poważni, nie stać mnie na utrzymanie ciężkiego smoka bojowego) albo białołęcki wielki lengorchian, ciepły i puchaty (i w razie kryzysu finansowego potrafiący przyjąć kształt mniej wymagającego zwierzęcia). 

6. Możesz wybrać jedną supermoc. Co by to było? 
Teleportacja. Ile czasu i pieniędzy mogłabym zaoszczędzić... 

7. Nieśmiertelność czy bycie nadludzko bogatym? 
Nieśmiertelność. Jak człowiek ma nieograniczoną ilość czasu, to w końcu wpadnie na pomysł, jak się dorobić wielkich hajsów.;) 

8. Wymarzony prezent to…? 
Mały smok?...;) Albo regał na książki duuuużo większy w środku plus nieograniczony (i niekonieczny do spłacania) kredyt w dużej sieci księgarń. 

9. Jak chciałbyś/chciałabyś umrzeć? 
Hm, wcale...? 

10. Porywają cię kosmici. Przekonaj ich, by pozwolili powrócić ci na Ziemię. 
Jeśli mają ciastka, to nie wracam. Przekonałabym ich tylko, żeby pozwolili mi zabrać Kundla, świnki i Lubego (on zawsze chciał zwiedzać wszechświat, spodobałoby mu się). 

11. Do jakiego domu w Hogwarcie byś należał/a? 
Kiedyś mi wyszedł Hufflepuff i chyba tego bym się trzymała. Nie jestem ani przebiegła, ani ambitna, ani żądna przygód, ani szczególnie odważna, ani rozmiłowana w nauce. Hufflepuff jest ok. 

Nie nominuję kolejnych osób, bo nie mam pomysłu na cwane pytania - ale Serenity pewnie nie będzie miała Wam za złe, gdybyście chcieli odpowiedzieć na te. Tak więc przyłączcie się, jeśli macie ochotę.:)

wtorek, 13 października 2015

"Na fali szoku" John Brunner

„Na fali szoku” to moja pierwsza książka Brunnera („Wszyscy na Zanzibarze” co prawda leży na półce, ale wciąż czeka…). Ponieważ kompletnie nie znałam autora, to i oczekiwań praktycznie nie miałam. No, może te wywołane faktem przynależności do serii – w końcu Artefakty (ale trzeba przyznać, że po lekturze „Przedrzeźniacza” mój kredyt zaufania względem serii został nieco nadszarpnięty). Takie podejście bez oczekiwań sporo daje.

Nickie Halflinger, tak jak i śmietanka najinteligentniejszej młodzieży Ameryki, przez dziesięć lat uczył i wychowywał się w Tarnover – tajnym ośrodku rządowym. Jednak był też jedynym uczniem, który postanowił uciec i udało mu się tego dokonać. Uciekał sześć lat i przez ten czas ponad dwadzieścia razy zmieniał osobowość i biografię. Ale w końcu go złapali i sprawili, że oficjalnie przestał istnieć. Czy jednak jeden z najinteligentniejszych ludzi na świecie da się tak łatwo obezwładnić systemowi?

Powiem wam szczerze, że nie bardzo wiem, co myśleć o tej książce. Brunner niewątpliwie pisze świetnie. Oczywiście uwielbia przeskoki narracyjne - zaczynamy od przesłuchania w Tarnover, żeby za chwilę cofnąć się o kilka lat, potem jakiś przerywnik nibynaukowy i znowu Tarnover, ale z perspektywy innego bohatera (przyznam, że przy takiej narracji jednolite liternictwo Artefaktów staje się wadą – niektóre z tych wtrętów aż się proszą, żeby je wyróżnić. Ułatwiłoby to też z pewnością lekturę niektórym czytelnikom). Mnie one nie przeszkadzają, choć bywają tak gwałtowne, że bywałam nieco zdezorientowana. Niemniej, potrafi swoją narrację prowadzić bardzo porywająco i choć na początku czytelnik nie zawsze wie, co autor właściwie do niego mówi, to bardzo chce się dowiedzieć.

Być może kluczem do przystępności „Na fali szoku” jest fakt, że mimo wszystko sporo w niej z powieści akcji. Bohater boi się wykrycia, ciągle ucieka i czytelnikowi trochę tych emocji również się udziela. A jeżeli dołożymy do tego jeszcze rządowy pościg i sporo elementów dystopijnych, to wyjdzie nam coś, co sprawnie napisane mogłoby spokojnie stać się hitem wydawniczym nawet po czterdziestu latach od premiery.;)

A właśnie, dystopia. U Brunnera nie jest to temat jakoś szczególnie eksponowany (zwłaszcza w porównaniu z autorami modnych młodzieżówek, którzy nieraz wychodzą ze skóry, żeby pokazać z detalami, jaki niegodziwy system stworzyli) – brak jawnie opresyjnego rządu, system prawny jest raczej luźny, a fakt, że system komputerowy rejestruje każdy krok obywateli teoretycznie nikomu nie przeszkadza. Niestety, ludziom żyje się coraz gorzej i coraz więcej osób przechodzi załamania nerwowe (zwane przeciążeniami). Przyznam, że temat przeciążenia bodźcami i życia w coraz szybciej (aż do granic absurdu) zmieniającym się świecie pozostaje zaskakująco aktualny – może stąd siła oddziaływania powieści. Bo reszta elementów tego świata pozostaje (zgrabnymi, nie powiem – sam pomysł na miasteczko Przepaść godny jest nagrody) jedynie ozdobnikami, ornamentami wyrażającymi jakieś tęsknoty, ale z niewielkim związkiem z rzeczywistością.

Postacie paradoksalnie nie są szczególnie oryginalne czy niesamowite. Są solidne i dają się lubić, ale korzystają raczej z utartych typów. Mamy więc Nickiego jako genialnego buntownika w służbie ludzkości. Mamy Freemana jako… No dobra, nie będę spoilować, ale to też jeden z bardziej rozpowszechnionych tropów w SF. Mamy ostatecznie Kate, która jest opiekunką i doradczynią. To jest w ogóle bardzo interesujące, bo w „Przedrzeźniaczu” Trevisa mieliśmy bohaterkę o identycznej funkcji, co Kate u Brunnera – miała wspomagać rozwój głównego bohatera nie jako mentorka czy nauczycielka, ale jako osoba, od której przejmuje on mądrość przez osmozę. Oczywiście wątek romantyczny i ratowanie damseli w distresach też się pojawia w obu powieściach, z tym, że Brunner zrobił to jednak dużo lepiej. I teraz zastanawiam się, czy to był jakiś szerszy trend przedstawiania postaci kobiecych w literaturze SF lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, czy tylko zbieg okoliczności.

Mimo że nie do końca wiem, co myśleć o „Na fali szoku”, to jednak polecam. Bo to powieść, nad którą można myśleć długo, rozważając kondycję współczesnego świata, albo po prostu dobrze się bawić, czytając wartko płynącą akcję. Albo oba na raz. Wybierzcie własny sposób.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Na fali szoku
Autor: John Brunner
Tytuł oryginalny: The Shockwave Rider
Tłumacz: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2015
Stron: 284

wtorek, 6 października 2015

"Wybrana" Naomi Novik

Kiedy tylko trafiłam na informację, że Naomi Novik napisała powieść spoza swojego smoczego cyklu, miałam ogromną nadzieję, że książka wyjdzie po polsku. Ku mej wielkiej radości Rebis stanął na wysokości zadania i można powiedzieć, że „Wybrana” trafiła do rąk polskiego czytelnika prawie na bieżąco (no, trzeba dać czas na tłumaczenie, bądźmy realistami) oczywiście już od chwili pojawienia się w zapowiedziach była na mojej liście must have. Jak tylko wpadła mi w łapki, zaczęłam czytać.

Agnieszka to siedemnastoletnia dziewczyna mieszkająca w małej wiosce gdzieś na dalekiej prowincji Polnii. Zarządcą tych ziem jest Smok – potężny czarnoksiężnik mieszkający w wieży. Jego zadaniem jest odpieranie ataków Boru, złowrogiej puszczy leżącej na granicy Polnii z Rusją i przylegającej do jego ziem. Bór jest złowrogi, straszliwy, podstępny i nigdy nie ustępuje, stanowiąc nieprzerwane zagrożenie dla mieszkających w jego pobliżu ludzi. Co dziesięć lat Smok zabiera z podległych mu wiosek jedną siedemnastoletnią dziewczynę, najczęściej tę najpiękniejszą i najzdolniejszą. W tym roku taka właśnie jest Kasia, najlepsza przyjaciółka Agnieszki, więc wszyscy zakładają, że to właśnie ona pójdzie do wieży maga. Jakież jest ich zaskoczenie, kiedy smok wybiera przeciętną, niezdarną i wiecznie roztrzepaną Agnieszkę…

Na początku może rozprawię się z hasłem, którym bardzo usilnie reklamowano powieść – otóż jej akcja nie rozgrywa się Polsce, świat przedstawiony jest nią najwyżej inspirowany. I to nie Polską historyczną, ale taką, jaką możemy znaleźć w baśniach; taką, w której magowie wznoszą szklane góry a prastare dęby kryją w swym wnętrzu nieprzebrane skarby. Właściwie mogłabym napisać, że Polnia ma tyle wspólnego z Polską, co świat „Tancerzy Burzy” z Japonią, ale nie do końca byłaby to prawda. Kristoff w swojej powieści zbudował świat pokryty naturalistycznym brudem, klimat świata Novik jest lekko baśniowy. Odpowiada za to po części wybrany przez autorkę sposób narracji.

Narratorką bowiem jest Agnieszka, która relacjonuje nam całą historię ze swojej perspektywy. Novik rozwinęła tu jedną ze swoich najcenniejszych umiejętności (nie za bardzo miała okazję pokazać to w pełnej krasie w smoczym cyklu) – mianowicie personalizację opowieści (co pewnie ma jakąś fachową nazwę, której nie znam). Widzicie, Agnieszka jest prostą, wiejską dziewczyną, lubiąca słuchać pieśni bardów i żyjącą między wieżą czarnoksiężnika a złowrogim magicznym Borem. Nic dziwnego, że jej postrzeganie świata jest nieco naiwne, a opowieść bardziej przypomina baśń. Jednak gdy dziewczyna opuszcza dolinę, wraz z doświadczeniem do jej narracji przesiąka coraz więcej zupełnie niemagicznej (choć owszem, magia również jest całkiem realna) rzeczywistości. Oczywiście Agnieszka nie jest głupia – wie, że bitwa opisywana w pieśni barda ma niewiele wspólnego z tą prawdziwą, nie oznacza to jednak, że bycie świadkiem prawdziwej bitwy nie robi na niej wrażenia. Ale dotąd nigdy nie doświadczyła bezsilności, niezrozumienia, ignorancji czy zwyczajnej, bezinteresownej złośliwości. Te doświadczenia burzą jej baśniowy obraz świata, choć nie wypłaszają baśniowości z opowieści.

„Wybrana” (tytuł nie jest do końca trafiony – oryginalna „Uprooted” odnosi się do korzeni, bardzo ważnego motywu w fabule. Ale jest to odniesienie nie do oddania w polskiej wersji językowej) to powieść w ogóle pełna kobiet, w stopniu w którym ich nie ma w żadnej polskiej książce. Bo tak: sama Agnieszka z jednej strony reprezentuje ten aspekt kobiecej literatury, który każe patrzeć w siebie i budować więzi, z drugiej łączy z tym typowo męski element udziału w wielkich wydarzeniach historycznych, nie będąc przy tym Silną Postacią Kobiecą ™. Tą jest czarodziejka Aleksa. Jest też Kasia, która będąc perfekcyjną panią domu, pragnie się z niego wyrwać, a także Królowa, o której nic nie napiszę, bo za dużo spoilerów. Tak więc „Wybrana” to opowieść kobiet.

Dlatego też mężczyźni wypadają w niej trochę… archetypicznie. Smok jest dość jasno pokazany jako pogrobowiec Geda Krogulca. Novik opisała go na zasadzie zestawienia przeciwieństwa względem Agnieszki – jej magia opiera się na intuicji, jego na metodycznych studiach i nauce; ona żyje, aby kochać i zawierać przyjaźnie, on dystansuje się do wszystkich; ona jest młoda i naiwna, on stary i zgorzkniały (ale bez przesady). Widzę tu relację, wypisz, wymaluj, Geda z Tenar. Z tym, że Agnieszka doskonale wie, kim jest i nie musi szukać swojej tożsamości.

Poza Smokiem mamy już tylko dwóch mężczyzn („Wybrana” to mimo wszystko dość kameralna powieść). Książę Marek to chodząca dekonstrukcja mitu Księcia z Bajki, bardzo udana, głównie dlatego, że mniej drastyczna niż ta, której dokonał Martin (za to chyba z jakąś delikatną nutką kompleksu Edypa). No a Solia, czyli drugi mag, to po prostu zaślepiony karierowicz, nie tyle zły, co po prostu głupi i krótkowzroczny.

I tak powiem wam, że „Wybranej” daję ogromny plus – jest to baśń na miarę współczesnej fantasy. Bardzo się różni od „Temeraire’a”, ale to nie jest wada. Myślę, że „Wybrana” to jedna z tych książek, która z każdym czytaniem odsłania nam kolejne oblicze. I z pewnością prędzej czy później to sprawdzę.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.
Tytuł: Wybrana
Autor: Naomi Novik
Tytuł oryginalny: Uprooted
Tłumacz: Zbigniew A. Królicki
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2015
Stron: 510

piątek, 2 października 2015

Stosik #72

W tym miesiącu nazbierało mi się trochę książek - to nie stos, to już wieża. A wszystkiemu winne te promocje. Prezentację zdobyczy zaczynamy od góry.


"Dlaczego twój pies zachowuje się  ten sposób" to najbardziej chyba niespodziewany i trochę niezwykły nabytek. To moja nagroda w konkursie na imię dla świnki morskiej - polaboratoryjnego samczyka znajdującego się pod opieką SPŚM. Wybrałam mu imię Picard (i już znalazł swój Enterprise, jeśli wiecie, co mam na musli).:)

Dalej mamy dwa Pratchetty z tej sławnej kolekcji. "Zbrojnych" już czytałam, ale "Na glinianych nogach" jeszcze nie. "Stację kontroli chaosu" kupiłam na Coperniconie, choć serię KoF obiecałam sobie kolekcjonować w formie elektronicznej. Acz prelekcja Marty Oramus na zeszłorocznym Coperniconie okazała się na tyle ciekawa, że postanowiłam zaryzykować papier. Co do "Atlasu chmur"... Miałam poczekać na ładniejsze wydanie, ale leżał sobie taki kuszący w koszu z tanią książka w Carrefurze, za jedyne 10 zł... nie mogłam się oprzeć. A "Drogę Cienia" złowiłam na coperniconowej wymianie. Niestety, nie było tam już wiele więcej do łowienia.

Czas na moduł recenzyjny. "Cesarski tron" to niespodziewanka od Rebisu. Przeczytam, jak mi się przeje fantastyka. Za to "Mieczy cesarza" jestem bardzo ciekawa (no i też są od Rebisu). Trzy kolejne są do recenzji od Maga. "Łuskę w cieniu" przeczytam, jak tylko skończę "Serafinę". "Studnię wstąpienia" z pewnością przeczytam szybciej, bo pierwszy tom mam już za sobą. "Na fali szoku" będzie moim pierwszym Brunnerem, bo "Wszystkich na Zanzibarze" jeszcze nie czytałam i raczej nie przeczytam szybciej.

Kolejne trzy to efekt promocji 3 za 2 w Empiku (ostatecznie wyszło mi o 10 zł taniej, niż ten sam zakup na Arosie, więc). Takie uzupełnienie do Artefaktów - teraz mam je wszystkie.;) "Hiperion" to oczywisty must have, bo do zakupu zbieram się już od dwóch wydań. "Trylogii ciągu" nie planowałam kupować, ale nie będę przecież miała całej serii bez jednego tomu na półce (nie, żebym miała wolną półkę do ustawienia jej). "Drugie odkrycie ludzkości. Nostrilia" ma kota w hełmofonie na okładce - to chyba wystarczające wyjaśnienie.

To co polecacie?;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...