środa, 31 maja 2017

"Cesarz Osmiu Wysp" Lian Hearn

Lian Hearn nie jest autorka dla polskiego czytelnika anonimową. Swego czasu popularny był u nas jej cykl „Opowieści rodu Otori”, obecnie niestety nieco zapomniany. Zdaje się, że „Cesarz Ośmiu Wysp” pozostaje w podobnych klimatach – niby neverland (tytułowe Osiem Wysp), ale wzorowany na średniowiecznej Japonii chyba jeszcze bardziej, niż stereotypowe fantasy na średniowiecznej Europie.

Shikanoko (wtedy jeszcze po dziecięcemu zwany Kazumaru) najpierw stracił ojca, a w kilka lat później także należący do niego majątek, kiedy tymczasowo zarządzający nim stryj zbytnio się wczuł w rolę gospodarza. Niby nieszczęście, ale dzięki temu Shika mógł podążyć zupełnie inną drogą, drogą magii i sekretów… Nowe umiejętności mu się przydadzą, ponieważ coś wisi w powietrzu. Nikt głośno nie mówi o wojnie, ale dla każdego jest jasne, że ona wybuchnie…

Najbardziej charakterystyczny dla powieści Hearn jest sposób narracji. Gdybym czytywała japońskie podania ludowe czy też baśnie, pewnie z nimi by mi się skojarzył. Ale że nie czytam, to kojarzy mi się z pierwszymi powieściami Ursuli Le Guin. Hearn nie podaje nam miliona szczegółów – wręcz przeciwnie, bezlitośnie ucina i streszcza wątki choć odrobinę zbędne dla opowieści. Opisy też ma oszczędne, wręcz ascetyczne. Fascynujące, że pisząc tak niewiele jest w stanie malować bardzo sugestywne obrazy.

To jest sposób narracji bardzo dziś niemodny. Kto inny (panie Martin, o panu mówię. Porównanie do pana jest o tyle trafne, że w „Cesarzu Ośmiu Wysp” też mamy narrację podzieloną na rozdziały pisane z perspektywy różnych bohaterów) z łatwością wycisnąłby z „Cesarza…” ze trzy tomy po 400 stron. Ale Hearn woli się po staroświecku (hej, tak się pisało w latach siedemdziesiątych) skupić na najważniejszym, zamiast rozdrabniać się na rzeczy mniej istotne, ale nabijające objętość.

Taki typ narracji sprawia, że bohaterowie wydają się archetypiczni. Mamy więc Shikanoko, młodego wojownika, a potem też czarownika, typowego bohatera dojrzewającego w trakcie opowieści. Mamy leśnego szamana i wiedźmę, mamy potężnego, złego czarownika-kapłana, mamy starego mędrca i młodego księcia, który stracił tron. Mamy karierowicza, który trzyma zawsze z tymi, którzy akurat wydają mu się mieć przewagę, mamy też prawego męża i zapalczywą żonę, która wiele traci przez tę zapalczywość, oraz jeszcze kilka innych postaci. Zadziwiające w sumie, jak wiele historii i punktów widzenia autorka zawarła na stosunkowo niewielu stronach. Bo choć nie robimy bohaterom szczegółowej wiwisekcji, jak to teraz jest w modzie, to ich motywy są dla nas jasne (w każdym razie na tyle, na ile zaplanowała to autorka), a konstrukcja spójna. Nie miałam też wrażenia, żeby któraś z postaci była nieistotna dla ogólnej narracji (jak to często bywa w przypadku bardziej „nowocześnie” napisanych powieści). 

Powiem szczerze, że nie marzy mi się powrót do narracyjnej mody na lata siedemdziesiąte – jestem dzieckiem swoich czasów i dobrze mi z tym. Ale Hearn jest przyjemnym powiewem świeżości, czymś odmiennym od reszty. Nie tylko poprzez narracje, ale też poprzez świat, który stwarza – odnoszący się do zupełnie innego kręgu kulturowego niż większość powieści fantasy i w zgodzie z estetyką tamtego kręgu opisany, a przez to ciekawszy niż to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Bardzo odświeżające.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Opowieść o Shikanoko: Cesarz Ośmiu Wysp
Autor: Lian Hearn
Tytuł oryginalny: The Shikanoko Series - Book One: Emperor of the Eight Islands
Tłumacz: Anna Reszka
Cykl: Opowieśc o Shikanoko
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2017
Stron: 398

niedziela, 28 maja 2017

Na Warszawskich Targach Ksiązki 2017 byłam

Powiem Wam szczerze, że do samego końca nie byłam przekonana, czy w ogóle będzie jakaś relacja z targów. Forma, którą zwykle nadaję takim notkom nie wydawała mi się odpowiednia, a i zdjęć praktycznie nie mam (taki ze mnie fotoreporter jak z koziej rzyci waltornia). Ale padłam na pomysł - będzie garść impresji w punktach. To odpowiednia forma.

1. Stoiska z tanią książką to zło. Nie dość, że stoją perfidnie przed budynkiem stadionu, a więc też przed wejściem na targi, to mają dużo taniej ksiązki. Tak dużo i tak taniej, że człowiek nawet jak nie planuje, to kupi spontanicznie. I potem musi to targać ze sobą przez cały dzień.

2. Autografowy plan działania to podstawa i niestety, przejrzenie listy gości w wieczór przed wyjazdem w moim przypadku się nie sprawdza. Albowiem jestem życiowym nieogarem. I tak oto przegapiłam możliwość zdobycia autografu na książce o trzmielach, co zepsuło mi humor do końca dnia (do dziś nie mogę przeboleć. Autor nie jest szczególnie popularny i raczej już drugi raz do Polski nie przyjedzie. Chyba, że wydawca wyda przed kolejnymi targami kolejną jego książkę, co też byłoby akceptowalnym obrotem spraw). Mam więc mocne postanowienie kupienia sobie jakiegoś wypasionego super-duper notesu, w którym będę mogła kolekcjonować autografy autorów w razie gdybym zapomniała ksiązki. Na konwenty też się przyda.

3. WTK niestety charakteryzuje ciasnota niemiłosierna - przejścia obstawione stoiskami są wąskie, a kolejki do popularnych autorów nie pomagają (wokół kolejek do Mastertona i Mroza rozgrywały się sceny dantejskie). Tak samo ludzie ciągnący ze sobą pełnowymiarowe walizki, a sporo ich. Planowanie przestrzeni to chyba najsłabsza strona targów.

4. Zakupy fajna rzecz. Ogólnie polecam kupowanie na targach, bo nawet jeśli w internecie da się znaleźć taniej, to tutaj ma się pewność, że wspiera się bezpośrednio wydawcę (a i do autora zostaje mniej pośredników). Mecenat sztuki tak bardzo, wow. 

5. W tym roku (nie wiem, jak w zeszłym) były dwa stoiska, na których można było spotkać i pogadać z fantastycznymi autorami: zajdlowe na górze i polkonowe na dole. Fajna rzecz, bo w przeciwieństwie do dyżurów autografowych przy stoiskach wydawców, na tych autorzy nie byli szczególnie oblegani. Udało nam się uciąć dłuższą pogawędkę z Krzysztofem Piskorskim, w trakcie której nie tylko potwierdził moje przypuszczenia co do inspiracji w "Czterdzieści i cztery", ale też udało mu się sprzedać mi kilka swoich książek, których jeszcze nawet nie napisał. Szkoda tylko, że pomyliłam godziny dyżuru Agnieszki Hałas i z nią sobie nie pogadałam (a specjalnie kupiłam "Olgę i osty" na autograf, eh...)

6. Na koniec chciałabym pozdrowić moją targową ekipę: Serenity, która udzieliła mi schronienia oraz towarzystwa oraz Ćmy, z którą fajnie się rozmawiało o "Historii naturalnej smoków" oraz o kotach. Fajnie czasem spotkać ludzi z internetów, nawet jeśli jest się taką introwertyczką jak ja.:)

I to tyle w tym roku. W przyszłym może będzie więcej i porządniej.;)

środa, 24 maja 2017

"Pył Ziemi" Rafał Cichowski

Szczerze mówiąc, „Pyłem Ziemi” zainteresowałam się dlatego, że opisy fabuły udostępnione przez wydawnictwo zasugerowały mi (było to wrażenie, przyznam, czysto subiektywne) pewne podobieństwo do „Umierającej Ziemi” Vance’a. Nie, żeby tego drugiego jakoś szczególnie lubiła, ale szalenie podoba mi się konwencja, w jakiej napisana jest „Umierająca Ziemia” (bo już kolejny tom cyklu był dla mnie kompletnie niestrawny). Cóż, czy Rafał Cichowski spełnił moje surrealistyczne wymagania? To skomplikowane…

Mamy XXIV. Rez i Lilo pochodzą z Yggdrasila – statku arki, który opuścił Ziemię setki lat temu. Teraz muszą na nią wrócić, aby wykonać misję, od której zależy być albo nie być ich latającej ojczyzny. Spodziewają się zastać pył i zgliszcza, tymczasem trafiają do bujnego lasu. A to dopiero pierwsze zaskoczenie, jakie przygotowała im Ziemia. Bo ludzkość ma się dobrze i wcieliła w życie sporo absurdalnych pomysłów, jak na przykład rekonstrukcję dziewiętnastowiecznego Londynu w skali jeden do jednego…

Pierwsze podobieństwo do cyklu Vance’a nasunęło mi się dość szybko – nie cierpię głównego bohatera. Może nie jest to taki poziom nienawiści jak do vance’owego Cugela (kiedy to przez cała lekturę mantrowałam w myślach „umrzyj, umrzyj, umrzyj teraz, najlepiej długą i bolesną śmiercią”), ale blisko (cóż, dość powiedzieć, że za największe rozczarowanie lektury uważam fakt, że pierwsze zakończenie nie było tym ostatnim – kto już czytał, ten wie). Rez, będący jednocześnie narratorem (i prowadzi narrację w czasie teraźniejszym. Nie, drodzy autorzy, to nie jest nowatorskie rozwiązanie narracyjne. Jest najwyżej irytujące i/lub bezcelowe, bo nie wiem, jak u innych czytelników, ale mój mózg automatycznie zamienia czas na przeszły) jest osobnikiem nie tyle nawet antypatycznym, co najzwyczajniej w świecie potwornie irytującym. Mimo słusznego już wieku, zachowuje się jak wiecznie angstujący nastolatek. Nie ma też ani krzty charyzmy i właściwie ciężko go lubić za cokolwiek. Jego związek z Lilo też trudno nazwać interesującym. Sam pomysł na tę relację autor miał świetny – Rez i Lilo są połączeni telepatycznie i od najmłodszych lat wyjątkowo sobie bliscy, a obecnie nie mają już przed sobą żadnych tajemnic. Nad czym sam Rez ubolewa i narzeka, że przez to Lilo mu spowszedniała i nie potrafi się nią zachwycić tak, jak na to zasługuje. Można z tym było zrobić sporo ciekawych narracyjnie rzeczy, niestety autor nie skorzystał z okazji i na angście i narzekaniu się skończyło.

Z Lilo mam też ten problem, że mimo bycia kreowaną na równoprawną pierwszoplanową bohaterkę, tak naprawdę jest nieobecna. Serio, jak na najważniejszą osobę w życiu głównego bohatera dostaje żenująco mało czasu antenowego – jej kwestie możnaby spokojnie zmieścić na dwóch, trzech stronach, a fabularnie… cóż, najbliżej jej chyba do „kobiety w lodówce” (choć trzeba autorowi oddać sprawiedliwość, że dość kreatywnie do tego motywu podszedł). Ogólnie mam wrażenie, że Lilo jest tylko po to, żeby bohaterowie mógli się pozachwycać jej jędrnymi cyckami czy tyłkiem (w ogóle te zachwyty odnośnie walorów poszczególnych bohaterek pojawiają się z męczącą częstotliwością. Tak jak wulgaryzmy. Czasem mam wrażenie, że autor dopiero odkrył słowa takie jak „kurwa” czy „cycki” i jest tak zachwycony swą niepokornością językową, że wciska je wszędzie, gdzie może), ponarzekać na dewaluację ich relacji i na decyzje, które ze względu na nią (nie)podjął. I choć Lilo podejmuje jakieś akcje (okładanie przeciwników po pyskach czy występ w serialu) to tak naprawdę fabularnie jest całkowicie bierna, bo nie mają one większego znaczenia.

Bohaterowie drugoplanowi dla odmiany wychodzą znacznie ciekawiej. Makiaweliczna królowa Lys, która gra rolę głównej przeciwniczki Reza może i jest przerysowana, ale wzbudza autentyczne emocje w czytelniku (niepokój na przykład). W ogóle przerysowanie jest cechą właściwie wszystkich postaci, jakie spotykamy na kartach powieści: Lord Jack i jego groteskowa dekadencja (mam wrażenie, że jego wątek miał być też w jakiś sposób dekonstrukcją motywu prawowitego księcia po latach obalającego uzurpatora), doktor Hilarius ze swym chłodnym profesjonalizmem, arystokracja rekonstruowanego Londynu… Postacie w różnym (bardzo różnym) stopniu udane, ale dla czytelnika i tak znacznie bardziej atrakcyjne, niż narrator.

Przy czym to te nie jest tak, że w „Pyle Ziemi” nie ma niczego, co by mi się spodobało. Sama wizja Ziemi przyszłości, będącej z jednej strony jednym wielkim rezerwatem przyrody, z drugiej pełnym kosmicznie wręcz nowoczesnych miast (albo przeciwnie, retro nowoczesnych, dzięki nowoczesnej technologii mogących udawać dziewiętnastowieczne oryginały). Opisy Ziemi, życia na Yggdrasilu czy wspomnień dawno zmarłych ludzi to najmocniejsza strona powieści. Nawet wziąwszy pod uwagę, że styl i język Cichowskiego nie do końca mi opowiadają, doceniam. Wracając do wspomnianego na początku Vance'a - to są właśnie te elementy, które sprawiają, ze powieść jest do "Umierającej Ziemi" odrobinę podobna klimatem.

Mam wrażenie, że moim głównym problem z tą powieścią jest fakt, że moja wrażliwość czytelnicza nie pokrywa się (w każdym razie w dużym stopniu się nie pokrywa) z wrażliwością autora. Mam wrażenie, że wszystkie postacie w powieści są właśnie takie, jakie autor chciał mieć, ale nie potrafię się nimi zachwycać. Zamiast sympatii czy przynajmniej chęci śledzenia poczynań budzą irytację i nawet fakt, że poruszają się w bardzo ciekawym świecie nie ratuje sytuacji. Dodajmy do tego trochę wymuszone plot-twisty i drażniący styl i wychodzi lektura nie dla mnie. Ale, na tyle obiektywnie, na ile mnie stać, jestem w stanie sobie wyobrazić, że znajdą się osoby, którym się spodoba. Takie, które maja podobną wrażliwość do autora. Ale czy się do nich zaliczacie, to musicie już sprawdzić sami.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa SQN

Tytuł: Pył Ziemi
Autor: Rafał Cichowski
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Rok: 2017
Stron: 318

sobota, 13 maja 2017

Na co poluje Moreni: maj 2017

Maj okazał się bardziej obfity w ciekawe zapowiedzi, niż się spodziewałam. I jest chyba pierwszym miesiącem, w którym w tych zapowiedziach książki fantastyczne nie są większością.;)

Ze spadkowiczów mamy "Miasto Schodów", które zdążyłam już przedpremierowo zrecenzować. Obecna data premiery to 24 maja.

Chcę mieć

"Gen. Ukryta historia" Sidohartha Mukherjee
24 maja

Mam "Cesarza wszech chorób" tego samego autora i choć go jeszcze nie przeczytałam, jest to książka tak fantastycznie wydana, że warto ją kupić choćby po to, żeby się na nią gapić. Temat chorób dziedzicznych uważam za równie ciekawy, jak temat nowotworów (zresztą, literatura "med" w mojej osobistej skali lubienia jest zaraz za literaturą "eco" i zajmuje zaszczytne trzecie miejsce) i mam nadzieję, że "Gen" będzie równie estetycznie wydany. Bo sama objętość jest już obiecująca.;)

Anemia sierpowata, hemofilia, wodogłowie normotensyjne, pląsawica Huntingtona, mukowiscydoza oraz cały szereg innych chorób skłoniły autora – laureata Nagrody Pulitzera za Cesarza wszech chorób – do zadania pytania, co otrzymaliśmy w spadku od przodków. Bo jeśli spojrzymy na ludzi z punktu widzenia genetyki, to okaże się, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednej matki – mitochondrialnej Ewy. Dlaczego więc, będąc tak podobni, tak bardzo się różnimy?
Problem zajmował już starożytnych. Nie wiedząc o istnieniu genów, próbowali wyjaśnić, dlaczego dzieci są podobne do rodziców. Wiele wieków później Darwin szukał mechanizmów odpowiedzialnych za podobieństwa i różnice w ramach gatunków. W 1864 roku Gregor Mendel, łuskając w przyklasztornym ogrodzie kolejne korce grochu, odkrył „gen”, który zaraz potem został zapomniany. Minęły lata, zanim powstał termin „genetyka” – od greckiej génesis.
Ludzkość wykonała milowy krok w wykrywaniu przyczyn wielu chorób, ale odkryła także eugenikę. Na początku XX wieku w Stanach Zjednoczonych zakładano zamknięte kolonie, gdzie poddawano pacjentów przymusowej sterylizacji, a europejscy „higieniści” patrzyli na to z zazdrością. W końcu genetyka znalazła makabryczne zastosowanie także na starym kontynencie. W Niemczech w latach trzydziestych i czterdziestych koncepcja eugeniki dostarczyła uzasadnienia dla brutalnych eksperymentów, wyłączania jednostek ze społeczeństwa, przymusowej sterylizacji, eutanazji i masowych zbrodni. Naziści uznali genetykę za użyteczną w kreowaniu nowego społeczeństwa, a Sowieci za burżuazyjny wymysł uzasadniający różnice klasowe. W obu przypadkach teoria dziedziczności posłużyła władzy do stworzenia wypaczonej wizji ludzkiej tożsamości i manipulacji obywatelami.
Przejście od wyjaśnienia do manipulowania sprawiło, że genetyka odbija się echem daleko poza granicami nauki. Zrozumienie, jak geny wpływają na ludzką tożsamość, seksualność czy charakter to jedno. Czym innym są próby ich zmiany. Pierwszym zajmują się uczeni. Drugie powinno interesować nas wszystkich.
Niniejsza książka to opowieść o narodzinach, rozwoju i perspektywach jednej z najpotężniejszych i najniebezpieczniejszych idei w dziejach nauki.
Książka została nominowana do nagrody Baillie Gifford Prize (znanej wcześniej jako Nagroda im. Samuela Johnsona) – najbardziej prestiżowej brytyjskiej nagrody przyznawanej w dziedzinie literatury faktu. Jest również finalistką  nagrody Królewskiego Towarzystwa Naukowego, Nagrody Wellcome Trust oraz Nagrody im. E.O. Wilsona przyznawanej przez American PEN Center dla najlepszej książki naukowej.
Bestseller ,,New York Timesa”, najlepsza książka 2016 roku według ,,The Washington Post”, ,,San Francisco Chronicle”, ,,The Guardian”, ,,The Economist”, ,,The Week”, ,,The Globe and Mail”, ,,The Seattle Times”, Amazon.com, National Public Radio, ,,Kirkus”, ,,Library Journal” i  portalu czytelniczego Goodreads. 

"Skrzydła nocy" Robert Silverberg
26 maja

Artefakty, więc must have. W dodatku od dawna zbieram się do zapoznania się z Silverbergiem i może to jest już ten moment...

Dziejące się w dalekiej, umownej przyszłości, na zbankrutowanej, siłą przejętej za długi przez obcą rasę Ziemi, „Skrzydła nocy” są piękną, liryczną opowieścią o pielgrzymce starego, beznadziejnie zakochanego, obciążonego poczuciem winy człowieka, przemierzającego ruinę swego świata w poszukiwaniu wiedzy, dającej ukojenie i akceptację, a także zdolnej podnieść ludzkość na nowy poziom rozwoju.

"Farba znaczy krew" Zenon Kruczyński
31 maja

Mam trochę obaw odnośnie tej ksiązki. Chciałabym, żeby to była zrównoważona analiza środowiska. Boję się, że okaże się tania sensacja albo wywód pod tezę. Ale pewnie i tak się przekonam na własnej skórze.

Myśliwi chcieliby być postrzegani jako pasjonaci i miłośnicy przyrody. O zwierzętach wiedzą co nieco, ale wyłącznie tych, które mogą zastrzelić. Zabijają rocznie około półtora miliona małych i większych stworzeń. O polowaniach potrafią opowiadać godzinami. Nie wystarcza im podglądanie i podziwianie – tak jak to robi większość ludzi. Raczej nie chodzą do lasu bez żelaza na plecach, bo po co? Muszą zabijać, a uzasadniają to tradycją i zamiłowaniem – myśliwskim hobby. Przed opinią publiczną usprawiedliwiają się tym, że utrzymują równowagę w przyrodzie i chronią uprawy.
Tę książkę napisał człowiek, który przez wiele lat był częścią środowiska łowieckiego. Zrozumiał jednak nie tylko to, że zabijanie jest złe. Odkrył także, że za pasją do polowania kryje się obsesja sprawowania kontroli nad światem, poczucie siły i władza. I pieniądze, bo myślistwo to także potężny biznes.
Dzisiaj w polowaniach widzi rozłożone na lata samobójstwo. Zabijając zwierzęta i niszcząc przyrodę, unicestwiamy także ekosystem, od którego całkowicie zależy nasze przeżycie. Ta książka może pomóc to zrozumieć.

Chcę przeczytać

"Pan ciemnego lasu" Lian Hearn
10 maja

Pierwszą część właśnie czytam - nie żebym była daleko, ale czuje się zachęcona przynajmniej do zapoznania się z drugą (zwłaszcza, że pięknie wydane są), a może nawet na całe "Dzieje rodu Otori" się skuszę.

Na tle dzikiego lasu, imponujących zamków, ukrytych świątyń i pól bitewnych przygoda, która rozpoczęła się w "Cesarzu ośmiu wysp", zmierza ku pasjonującemu zakończeniu w "Panu Ciemnego Lasu", drugiej części "Opowieści o Shikanoko" Lian Hearn.
Prawowity władca znika. Shikanoko zostaje skazany na życie wyrzutka w Ciemnym Lesie, pół człowieka, pół jelenia. Jednak potężni panowie, którzy teraz rządzą Ośmioma Wyspami, stają się ofiarami podejrzliwości i choroby, a królestwo pustoszą susze i głód. Jedynie Shikanoko może przynieść krajowi uzdrowienie, osadzając na Lotosowym Tronie prawdziwego cesarza. A tylko jedna osoba może sprowadzić go z Ciemnego Lasu...

"Długi kosmos" Terry Pratchett, Stephen Baxter
11 maja

Zastanawiam się ile na tym etapie w całym projekcie zostało Pratchetta... Niemniej, wypadałoby przeczytać wszystkie zaległe tomy i zaopatrzyć się w najnowszy (Luby jest na bieżąco i marudzi, że nowego jeszcze nie dostał).

Lata 2070–2071. Minęło prawie sześćdziesiąt lat od Dnia Przekroczenia, a na Długiej Ziemi rozwija się nowa, postludzka spoleczność Następnych.
Dla Joshuy Valienté, dobiegającego siedemdziesiątki, nadszedł czas, by wyruszyć na jeszcze jedną, ostatnią samotną wyprawę do Wysokich Meggerów: po przygodę, która zmienia się w katastrofę. Kiedy staje wobec bezpośredniej groźby śmierci, jedyną nadzieją ocalenia staje się stado trolli. Kiedy jednak Joshua musi się zmierzyć z własną śmiertelnością, Długa Ziemia odbiera sygnał z gwiazd – sygnał odebrany przez radioastronomów, a także – w sposób bardziej abstrakcyjny – przez trolle i przez wielkie trawersery. Wiadomość jest prosta, ale o porażających implikacjach:
DOŁĄCZCIE DO NAS.
Superinteligentni Następni odkrywają, że przekaz zawiera też instrukcje budowy ogromnej sztucznej inteligencji., By ją jednak skonstruować, muszą szukać pomocy w uprzemysłowionych światach ludzi. Część po części, bajt po bajcie, montują komputer rozmiarów kontynentu – urządzenie, które zmieni miejsce Długiej Ziemi w kosmosie i ujawni ostateczny, afirmujący życie cel tych, którzy wysłali wiadomość. Jej sens do wszystkich i odczują je wszyscy – ludzie i inne gatunki, młode i stare, społeczności i pojedyncze osoby – którzy zamieszkują Długą Ziemię.

"MaddAddam" Margaret Artwood
16 maja

Zwieńczenie trylogii będzie, znaczy można zacząć czytać (na marginesie, o ile okładki dwóch poprzednich części uznawałam za w jakiś sposób fascynujące, to ta mnie przeraża...).

Toby, ocalała ze stworzonej przez człowieka zarazy, która spustoszyła ziemię, opowiada historie.
Historie o dawnym świecie i historie, które ukształtują świat nowy.
Opowieści tych uważnie słucha Czarnobrody, jeden z niewinnych Derkaczan, istot stworzonych po to, by zastąpiły ludzi. Ich prorok, Yeti-Jimmy, zapadł w śpiączkę, wybierają więc sobie nowego bohatera – Zeba, mężczyznę, którego kocha Toby. Same opowieści jednak nie wystarczą, gdy garstka ocalałych musi dać odpór przebiegłym świnionom, napadającym na ich skromny ogród, i zdziczałym, podstępnym paintbólowcom.
Witajcie w świecie niesamowitej wyobraźni Margaret Atwood.

"Sekrety roślin i zwierząt w miejskiej dżungli" Nathanael Johnson
17 maja

To jest jedna z tych "eco" pozycji, która naprawdę mnie ciekawi. Wydawnictwo z tych mniej znanych, więc nie wiem, czego się spodziewać, ale temat bardzo chodliwy.

Majestatyczny gołąb, uroczy ślimak, mistyczny miłorząb – każdy z nich ma do opowiedzenia ciekawą historię.
Wszystko zaczęło się, kiedy Nathanael Johnson postanowił nauczyć córeczkę nazw wszystkich drzew, które mijali w drodze do przedszkola w San Francisco. Mały projekt zamienił się w wielką przygodę mającą na celu odkrycie sekretów i ciekawostek dotyczących fauny i flory w mieście.
"Sekrety roślin i zwierząt w miejskiej dżungli" uchylają rąbka tajemnicy z życia zwierząt i roślin, które znajdziesz na pobliskim skwerze, w parku czy przy drodze do pracy. Lupa, lornetka i przewodnik – tylko tyle potrzeba, aby poznać fascynujący świat miejskiej przyrody.
Każdy z bohaterów książki odkrywa nie tylko własną historię, ale ukazuje również prawdziwe oblicze świata natury – który bywa przewrotny, czasem irytuje, ale przede wszystkim jest przepiękny.
Zagłębiając się w miejską dżunglę, dowiesz się, że gołębie potrafią latać z prędkością 177 kilometrów na godzinę oraz dobierają się w pary na całe życie, a wrony nie tylko zapamiętują ludzkie twarze, ale potrafią robić na złość tym, którzy wchodzą im w drogę. Z kolei liście nasturcji idealnie nadają się na kanapkę, a składniki na najlepszą sałatkę znajdziesz w parku.

"Ukryte życie lasu" David Haskell
24 maja

Jak ktoś się w poetycki sposób (najwyraźniej bardzo poetycki, skoro został nominowany do Pulitzera i podobno dość daleko w tym konkursie zaszedł) opowiada o lesie, który znam (bo Anglia nie tak daleko, jeśli o klimat chodzi), to ja bardzo chcę to zobaczyć.

Przyjrzeć się z bliska maleńkim cudom natury, wsłuchać się w pieśń powstałą z pojedynczych dźwięków przyrody, wniknąć w las... Zapalony biolog David Haskell z wyczuciem i niezwykłym zamiłowaniem opowiada o dzikim lesie, a dokładniej o maleńkim jego wycinku, któremu cierpliwe przypatrywał się przez cały rok. W zebranych przez niego obserwacjach jak w soczewce ujawnia się złożona sieć procesów zachodzących w przyrodzie w kolejnych porach roku.
Salamandra przemykająca po liściu, pierwszy wiosenny kwiat, traszka, świetliki, porosty i mchy – oto mikrokosmos pełen nieoczekiwanych tajemnic, las w swoich zadziwiających przejawach, a w tle pobrzmiewające pytanie o miejsce człowieka w świecie natury.
Poetycka elegancja stylu, filozoficzna głębia przekazu i ogromna wiedza przyrodnicza zawarta w Ukrytym życiu lasu zaprowadziły Haskella aż do finału Nagrody Pulitzera. Jego książka, obsypana nagrodami, ukazała się w wielu krajach na całym świecie.

"Królewska talia" Marcin Mortka
24 maja

Mortki czytałam dotąd jedno opowiadanie (całkiem sympatycznie skądinąd), bo z powieścią o piratach przegrałam. Ale nowa powieść fantasy, jaką autor zapowiada na koniec miesiąca, brzmi całkiem interesująco.

Mandylion to królestwo, które istnieje od tysięcy lat. Rządy w nim sprawuje król Duncan III. Służy mu wiernie czternaście rodów oraz zagadkowa kasta Pieśniarzy, dbająca o wewnętrzny porządek kraju. Całość spaja Królewska Talia – pradawny, tajemniczy artefakt, który narzuca posłuszeństwo zarówno rodom, jak i Pieśniarzom. Spokojne życie mieszkańców królestwa przerywa nadejście Czerni. Niezbadana siła zmusza mieszkańców do ucieczki i szukania nowej ojczyzny. Ci, którzy uniknęli starcia z Czernią, przeprawiają się przez Wściekłe Morze do Taliadu, krainy rozbitej na trzy pomniejsze księstwa. Mandyliończycy podbijają ją bez trudu. Ale nowa ojczyzna skrywa więcej tajemnic, niż Mandyliończycy byliby w stanie przypuszczać. Młody Tankred z rodu Hanstarów odkrywa spisek skierowany przeciwko jego rodowi i wyrusza w podróż przez ziemie Taliadu w poszukiwaniu prawdy. Chce zapobiec rozłamom w królestwie.
Na jego drodze stają straszliwe widma i śmiertelnie groźni Jastrzębi Rycerze, tajemnicze budowle i przedziwne postacie, które z czasem staną się jego sprzymierzeńcami. A wszystko otacza wszechobecna magia...

"Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" Tomasz Marchewka
24 maja

Jako wierna fanka Lamory i spółki nie mogę nie spojrzeć z ciekawością na łotrzykowskie fantasy (?) napisane przez polskiego autora (poza tym bardzo podoba mi się ta komiksowa okładka). Zobaczymy.

Jeżeli boisz się ryzykować, nawet nie siadaj do gry.
Hausenberg to miasto, które nie ma litości dla słabych. Sposobów, żeby cię przerobić, jest wiele: kieszonkostwo, obijana albo stara dobra szulerka. Lecz jeśli jesteś charakterny inie boisz się grać o wysokie stawki, będziesz zachwycony!
Slava, młody, szatańsko zdolny szuler, wyznaje jedną zasadę – jeżeli czegoś chcesz, musisz to sobie wziąć. A jego cel jest prosty: pokazać wszystkim, że to on jest w Hausenbergu numerem jeden. Niestety, wybrał sobie fatalny moment, bo nie jest jedynym wmieście, który ma poważne plany. Na domiar złego właśnie skrewił długo szykowany przekręt. Z pomocą przychodzą mu starzy kompani: zabójca Nino i Petr, samozwańczy król złodziei. Żaden z nich nie podejrzewa, że już wkrótce przyjdzie im się zmierzyć z bardzo mocnym graczem. I postawić wszystko na jedną kartę.
"Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" to brawurowo napisana, łotrzykowska opowieść o tym, że aby wygrywać z największymi, najpierw trzeba wygrać z samym sobą.

"Inteligencja kwiatów" Maurice Maeterlinck
30 maja

Z jednej strony temat ciekawy i autor noblista. Z drugiej trochę się boję, że jego teksty w perspektywie nowej wiedzy mogą trącić myszką.

Wśród jego utworów wielką poczytnością cieszyły się znakomite eseje filozoficzno-przyrodnicze, w których dowiódł talentu wnikliwego obserwatora przyrody i umiejętności fascynującego jej opisywania. Dziś prezentujemy jego Inteligencję kwiatów.
Ciekawe jest zauważyć, ze po latach wracamy do identycznych obserwacji jak właśnie Maeterlinck, który pisze o swojej książce tak: Szkic mój nie ma zgoła aspiracji stania się podręcznikiem. Jedynie pragnę zwrócić uwagę na kilka interesujących rzeczy, jakie dzieją się tuż obok nas, w tym samym świecie, gdzie uważamy się z taką pychą za istoty uprzywilejowane. () Geniusz ziemi, będący prawdopodobnie zarazem geniuszem całego świata, zachowuje się w walce o byt podobnie do człowieka. Stosuje te same metody i posługuje się tą samą logiką. Osiąga cel środkami, jakich się imamy, idzie po omacku, waha się, zawraca, zaczyna po kilka razy jedno, dodaje szczegóły, eliminuje je, poznaje i naprawia błędy. Słowem, robi wszystko, co my byśmy robi na jego miejscu.

środa, 10 maja 2017

[Przedpremierowo] "Miasto Schodów" Robert Jackson Bennett

Czasami bardo się cieszę, że jestem blogerką. Widzicie, są takie książki, które na pierwszy rzut oka wydaja się ciekawe i nawet chętnie bym je przeczytała, ale z kolei nie interesują mnie na tyle, żebym od razu leciała kupować. Koniec końców lądują zapomniane na nieskończonej liście ciekawych tytułów do przeczytania kiedyś i jeśli mają szczęście, to może za kilka lat przypomnę sobie o nich, trafiając przypadkowo w bibliotece. Z drugiej strony, bardzo chętnie takie tytuły biorę do recenzji, jeśli zostaną mi zaproponowane (bo, no wiecie, wtedy ryzykuje tylko własnym czasem). Jedna z takich powieści jest „Miasto Schodów”. Dzięki temu, że jestem blogerką bardzo interesujący tytuł nie umknął mi na długie lata.

Bułykow kiedyś był najpotężniejszym miastem Kontynentu. Niestety, jakieś osiemdziesiąt lat temu przegrał wojnę, stracił swoich bogów i upadł. Okupanci z Sajpuru wyznaczyli nowe prawa, ale miejscowi dalej pamiętają lata chwały, przez co sytuacja w mieście jest bardzo napięta. Do tego stopnia, ze ginie sajpurski naukowiec – persona niezwykle popularna i zasłużona dla nauki u siebie, w Bułykowie powszechnie znienawidzona. Stolica nie pozostaje obojętna i w kilka godzin przysyła kogoś, kto ma się sprawą zająć. Czyli Sharę Thivani, oficjalnie tylko ambasadorkę niższego szczebla. Jednak czy zabójstwo to tylko eskalacja napięcia? I czy Shara jest na pewno tylko tym, za kogo chce uchodzić?

Zanim przejdziemy do rzeczy istotnych, czyli tych, które w książce są ciekawe, zapłaczę nad tym, co mnie bolało. Narracja w czasie teraźniejszym jest największa bolączką tej książki i poważnie postuluję, żeby tego zabronić. Zamiast dynamizować opisy zawiesza je tylko w dziwacznym slow motion, onirycznym bezczasie, który w większości przypadków kompletnie nie pasuję i przynosi efekt odwrotny do zamierzonego. A mój mózg i tak zaczyna go przekształcać w czas przeszły, dla własnego psychicznego zdrowia. Tak więc, drodzy autorzy, jeśli chcecie być oryginalni w formie, nie idźcie tą drogą. W dziewięciu przypadkach na dziesięć to się w ogóle nie sprawdza.

Wylawszy żale, mogę przejść do rzeczy istotnych, czyli do wyjaśniania, dlaczego pomimo narracji w czasie teraźniejszym warto tę książkę przeczytać.

Po pierwsze, „Miasto Schodów” to rasowe urban fantasy. Co z tego, że akurat miasto jest tutaj z tych realnie nieistniejących? Wszak podgatunek definiuje niezbywalna rola aglomeracji, czy to jako dekoracji, czy też (rzadziej, choć chyba bardziej zgodnie z konwencją) jako pełnoprawnego bohatera. A Bułykow niewątpliwie bohaterem jest. Jest potrzaskanym świadectwem dawnej, świetlanej historii, o której przypomina rdzennym mieszkańcom. Jest trofeum, które najeźdźcy traktują niczym gnijący łeb pokonanego potwora nad bramą grodu. Jest żywe, choć niekompletne, a bohaterowie nieustannie odkrywają drzemiącą w nim moc i tajemnice. Bez Bułykowa nie dałoby się napisać tej historii.

W tym miejscu muszę napisać nieco o świecie przedstawionym, bo moje dalsze wywody mogłyby być niezrozumiałe. Mamy bowiem tutaj ciekawy kontrast. Widzicie, cywilizacja, która rozwijała się na Kontynencie była kompletnie atechniczna. Po co komu technika, skoro błogosławieństwo łaskawego bóstwa zaspokaja wszelkie potrzeby? I tak zamiast wynalazków były cuda (coś w rodzaju zaklęć lub zaklętych przedmiotów, pozwalających na przykład prowadzić „videorozmowy” na odległość) zamiast medycyny – lecznicze fontanny z żywą wodą, zamiast budownictwa – boska architektura. Niestety, kiedy zabrakło bogów, a wraz z nimi ich dzieł i cudów, Kontynentanie okazali się śmiertelnie zacofani na tle mniej więcej dziewiętnastowiecznej technologii sąsiadów. Moim skromnym zdaniem to jeden z najciekawiej nakreślonych konfliktów na linii magia-technologia, z jakim miałam do czynienia.

Widzicie, fantasy to taki dziwny gatunek, który (przynajmniej do momentu przekroczenia masy krytycznej, po którym zaczynają rodzić się dekonstrukcje) stoi wydziedziczonymi książętami, rebeliantami i ogólnie tymi, którzy niesłusznie przegrawszy poprzednią wojnę, na kartach powieści dzięki kolejnej próbują odzyskać to, co utracili. Tak więc zwykle mamy okazję podziwiać historię podbitego ludu, który odzyskuje niepodległość albo tego nieszczęsnego książęcia, które odzyskuje należną mu władzę z rąk uzurpatora (a ten zawsze, ale to zawsze jest zły, podły i nieudolny. Chyba, że Kay). Bennett dla odmiany proponuje nam spojrzenie z drugiej strony barykady.

Cała historia w „Mieście Schodów” opowiedziana jest z perspektywy obywateli Sajpuru. Którzy, zanim wzniecili zwycięskie powstanie, byli niewolnikami Kontynentu. Są jednak zwykłymi ludźmi. Może polityka nowego rządu nie jest godna aprobaty, ale to jeszcze nie znaczy, że poszczególni obywatele muszą w pełni się z nią identyfikować. Będąca główną bohaterką Shara na przykład chce dążyć do prawdy. Najpierw głownie w sprawie śmierci naukowca (a prywatnie – przyjaciela), co nieuchronnie prowadzi ją do rozważań nad prawdziwą naturą bogów i wydarzeń, które doprowadziły do ich upadku. Niestety, funkcja, którą pełni stoi w sprzeczności z beztroskim odkrywaniem prawdy. (Poza tym „Miasto Schodów” to jedna z tych powieści, w których autor pokazuje, że historię tworzą zwycięzcy. I że jej oficjalna wersja niekoniecznie ma wiele wspólnego z obiektywną prawdą).

Trochę nietypowe jest to, że większość istotnych bohaterów książki to kobiety – nie, żeby było mi z tym źle, raczej taka miła i zaskakująca odmiana. Mamy więc Sharę, postać złożoną i najważniejszą w opowieści. Jest osoba nieprzeciętnie inteligentną, w młodości miała przed sobą świetną karierę. Niestety, przez wrodzony idealizm wpakowała się w kłopoty i od kilkunastu lat pozostaje na nieoficjalnym wygnaniu, wypełniając zagraniczne misje. Na które zawsze posyła ją ciotka, istna Margaret Tatcher tamtego świata. Zaś w samym Bułykowie działania Shary wspiera gubernator Mulaghesh – zasłużona weteranka, która chętnie przeszłaby już na emeryturę, niestety ciągle dostaje niby lukratywne, ale trudne w utrzymaniu posady „za zasługi”. Nie, żeby męska obsada nie występowała, ale tak naprawdę tylko dwie postacie mają jakąś realna rolę do odegrania. I obie związane są z Sharą (w tym jedna, mam wrażenie, odegra kluczową rolę którymś z kolejnych tomów).

Mogłabym właściwie jeszcze długo pisać o zagadnieniach poruszanych przez Bennetta (o naturze wiary i relacji między bóstwem a wiernymi, o tym, czy cel zawsze uświęca środki, o tym, czy właściwe jest odcinanie kogokolwiek od jego korzeni – o, to jest bardzo ciekawie poruszona kwestia, zarówno w skali społeczności, jak i jednostki…), ale wymagałoby to spoilerów. Którymi szanownych czytelników raczyć nie chcę. Powiem tylko, że całkiem słusznie tę powieść nominowano do World Fantasy Award.
Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Papierowy Księżyc.

Tytuł: Miasto Schodów
Autor: Robert Jackson Bennett
Tytuł oryginalny: City of Stairs
Tłumacz: Piotr Zawada
Cykl: Boskie miasta
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Rok: 2017
Stron:

piątek, 5 maja 2017

[Internety inspirujo] Te dobre blogi książkowe

Tytułem wstępu: spontanicznie stworzyłam cykl "Internety inspirujo" dla rzeczy, które w jakiś sposób zostały zainspirowane przez internet (flejm na fejsiku, komentarz użytkownika itp.), a których nie uważam za wystarczająco tru, żeby znalazły się w "Zmyśleniach". Zważywszy na to, że właśnie odkryłam fejsikowe grupy (tak, wiem, jestem atechnologiczna. I nie lubię Facebooka), wróżę mu świetlaną przyszłość.

Ostatnio na Facebooku (znowu) wywiązała się dyskusja o tym, jakie to głupoty na tych książkowych blogach wypisują. W jednej z jej odnóg rzuciłam nieopatrznie, że przydałaby się lista blogów dobrych, do wykorzystania jako kontrargument. O dziwo znalazło się kilku chętnych (których z tego miejsca serdecznie pozdrawiam!), którzy byliby zainteresowani nawet moją wysoce subiektywną wersja takiej listy.

Od razu na wstępie zaznaczę, że jest to lista blogów dobrych DLA MNIE. Takich, które mnie się podobają, zdanie autorów których z czysto subiektywnych przyczyn cenię i które mi się czyta przyjemnie (warto mieć na uwadze, że np. idealna korekta tekstów nie jest dla mnie najważniejsza. Wystarczy, by była na tyle dobra, żeby błędy nie rzucały mi się w oczy. Dla wrażliwców próg nie do przeskoczenia). Nie są to też jedynie blogi, na jakie zaglądam i które uważam za wartościowe, ale ograniczyłam się do takich, które odwiedzam z grubsza regularnie.

Jest to też lista blogów, które arbitralnie, według własnego widzimisię, uznałam za książkowe - więc żaden z cenionych przeze mnie blogów popkulturowych tu nie trafił. Za to jak najbardziej trafiają takie, na których w większości się pisze o książkach, ale nie tylko.

Jako skamielina blogosfery zaznaczam też, że bardzo NIE jestem na bieżąco z nowinkami w branży. Za dużo tego się pojawia i za szybko znika... A jako że im człowiek starszy, tym mniej ma czasu, skupiam się głównie na tym, co bliskie mojej strefie komfortu. Czyli na dłużej zostaję tylko na blogach zajmujących się głównie fantastyką (bo takiego poświęconego głównie "literaturze eko" jeszcze nie znalazłam).

Ale do rzeczy. Kolejność przypadkowa.


Klasa sama w sobie, jeśli idzie o blogosferę książkową. Blog bardzo stary jak na internetowe standardy, zaś blogerka z wykształceniem mniej więcej tematycznym i bardzo zaawansowanym (dzięki bogu, notki nie przypominają recenzji formalnych). Niestety, Paulina nie interesuje się szczególnie fantastyką (czasem jakaś pojedyncza pozycja). Osobiście zaglądam do niej głównie po opinie odnośnie szeroko pojętej "literatury eko", bo nie dość, ze sporo ich się u niej pojawia, to jeszcze czasem trafiają się rzeczy nie wydane po polsku (a to zawsze jakaś prognoza na przyszłość).


Siostry dla odmiany piszą głównie o fantastyce (niestety, zdecydowanie za rzadko ostatnimi czasy) i przynajmniej jedna z nich ma zaawansowane wykształcenie tematyczne. Chciałabym, żeby dawały mi pretekst do częstszego zaglądania.


Gryzipiórowe notki są bardzo analityczne, w ten przystępny sposób, z którym aż chce się dyskutować. Ufam jej gustowi. Jedyny problem z Gryzipiórem jest taki, ze czyta ksiązki, które chcę przeczytać szybciej ode mnie. I o nich pisze. Więc ja tych notek czytać nie mogę, bo raz, że wtedy dyskutować ciężko, a dwa, że jeszcze przejmę jej punkt widzenia i jak tu później subiektywną opinię wyrazić?


Blog Ninedin to już legenda (a jeśli nie, to tylko przez błąd matrixa, bo zdecydowanie powinien być). Jeden z pierwszych, na jaki w ogóle się natknęłam na długo przed tym, zanim zaczęłam się zastanawiać nad własnym. Ninedin pisuje takie notki, jakie ja zawsze chciałam pisać, więc jest to jeden z nielicznych blogów, które czytam niezależnie od tego, co na nim wyląduje (no, może poza notkami zawierającymi spoilery do książek, które chcę przeczytać. Bo niestety, Ninedin spoilerów nie unika. Ale zawsze przed nimi ostrzega. Zresztą, bez spoilerów jej notki nie byłyby takie soczyste). Szkoda, że nie pisze częściej.


5. Kroniki Nomady
Przyznam, że nie zawsze (uwaga, nisko latające eufemizmy) zgadzam się z opiniami Silaqui. Niemniej, nie można jej odmówić, że wszystko, co czyta i opisuje, analizuje bardzo skrupulatnie. Niestety, rzadko czyta to samo, co ja, więc nieczęsto dyskutujemy.



6. Biblioteka Kruka fantastyczna
Zaraz po blogu Ninedin jest to taki, do którego poziomu dążę. Niestety, Kruk pisze zdecydowanie za rzadko. Pisze też głównie o starszej fantastyce, co akurat wadą nie jest.


7. Rybie udka
Blog jest dla autora raczej archiwum publikowanych gdzie indziej tekstów niż osobnym bytem, ale to przecież wcale mu nie ujmuje wartości merytorycznej. Recenzje są rzeczowe, dogłębne i bardzo wyważone (co dla mnie bywa wadą, bo za taką uznaję brak emocji na blogu, ale to ja), choć często znacznie wcześniej można znaleźć je w innych miejscach.


8. Wielki Buk
Cóż, gusta literackie autorki tego bloga w jakich 95% rozmijają się z moimi. Ale trzeba przyznać, że notki pisze solidne. Lubię czasem zajrzeć.


9. Rozkminy Haydyny
Na Rozkminach udzielam się rzadko (w ogóle ostatnio rzadko udzielam się na wszystkich blogach, muszę to zmienić), ale zaglądam regularnie i lubię sobie poczytać. Choć chyba powinnam czytać częściej.



10. Qbuś pożera książki
U Qbusia cenię głównie dyskusje okołoliterackie, ale nie tylko. Wszystkie recenzje są solidne, a sam bloger wie, o czym pisze (mógłby czasem jeszcze pisać o jakiejś fantastyce z zagranicy, której u nas nie wydali, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego).

I na tym zakończmy, zamknijmy się w okrągłej dziesiątce. Choć pewnie jeszcze jedna by się uzbierała. Ale wymagałaby weryfikacji (wiecie, jestem leniwa, kilka fajnych blogów uciekło mi jakiś czas temu z radaru i musiałabym sprawdzić, czy jeszcze żyją i jakiej jakości to życie), a teraz nie mam na nią ochoty.

środa, 3 maja 2017

Stosik #91

Taki stosiki lubię najbardziej. Nie za duży, nie za mały.:) Kolejny będzie większy, bo planuję w maju spore zakupy, ale tymczasem cieszmy się minimalizmem.


Lecimy od góry. "Pasterska korona" jest ostatnim tomem dyskowej kolekcji i tym sposobem złapałam je wszystkie. Przeczytana i zrecenzowana na blogu.

A historii tej różowej książeczki o kucyponkach i tak nie zrozumiecie (na fanpejdż ją wrzucałam :P ).

Dwie kolejne to egzemplarze recenzenckie. "Pył Ziemi" dostałam od SQN i już go nawet przeczytałam, więc recka niedługo. "Cesarza ośmiu wysp" dostałam od Maga. Mam nadzieję przeczytać przed premierą drugiej części (o ile wydawca oficjalnie raczy potwierdzić jej datę).

A na koniec żniwo empikowej promocji na UW. Z tych całych pięciu tomów serii, jakie w moim salonie mieli (z czego jeden tytuł mam od dawna na półce) wybrałam "Tlen" (bo okładka) i, po długich dywagacjach, "Stulecie przemocy" (bo jednak opis wydał mi się najciekawszy).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...