środa, 24 lipca 2013

Po raz czwarty - "Przesmyk centaura" Piers Anthony

Oto dobrnęliśmy (a raczej wydawnictwo dobrnęło) do czwartej części opowieści o krainie Xanth. Pierwsze dwie uznałam za urocze opowiastki, może nie rewelacyjne, ale dobre do czytania na plaży czy w innym niezobowiązującym miejscu. Trzecia była na kilka sposobów irytująca, ale miałam nadzieję, że w czwartej będzie lepiej. Czy jest? Cóż, i tak, i nie.

Kiedy król Trent wyrusza do Przyziemia z misją polityczną, Dor zostaje jego zastępcą, żeby wprawić się w obowiązkach, które kiedyś, jako przyszły władca, będzie musiał wykonywać. Nagle okazuje się, że prawdziwy monarcha Xanthu wpadł w tarapaty i nie może wrócić do domu. Dor zbiera więc drużynę dzielnych przyjaciół (księżniczkę, ogra, centaura i golema) i już ma wybierać się na ratunek, kiedy dopada go kolejny kłopot – w Xancie pojawił się nowy czarodziej, czyli osoba o ponadprzeciętnym talencie magicznym. Jako że czarodziej może pretendować do tronu, Dor musi zbadać sprawę, żeby uniknąć przykrych niespodzianek. Czy w takim razie zdąży uratować króla?

Największym problemem „Przesmyku centaura” jest to, że autor po raz czwarty podaje nam ten sam odgrzewany kotlet. Owszem, linia fabularna się zmienia, bohaterowie takoż, ale pewne rzeczy powracają jak niezbyt urodziwy refren. Na przykład żarty o podkasanej spódnicy, odsłaniającej zgrabne nogi. Za drugim razem to może jeszcze było zabawne, ale za trzydziestym tylko irytuje. Poza tym przez cztery tomy autor gdzieś zawsze wplatał motyw wojny płci. Gdy pojawiły się po raz pierwszy, uznałam je za koloryt lokalny, zwłaszcza że bohater w swoich stronniczych obserwacjach był wiarygodny. Ale im częściej w kolejnych tomach powracała kwestia napięć między płciami (oczywiście w zamierzeniu autora podana z przymrużeniem oka; nawet widać, że Anthony nie miał nic zdrożnego na myśli, ale co bawiło w latach osiemdziesiątych, teraz już najczęściej nie brzmi dobrze), tym bardziej stawały się denerwujące, zwłaszcza że zasadniczo polegały na powtarzaniu tych samych spostrzeżeń. Po lekturze „Przesmyku centaura” człowiek zaczyna mieć wrażenie, że autor uważa kobiety za wredne manipulatorki, którym tylko upolowanie chłopa w głowie.

Skoro już przy obrazie kobiet jesteśmy, powiem tylko, że jest lepiej niż poprzednio, ale do ideału daleko. To znaczy, że pojawiają się panie, które potrafią zrobić coś więcej, niż tylko omdleć w kluczowym momencie, ale każda jest w jakimś stopniu… „Dwulicowa” byłoby zbyt mocnym określeniem, ale jeśli je osłabicie, to będzie w sam raz. W dodatku autor marnuje taki piękny motyw toksycznej relacji matki z córką… Wiem, że nie każdy jest Pratchettem, potrafiącym poruszać ważkie tematy w powieściach humorystycznych, ale czytelnik czasem miewa pewne oczekiwania, zwłaszcza, jak mu się sygnalizuje coś ciekawego. Zawodzenie czytelnika nie jest dobrą metodą.

A fabuła? Nieskomplikowana, dość przewidywalna, ale całkiem przyjemna. Poza momentami, w których autor wyraźnie bawił się sławnym słownym humorem. Bo o ile czytając oryginał zapewne moglibyśmy się pośmiać, o tyle w przekładzie zieją nudą całe strony tekstu, gdzie nic się nie dzieje. Szkoda.

„Przesmyk centaura” nie jest może powieścią szczególnie udaną, ale na plażę czy inne miejsce wakacyjnego leniuchowania się nada. Sama po kolejny tom „Xanthu” zapewne sięgnę. Ciekawe, ile ich jeszcze wytrzymam.
 
Recenzja dla portalu Insimilion.
 
Tytuł: "Xanth. Przesmyk centaura"
Autor: Piers Anthony
Tytuł oryginalny: Xanth. Centaur Aisle
Tłumacz: Paweł Kruk
Cykl: Xanth
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok: 2013
Stron: 407

sobota, 20 lipca 2013

"Gładko idzie przędza..." - "Przędza" Gennifer Albin

„Przędza” od dawna mnie intrygowała. Z jednej strony pomysł na świat tam przedstawiony wydawał mi się fenomenalny (i budził skojarzenia z „Fionavarskim gobelinem” – niesłuszne, jak się okazało), z drugiej okładkowy blurb groził banalnym młodzieżowym romansidłem. Ostatecznie postanowiłam zaufać renomie wydawcy, która sama w sobie znamionuje jakość (w końcu Dukaj i Huberath to od nich) i z duża dozą dobrej woli wzięłam się za lekturę.

Kiedy dziewczyna w Arrasie kończy szesnaście lat, musi przystąpić do obowiązkowego egzaminu, sprawdzającego jej zdolność tkania materii świata. Jeśli go zaliczy, zostanie Kądzielniczką i będzie do końca życia opływać w luksusy, ciesząc się władzą i przywilejami. Jednak rodzice Adelice nie chcą, aby ich córka zdała egzamin, a ponieważ dziewczyna zdradza oznaki ogromnego talentu, od dziecka uczą ją go maskować. Podobno nie chcą, żeby córka została zdeprawowana przez ogromną władzę, która jest udziałem Kądzielniczek. Niestety, Adelice zdaje testy i trafia do Zakonu, szkolącego dziewczęta do odpowiedzialnego zadania tkania materii świata. Tam okazuje się, że rzeczywistość znacznie się różni od strumieniowych i prasowych przekazów.

Zacznijmy może od tego, co mi się w powieści nie podobało, mianowicie głównej bohaterki. Wydawca gdzieś na okładce określił ją mianem charyzmatycznej, ale nie za bardzo mogę się z nim zgodzić. Adelice to po prostu nieprzeciętnie uzdolniona przeciętna nastolatka, która miast obiecanej charyzmy posiada impulsywny charakter i niewyparzoną gębę oraz umiejętność następowania na odcisk wpływowym ludziom, którzy i tak jej nie lubią. Przy tym trzeba oddać autorce, że charakter zbuntowanej młodzieży oddało bardzo trafnie, a sama Adelice jest postacią obiektywnie dobrze napisaną. Szczególnie widać to w momentach, gdy pani Albin opisuje poczucie zagubienia i osaczenia dziewczyny w zupełnie obcej rzeczywistości Zakonu. Niemniej, autorka użyła kilku zabiegów, które stawiają Adelice Lewys niebezpiecznie blisko granicy, za którą już tylko Mary Sue (podejrzewam, że jest to wina trochę braku doświadczenia pisarki, a trochę przyjętego sposobu narracji), a nie wydaje mi się, żeby to była zamierzona gra z konwencją. Po pierwsze, Adelice jest jedną z niewielu postaci, które posiadają własny charakter. Poza nią bohaterów będących indywidualnościami można policzyć na palcach jednej ręki (swoją drogą, powieść jest ogólnie bardzo uboga w bohaterów, ale może to i lepiej). Po drugie, mimo że znajduje się w budynku zajmowanym praktycznie przez same kobiety, wszystkie dostępne portki latają właśnie za nią (nawet te podstarzałe i dobrze sytuowane). Po trzecie wreszcie, wolno jej o wiele więcej, niż każdej innej Kądzielniczce. Trzeci zarzut można wyjaśnić niezwykłym talentem, półtora z pozostałych pierwszoosobową narracją, która automatycznie stawia głównego bohatera w centrum uwagi i ułatwia usuwanie pozostałych poza nawias, ale wciąż zostaje pytanie, czemu Adelis tak mało interesuje się innymi ludźmi.

Pozostawmy jednak kwestię głównej bohaterki i przejdźmy do pozostałych. Jak już pisałam, niewielu z nich może poszczycić się własnym charakterem. Pani Albin ma skłonności do tworzenia postaci z potencjałem, którego później nie wykorzystuje. Taka na przykład Maela jest wrednym, złośliwym babsztylem, który nie lubi naszej Adelice właściwie nie wiadomo dlaczego. Autorka próbuje ratować sytuację dodając zawiedzione nadzieje karierowiczki a później zazdrość o chłopaka, ale to wszystko wypada jakoś sztucznie i mało wiarygodnie. Zmarnowanym potencjałem jest również Enora, z którą co prawda autorka przygotowała świetny plot twist, ale można było z tej postaci wyciągnąć znacznie więcej, zwłaszcza w obliczu problematyki, do poruszenia której została wykorzystana. Świetnie natomiast naszkicowano sylwetki dwóch osób dzierżących największą władzę w świecie Adelice: Prządki Loricel i dygnitarza Cormaca. Dzięki nim autorka pięknie podsumowała różne sposoby postrzegania dobra ogółu – a czytelnik od razu wie, który jest właściwszy (nie, to nie jest przytyk – jakkolwiek niejednoznacznych bohaterów lubię, tak uważam, że w powieściach młodzieżowych niezbędna jest jednoznaczna ocena pewnych postaw).
Pierwotnie polska okładka "Przędzy" miała być taka.

Pora przejść do tego, co w książce się podobało. Jest to fenomenalny świat przedstawiony. Dobrze, może jest zarażony modnym ostatnio wśród young adult dystopizmem, ale mimo tego pozostaje oryginalny. Ogromnie podoba mi się pomysł świata jako skomplikowanej tkaniny o wielu stopniach złożoności, który osoba o odpowiednich umiejętnościach może kształtować wedle woli, ale który jest tak delikatny, że aby nie dopuścić do jego rozpadu trzeba czuwać dniem i nocą. Podoba mi się też organizacja, jaką autora wymyśliła do sprawowania rządów w tym świecie. I nie jest to podobanie się na zasadzie poczucia braterstwa poglądów. Raczej takie, które wyrosło z przeświadczenia, że właśnie tak mogłoby być, choćby nie wiem jak bardzo nam się to nie podobało. Mogłabym tak jeszcze długo, ale prawdziwa natura Arrasu jest jedną z najciekawszych zagadek powieści, więc nie będę spoinować.

Kilka słów na temat problematyki poruszanej w „Przędzy”, która jest różnoraka i bardzo ciężkiego kalibru. Krótko wymienię: totalitaryzm, seksizm, homofobia, manipulowanie faktami przez władze i najważniejsza chyba kwestia totalnej kontroli. Troszkę za dużo tych grzybków w barszczu, czasem nie wszystkie logicznie się łączą, a wszystkie wydają się wprowadzone tylko po to, aby podkreślić grozę sytuacji, w której władza dąży do przejęcia całkowitej kontroli nad wszelkimi aspektami życia obywateli. Sam główny problem bardzo ładnie pani Albin wyszedł: dostaliśmy polityków, którzy gładko mówią o tym, że kolejne zakazy i nakazy to wyłącznie kwestia dobra społecznego i bezpieczeństwa, ale tak naprawdę widać, że są napędzane strachem przed utratą stołka i przywilejów oraz najzwyklejszym pragnieniem posiadania jeszcze większej władzy, niż dotychczas. Szkoda tylko, że inne, niemniej ważkie problemy, robią za tło.

Rozpisałam się strasznie – jeśli ktoś sumiennie doczytał do tego miejsca, to gratuluję. Czas, by podsumować „Przędzę”. Jest to z pewnością jedna z ciekawszych powieści young adult, jakie miałam okazję czytać, pomimo mocno wyświechtanego sposobu, w jaki autorka serwuje nam wątek romantyczny. Nie koncentruje się na nastolatkach ratujących świat i stara się poruszać ważkie problemy, oferując jednocześnie interesującą fabułę. Co prawda od pierwszoosobowej narracji w czasie teraźniejszym niektórzy mogą się odbić, ale nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że wydawnictwo wypuści i drugi tom opowieści, bo pierwszy to raczej preludium do właściwej historii i nie dość, że pozostawia więcej pytań, niż odpowiedzi, to kończy się klasycznym cliffhangerem. I choć mam w nosie, który z pięknych chłopców zostanie z Adelice, z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Literackiego.

Tytuł: Przędza
Autor: Gennifer Albin
Tytuł oryginalny: Crewel
Tłumacz: Łukasz Małecki
Cykl: Przędza
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2013
Stron: 389

sobota, 13 lipca 2013

W imię nauki? - "Szympansy z azylu Fauna" Andrew Westoll

Już kilkukrotnie zdarzało mi się pisać, że uwielbiam czytać o ludziach z pasją. Czasem są to podróżnicy, czasem facet, który postanowiła mieszkać przez rok z dzikimi wilkami. Niedawno wydawnictwo Czarne ruszyło z nową serią o wdzięcznym tytule „Menażeria” (czy już wspominałam, że zawsze popieram inicjatywy wydawania książek poruszających tematykę interakcji świata ludzi i zwierząt?) i od razu oddało do rąk czytelników kolejną opowieść o pasji i poświęceniu. Poświęceniu pewnej kobiety, która postanowiła weteranom eksperymentów medycznych zapewnić spokojną starość.

Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądają procedury dopuszczania do stosowania nowej terapii czy leku? Większość z nich obejmuje etap badań na zwierzętach (wcześniej dotyczyło to również badań nad nowymi kosmetykami, ale obecnie w Europie taka procedura jest zakazana, obowiązuje również zakaz stosowania komponentów testowanych na zwierzętach). Zazwyczaj zwierzętami tymi są gryzonie – łatwo i tanio można zapewnić im przyzwoite warunki do życia, szybko się rozmnażają i, jakkolwiek brutalnie by to zabrzmiało, żyją krótko, więc odpada problem, co zrobić ze zwierzętami po zakończeniu eksperymentów. Niemniej, zwłaszcza w latach 1950-1980 częstymi pensjonariuszami laboratoriów były małpy człekokształtne, ze szczególnym uwzględnieniem szympansów, jako gatunku najbliższego genetycznie człowiekowi. Obecnie większość krajów Unii Europejskiej zakazuje inwazyjnych (lub jakichkolwiek) eksperymentów na małpach człekokształtnych (a i tam, gdzie zakaz nie obowiązuje, odchodzi się od takich metod badań), ale w USA proceder kwitnie mimo wątpliwej wartości medycznej. Niemniej są ludzie, którym zależy na wprowadzeniu zakazu przeprowadzania inwazyjnych badań na małpach człekokształtnych i którzy aktywnie o to zabiegają. Jedną z takich osób jest Gloria Grow. Nie tylko wygłasza prelekcje przed Kongresem, ale też założyła azyl dla szympansów, które są zbyt stare lub chore, aby dłużej brać udział w eksperymentach. Andrew Wesoll na kilka miesięcy został wolontariuszem w tym azylu, aby zebrać materiał do książki.

„Szympansy z azylu Fauna” (zabawne – przez większość czasu byłam przekonana, że nazwa schroniska pochodzi od koźlonogich bożków, a tu niespodzianka: jednak od ogółu królestwa zwierząt) to opowieść z takich, jakie najbladziej lubię. Jest po trosze pamiętnikiem z wolontariatu (a było… no cóż, ciekawie), po trosze historią powstania ośrodka, portretem jego założycielki, dywagacjami na temat historii badań na małpach człekokształtnych i ich praw. Jednak najwięcej miejsca poświęcono pensjonariuszom ośrodka.

W czasie, gdy Westoll odbywał wolontariat, w Faunie przebywało trzynaście szympansów. Każdy z nich miał za sobą długie lata eksperymentów medycznych (szympansy żyją prawie tak długo jak ludzie), nieraz brutalnych i bolesnych. Wszystkie cierpią na schorzenia fizyczne i zaburzenia psychiczne, często bardzo głębokie. Nic w tym dziwnego, te małpy są przecież zwierzętami stadnymi, a w laboratoriach trzyma się je pojedynczo w bardzo małych klatkach, w dodatku odbiera matkom zaraz po urodzeniu, co bardzo utrudnia lub wręcz uniemożliwia prawidłowy dla gatunku rozwój. Pensjonariusze Fauny byli ponadto przez lata (lub dziesiątki lat) poddawani bolesnym zabiegom chirurgicznym (pod narkozą co prawda, ale bez podania później środków przeciwbólowych, bo mogłoby to zafałszować wyniki), zarażani ciężkimi chorobami i traktowani z pogwałceniem praw zwierząt. Tragiczny los małp uderza tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę, że szympansy dorównują inteligencją trzyletniemu dziecku, a niektóre z nich były wcześniej uczone języka migowego (co prawda akurat te nie przebywają w ośrodku pani Grow), więc mogłyby opowiedzieć o swoich cierpieniach, gdyby nie zaburzenia psychiczne (o takich samych objawach, jakie występują u ludzi).

Panu Westollowi natura nie poskąpiła talentu pisarskiego, więc codzienność i historię Fauny potrafi przedstawić w sposób potoczysty i dynamiczny. W tej smutnej skądinąd opowieści nie brak humoru (co jest główną zasługą samych szympansów, które mają własne poczucie humoru – dość małpie, trzeba przyznać), jak i chwytających za serce momentów, czy dynamicznych akcji. Autor z nimi wszystkimi poraził sobie świetnie, a czytelnikowi pozostawało tylko pochłaniać kolejne strony. Choć dla co bardziej wrażliwych miłośników zwierząt „Szympansy z azylu Fauna” mogą być bardzo trudną lekturą.

Jeszcze kilka słów o jakości wydania. Szkoda, że oprawa nie ma skrzydełek (w skrytości ducha na to właśnie liczyłam), ale to moje prywatne marudzenie. Bardziej obiektywnymi wadami są sztywne kartki (nieuważny czy energiczny czytelnik może przez to złamać książce grzbiet) i drobna czcionka. Co prawda jako rekompensatę do tej drugiej wydawca zastosował szerokie i przejrzyste interlinie, ale to trochę mało. Nagminne jest też stosowanie anglosaskiej numeracji pięter – żaden budynek nie ma parteru, za to do wszystkich wchodzi się od razu najpierwsze piętro (na zamieszczonym w książce zdjęciu widać wyraźnie, że budynki Fauny nie wiszą w powietrzu, tylko mają normalne partery, a jedynie tłumacz o tym zapomniał). Raz zdarzyło się wspomnieć o badaniach nad wolno żyjącymi szympansami prowadzonymi w Tajlandii, ale to już drobiazg. Plus należy się za umieszczenie w książce czarnobiałych fotografii zarówno wszystkich pensjonariuszy, jak i samego ośrodka.

Komu poleciłabym tę książkę? Miłośnikom literatury faktu i przyrody oraz tym wszystkim, którym los zwierząt nie jest obojętny (może z wyłączeniem osób szczególnie wrażliwych na cierpienie naszych braci mniejszych – niektóre fakty przytoczone w „Szympansach…” nie są przeznaczone dla delikatnego czytelnika). Ale generalnie poleciłabym każdemu, kto lubi poczytać dobrą książkę. Nie tylko dla poobcowania z dobrym pisarstwem, ale dla poszerzenia horyzontów. Tego nigdy za wiele.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Czarne.

Tytuł:Szympansy z azylu Fauna. O przetrwaniu i woli życia
Autor: Andrew Westoll
Tytuł oryginalny: The Chimps of Fauna Sanctuary: A True Story of Resilience and Recovery
Tłumacz: Maria Zawadzka
Cykl: Menażeria
Wydawnictwo: Czarne
Rok: 2013
Stron: 311

wtorek, 9 lipca 2013

Kocia rodzina, ludzka rodzina - "Riko i my" Joanna Chełstowska, Ludwik Kozłowski

Jestem jedną z tych osób, które uwielbiają książki o zwierzętach. Z przewaga tych opartych na faktach, a stylizowanych na powieść – stąd moja ogromna sympatia do serii Biosfera i zainteresowanie serią Menażeria. Okazuje się jednak, że coś ciekawego w temacie można przeczytać i poza seriami. Wydawnictwo Pierwsze kiedyś zaprezentowało czytelnikom spopularyzowaną filmem powieść „Marley i ja”. Teraz wraca do zwierzęcej tematyki dzięki rodzimej książce „Riko i my”. Tytuły dość podobne prawda? Ciekawe, jak z wnętrzem.

Riko to kot. Olbrzymi, bury kocur z gatunku tych, które Pratchett nazywał kotami farmowymi. Jednak, w przeciwieństwie do mruczków zdefiniowanych przez sir Terry’ego, Riko jest bardzo inteligentny. Nie chodzi o to, ze jest jakimś kuriozum, które codziennie po obiedzie grywa z państwem w szachy. Chodzi raczej o jego empatię, umiejętność rozwiązywania problemów i życie emocjonalne. Poza tym łączy go niezwykle silna więź zarówno z jego kocią, jak i z ludzką rodziną, choć ta druga (więź, nie rodzina) rodziła się długo i nie bez problemów. Riko to zaiste niezwykły kot.

Może zacznę od tego, z czym mam w tej książce problem. Mianowicie chodzi o styl. Rozpieściła mnie chyba Woolfson swoją erudycją, a Koontz potoczystością wypowiedzi, chociaż ta pierwsza pisała o ptakach, a ten drugi o psie. Przy nich warstwa językowa u duetu Chełstowska i Kozłowski wypada bardzo ubogo. „Riko i my” to książka napisana w sposób prosty i, przynajmniej na początku, nieco naiwny. Widać niedobór środków artystycznych, a sam sposób pisania wygląda na mocno niedojrzały. Niemniej jest to, jak mi się wydaje, debiut literacki i tego typu błędy można wybaczyć. Zwłaszcza, że im dalej w treść, tym mniej naiwności w stylu, choć ciągle pozostaje on prosty. Jest nadzieja.

Ale przecież nie samym stylem książka stoi (śmiem twierdzić, że jestem w mniejszości przykładającej do niego sporą wagę). Jest jeszcze treść. I muszę przyznać, że autorzy przedstawiają ją z pasją i prawdziwym uczuciem. Czuć emocjonalną więź z opisywanymi wypadkami (jak wielokrotnie podkreślono „Wszystkie opisane w tej książce historie zdarzyły się naprawdę”[11]) i choć nie zawsze wychodzi to utworom na dobre, tym razem z pewnością nie zaszkodziło. Przygody kotów, zarówno podwórkowych, jak i domowych może nie porywają, ale potrafią zainteresować czytelnika i sprawić, że będzie któremuś z futrzastych bohaterów kibicował, a czasem uśmiechnie się pod nosem. Zwłaszcza, że nie ma przestojów i przynudzania, czasem wręcz szkoda, ze duet pisarski nie zagłębił się bardziej w zagadnienie.

Narrator powieści jest co prawda trzecioosobowy, ale wydarzenia poznajemy z perspektywy Rikiego i reszty kotów. Nie jest to do końca zabieg udany i mam wrażenie, że to właśnie on odpowiada za wspomnianą wyżej naiwność, wynikającą z przesadnej antropomorfizacji zwierząt. Zdaje się, że później autorzy narrację lepiej opanowali, bo pod koniec opowieści posługują się nią o wiele sprawniej.

Co do samych futrzaków przyznam, że chciałabym o nich wiedzieć więcej. Sam Riko został odmalowany szczegółowo i na tyle barwnie, że można bez problemu uwierzyć w jego niezwykłość, jednak reszta to w sporej części białe plamy. Chciałabym lepiej poznać zwłaszcza te koty, które przybyły do domu później. Z drugiej strony, w tytule książki mamy tylko Riko, więc może w kolejnych lepiej zapoznamy się z pozostałymi futrzakami.

Cóż mogę powiedzieć na zakończenie? „Riko i my” to z pewnością doskonała wakacyjna lektura dla wszystkich, którzy lubią koty, ale nie tylko. W zasadzie każdy wrażliwy czytelnik może w niej coś dla siebie znaleźć. Szkoda tylko, że zabrakło zdjęć, choćby i czarnobiałych, bo książka wspomnieniowa bez fotografii jest niepełna. Szkoda też, że po tekście szaleją podwójne spacje. Niemniej, jeśli przymkniemy oczy na niedostatki stylu i skupimy się na historii, z pewnością nie pożałujemy czasu pędzonego z książką. Jest malutka, więc w najgorszym razie niewiele go stracimy (a przynajmniej słowniczek kocich zachowań poszerzy nam wiedzę).

Ksiązke otrzymałam od Wydawnictwa Pierwsze.

Tytuł: Riko i my. O kotach, ludziach, przyjaźni i zaufaniu
Autor: Joanna Chełstowska, Ludwik Kozłowski
Wydawnictwo: Pierwsze
Rok: 2013
Stron: 223

niedziela, 7 lipca 2013

Biblioteczkę wam pokażę:)

Właściwie miała się tutaj dzisiaj znaleźć recenzja książeczki "Riko i my", ale poczeka sobie do wtorku, bo otóż napadł mnie pomysł i nie chciał się odczepić. Pomysł skorzystania z okazji, że i tak mam wszystko wybebeszone (bo był remont i trzeba było ewakuować księgozbiór z pokoju. Remont co prawda nadal trwa, ale moje kwatery szczęśliwie opuścił, więc książki mogły powrócić z emigracji) i pokazania Wam wszystkich moich książek.

Kiedyś już chodził po blogowym światku łańcuszek wymuszający pokazanie biblioteczki, ale wtedy nie bardzo miałam co pokazywać. Trochę się od tamtego czasu zmieniło. Nie przeciągając zbytnio, zaczynajmy.

Wszystkie moje skarby razem, złożone na moim łóżku w celu późniejszego rozprowadzenia po półkach.
Na regale trzymam tylko książki, które przeczytałam. Oczywiście brakuje kilku smakowitych kąsków, jak "Fionawarski Gobelin" Kaya, opowiadania Wegnera czy kilka tomów Uczty Wyobraźni, które popożyczałam ludziom, ale większość jest.;)

Pólka pierwsza, czyli zasadniczo popularnonaukowa. I Tolkien dla przełamania konwencji.;) A to, co leży na górze, to Koty Simona.
Półka z fantastyką. "Życie Pi" jest tu tylko dlatego, że potrzebowałam jakiegoś niedużego zapychacza.
Zaczątek mojej "zwierzęcej" kolekcji. Co prawda nastawiam się na zwierzęcość non-fiction (wspomnienia, reportaże), ale dobrą beletrystyką też nie pogardzę. Obok trochę fantastyki, która mi się nie zmieściła wyżej.
Półka z serii "Opowieści różnej treści", czyli wszystko, czego nie udało się wcisnąć wyżej.
Ksiązki nieprzeczytane (i czasem szukające nowego domu) trzymam na szafie.;)

Te książki chętnie oddam w dobre ręce. Najlepiej za jakąś inną książkę.;)
To coś, czego kawałek widać na zdjęciu to zepsuta pozytywka. Podpieram nią książki.

piątek, 5 lipca 2013

Miasto grzechu w neverlandzie - "Strażnik podłego miasta" Daniel Polansky

Kojarzycie kryminały w klimacie noir? Takie stare, najczęściej czarnobiałe i amerykańskie filmy, gdzie to sterany życiem detektyw w swoim obskurnym biurze chla whisky na potęgę/pali jak smok, użalając się nad swoim marnym losem? No to teraz wyobraźcie sobie, że ktoś spróbował przenieść to w realia fantasy. Osobiście uważam takie posunięcie za ciekawy zabieg, choć często nieudany (najczęściej wtedy, kiedy pomysł na samą kryminalną intrygę jest słaby – dekoracje mają tu rolę drugorzędną, choć fantastyczny świat daje czasem takie możliwości rozwinięcia fabuły, o jakich w realistycznej powieści można tylko pomarzyć).Tymczasem Daniel Polansky oddał w ręce czytelników właśnie taką historię. Czy się obroniła?

Opiekun nie jest detektywem (nie jest też żadnym opiekunem, ale tak go nazywają w światku). Kiedyś nim był, ale to stare czasy. Obecnie zajmuje intratną posadę drobnego handlarza narkotykami, przemierzając zaułki Podłego Miasta w poszukiwaniu klientów. Niemniej, kiedy sprzed własnego domu znika mała dziewczynka, to Opiekun jest osobą, która znajduje jej zmasakrowane ciało. Właściwie powinien tę sprawę przekazać odpowiednim służbom i pójść swoją drogą, ale stare nawyki nie dają się tak łatwo wyplenić. Były detektyw postanawia wykorzystać swoje przestępcze kontakty do znalezienia mordercy. Nawet nie podejrzewa, w jakie szambo się przez to wpakuje…

Przeczytaliście zarys fabuły? No to teraz powiedzcie mi, w jakich realiach będzie się ona rozgrywać. Nie wiecie? Za to właśnie dowiedzieliście się, jaki jest największy problem powieści – niedostatki świata przedstawionego. Z tym, że mamy tu do czynienia z dość osobliwym przypadkiem: widać, że autor dokładnie sobie zaplanował, jak ma wyglądać Podłe Miasto, jak sytuacja polityczna Imperium, jakie grupy etniczne zamieszkują poszczególne dzielnice i co się działo pięć, dziesięć i dwadzieścia pięć lat wcześniej. Krótko mówiąc, skrupulatnie odrobił pracę domową, która jest psim obowiązkiem każdego pisarza-demiurga. Jednak później najwyraźniej zbyt restrykcyjnie swój tekst zredagował. Efektem jest świat z ogromnym potencjałem, o którym czytelnik dowiaduje się zbyt mało, żeby weń wsiąknąć. Opisy są rzadkie i skąpe (im dalej w książkę, tym częstsze i obfitsze, ale to wciąż zbyt mało), nie pozwalają na zbudowanie pełnego obrazu miejsca akcji. A w przypadku „Strażnika Podłego Miasta” jest to błąd podwójny, bo tytułowa metropolia ma być jednym z bohaterów opowieści…

Konsekwencją powyższego jest też fakt, że czytelnik nie bardzo wie, do realiów jakiej epoki ma się odnosić (wiadomo, ze inaczej wyglądałby bohater ubrany w bluzę i płaszcz na modłę średniowieczną, a inaczej na renesansową). Sama obstawiałabym okolice renesansu, na co wskazuje obecność reglamentowanego prochu, ale z drugiej strony mamy tu i elementy dziewiętnastowieczne, i średniowieczne, i pewnie jeszcze kilku epok, których nie zauważyłam. Pomysł z przemieszaniem różnych epok sam w sobie ciekawy i mający ogromny potencjał, ale w połączeniu z minimalizmem opisu wprowadza tylko chaos. Ponieważ jednak mamy do czynienia z debiutem, jestem skłonna wybaczyć autorowi, wierząc, że jeszcze się nauczy.

Dajmy spokój okolicznościom przyrody i przejdźmy do bohaterów. Opiekun, który relacjonuje nam całą historię (w pierwszej osobie liczby pojedynczej), jest typowym antybohaterem. Wielbiciele kryminału pewnie określiliby od razu typ bohatera porównując go do bardziej znanych detektywów. Ja powiem tylko, że należy do postaci, które trudno polubić, ale od początku budzą fascynację. I z pewnością jest dobrze skonstruowany. Muszę przyznać, że Polansky ma całkiem niezłe pióro do opisywania bohaterów odbiegających od stereotypu (jak Opiekun czy jego małoletni, samozwańczy towarzysz, Strzyżyk), ale przy tych bardziej sztampowych już mu gorzej wychodzi. Weźmy takiego Adolphusa. Niby wszystko w porządku: weteran, raniony na polu walki, obecnie typowy karczmarz o złotym sercu. I tyle. Czytelnik dostaje odbitego od sztancy oberżystę, jakich pełno snuje się po grach i który niczym się od swoich gierczanych pobratymców nie różni. Wierzę jednak, że jest to błąd możliwy do przepracowania.

Słów kilka o technikaliach. Okładka książki mnie zauroczyła, choć oryginalny tytuł jest dużo zgrabniejszy. Wnętrzu jednak przydałaby się solidniejsza korekta – nie wiem, czy myślników nadużywał autor, tłumacz czy redaktor, ale występują często w takiej ilości, że trudno zrozumieć dialogi. Poza tym, zdarzają się słowa użyte w niewłaściwym kontekście. Ale ogólnie, czcionkę, marginesy i interlinie dobrano tak, żeby czytało się wygodnie, grzbiet się nie łamie, a druk jest wyraźny, czyli nie ma na co narzekać.

Podsumowując, powieść Polanskyego nie ustrzegła się pewnych mankamentów charakterystycznych dla debiutów, ale jest debiutem niewątpliwie udanym. Autor pokazał, że potrafi zbudować intrygujący świat (choć jeszcze ma problemy z jego przedstawieniem), bohaterowie też mu dobrze wychodzą, a i opowiedzieć ma co. Poza tym, zdradzę jeszcze, że zaskoczenie kompletnie mnie zaskoczyło i było logiczne, co rzadko mogę powiedzieć o kryminałach. Spróbujcie – zwłaszcza, jeśli lubicie i kryminały, i fantastykę.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Bukowy Las.


Tytuł: Strażnik Podłego Miasta
Autor: Daniel Polansky
Tytuł oryginalny: The Straight Razor Cure
Tłumacz: Jarosław Włodarczyk
Cykl: Podłe Miasto
Wydawnictwo: Bukowy Las
Rok: 2013
Stron: 432

środa, 3 lipca 2013

Libster Blog Award x 2 i małe kotki:)

Zostałam wyróżniona podwójną nominacją do Libster Blog Award. Wyróżnili mnie Jemenos i Kulturalna, za co im serdecznie dziękuję, bo lubię łańcuszki.;) Zwłaszcza takie "za dobrze wykonywaną pracę". Pozwolę sobie jednak zmodyfikować regulamin nagrody, który poza odpowiedzią na pytania zadane przez nominujących, wymaga jeszcze zadania własnych pytań i nominowania jedenastu innych blogerów. Nie będę nominować. Nie dlatego, że nie znajdę nikogo, kto dobrze wykonuje swoją blogowa pracę, ale dlatego, że nie wszyscy, których chciałabym nominować, życzą sobie takiej zabawy. No i dlatego, że po prostu nie lubię podawać łańcuszków dalej.

Najpierw pytania Jemenosa, bo był pierwszy:

Na jakiej książce spędziłeś/spędziłaś najwięcej czasu?
"Na" książce raczej czasu nie spędzam, bo niewygodnie na nich siedzieć, o leżeniu nie wspomnę. Ale żarty na bok, przejdźmy do konkretów. Najwięcej czasu zdecydowanie zabiera mi cykl "Pieśń Lodu i Ognia" Martina, niezależnie od tego, za który tom się wezmę. Głównie dlatego, że nie lubię, jak autor się znęca nad bohaterami.

Czy zrobiłaś/zrobiłeś w życiu coś co chciałbyś/chciałabyś wymazać (jeśli tak to napisz co)?
Nie, raczej nie. Ewentualnie wymazałam z pamięci tak skutecznie, że nie pamiętam.;)

Najgorsza książka jaką przyszło Ci czytać?

Czy uprawiasz jakiś sport (jeśli tak to jaki)?
Tak: codzienny marszobieg w kierunku przystanku autobusowego (do przystanku mam dość daleko, to chyba jest sport, nie?). Kiedyś uprawiałam też wyczynowe dźwiganie ciężaru literatury z biblioteki, ale teraz już nie mam czasu.

Jak myślisz co najbardziej przyczyniło się do rozwoju ludzkości?
Hm, trudno powiedzieć... Chyba nowoczesna medycyna, w końcu im mniej nas umiera, tym większe prawdopodobieństwo, że przeżyje jakiś geniusz.

W jakim wieku zaczęła się twoja mania z książkami?
 W XXI. A raczej na przełomie wieków, bo wtedy kończyłam podstawówkę i zaczynałam maniakalnie czytać.

Co lubisz robić najbardziej oprócz czytania?
Sporo rzeczy, biżuterię i zakładki do książek na przykład. Ale najbardziej lubię rysować.

Co skłoniło Cię abyś zaczął/zaczęła czytać?
Nie pamiętam.

Twoje ulubione zwierzę to..?
 Kot. Dużo kotów. Im więcej kotów, tym lepiej.

Wolisz bardziej rozrywkę intelektualną typu czytanie książek czy różnego rodzaju imprezy, wypady ze znajomymi? 
Intelektualną - jestem typowym introwertykiem i duże skupiska ludzkie działają mi na nerwy, podobnie jak głośna muzyka. Choć od czasu do czasu chętnie bym poszła na jakiś koncert czy do kina.

Kim jesteś z wykształcenia bądź kim chciałabyś/chciałbyś zostać?
Jestem ornitologiem, zdaje się. No,w każdym razie biologiem środowiskowym.

Teraz czas na pytania od Kulturalnej:

1. Co Cię skłoniło do blogowania?
Na LC mieli takie fajne wklejki na bloga. Nie mogłam pozwolić, żeby się marnowały.;)

2. Czytanie, skąd wzięło się u was akurat to zainteresowanie?
Kompletnie nie pamiętam.

3. W wolnych chwilach sięgam po książkę o tematyce....
Fantasy i inne fantastyczne twory. Ewentualnie szeroko pojęta tematyka przyrodnicza - od wspomnień po książki popularnonaukowe.

4. Masz do wyboru kolację ze swoim ulubionym pisarzem. Kogo wybierasz?
Hm, chyba Naomi Novik. Zanudziłabym ją rozmowami o jej smokach.;)

5. Oprócz książek, co robisz w wolnych chwilach?
Mnóstwo rzeczy. Najczęściej rysuję, bo to uwielbiam. Poza tym tworzę biżuterię i trochę dekupażuję.

6. Na wieczór ze znajomymi wybieram film pod tytułem...
Pewnie "Człowiek ze stali", czyli nowy Superman. Bo jeszcze nie widziałam.

7. Zostajesz prezydentem/ premierem. Jedna ustawa jaką byś wprowadził/a...
Ja się kompletnie nie nadaję do polityki. Ale pewnie zaczęłabym kombinować, co zrobić z edukacją, żeby było lepiej. Zawsze to większa szansa na wychowanie czytającego pokolenia.

8. Muzyka, co najczęściej słuchasz?
Filmowa. A poza tym trochę rocka, trochę metalu...

9. Optymista, pesymista a może realista?
Pesymistka

10. Chciałbyś zarabiać na życie będąc pisarzem/pisarką?
Nie, nie i jeszcze raz nie. Z prostego powodu: nie umiem pisać. Za to chciałabym ilustrować.;)

11. Języki obce? Jeśli tak to jakie? 
Trochę angielski. Poza tym, umiem czytać po rosyjsku, ale nie rozumiem, co czytam.;)

***

A teraz, ponieważ jestem zdania, że każdy słodki, mały kotek w internecie powiększa ogólną ilość dobra na świecie, pokażę wam kilka kociąt.:) Pamiętacie, jak kiedyś pisałam o kotku, którego przygarnął mój Luby? Kotek dorósł, przyprowadził sobie pannę i doczekał się potomstwa. O, takiego fajnego (zdjęcia wykonała siostra Lubego):

Z mamusią.

To najbielsze ma na imię Pyska. Chyba jest samicą.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Stosik #45

Przedemną ciężki tydzień. Aktualnie mam w kuchni półmetrowej głębokości fosę (na szczęście suchą), w ścianie nad tą fosą ładną dziurę (ani chybi lufcik dla łuczników), a cały księgozbiór musiałam ewakuować na strych (no, prawie cały - w końcu muszę mieć o czytać). Pierwszy raz cieszę się, że wracam tak późno z pracy. Mam nadzieję, że ten remont za tydzień się skończy...

Tymczasem, na pocieszenie, zdobycze z całego miesiąca. Same smakowitości.:)


Na samej górze perełka, creme de la creme całego stosu, czyli "Szympansy z Azylu Fauna" Andrew Westolla. Książka, którą absolutnie musiałam mieć. I mam, dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne. Właśnie czytam i nie czuję, żebym się w swoich oczekiwaniach zawiodła. A tak przy okazji, brawa dla państwa wydawców, ze wpadli na pomysł serii takiej, jak "Menażeria". Wreszcie jakaś alternatywa dla "Biosfery".:)
Pod spodem "Riko i my" duetu Joanna Chełstowska i Ludwik Kozłowski, otrzymana do recenzji od Wydawnictwa Pierwszego. Już przeczytana, recenzja napisana, jeszcze tylko autoredakcja.;)

Niżej efekt odwiedzenia "w realu" Taniej Książki - zaczynam dzięki niej nabierać kompulsywnego zbierania serii klasyki z Solarisu. "W dół, do ziemi" Silverberga szalenie mnie interesuje, "Czas przemian" mniej. Za to marną jakością tłumaczenia "Królowej Zimy" Vinge'a nastraszyła mnie Agnieszka, więc już sama nie wiem...

Jeszcze niżej efekt wizyty w wirtualnej taniej książce, czyli Dedalusie (czy ja już wspominałam, że to zło i szatany?), a jednocześnie zapowiedź tego, co tu się będzie działo w przyszłym miesiącu, jak wydam część swojej pierwszej wypłaty.;) Na cykl o Domenicu Jordanie Kańtoch czaiłam się już od dawna, więc jak zobaczyłam, że na stanie zostały już tylko po trzy egzemplarze każdego tomu, niezwłocznie kupiłam. A skoro już zamawiałam, to wreszcie nabyłam też "Tiganę" Kaya, która mnie kilka lat temu zachwyciła i którą od dawna chciałam mieć w swojej kayowej kolekcji.

A na koniec "Imperium nieznające porażki" Cooka. Jeszcze ciepłe, prosto z paczki. Do recenzji od Rebisu.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...