środa, 31 grudnia 2014

Blogowe podsumowanie 2014 roku

Ponieważ bardzo spodobała mi się idea dwuczęściowych podsumowań, będę ją kontynuować. Przynajmniej tak długo, aż wpadnie mi do głowy coś lepszego. Tymczasem zapraszam na podsumowanie mojego blogowego życia w 2014 roku.

Nie był to niestety rok szczególnie zadowalający. Napisałam w nim najmniej notek od czasu założenia - nie było ich nawet sto (choć z drugiej strony, niewiele brakowało). Bloga rękodzielniczego też całkiem przykrył kurz - jedna notka na kwartał to zdecydowanie nie jest wynik, którym możnaby się chwalić. I teraz nie mam się czym usprawiedliwiać, bo co prawda pozablogowo w moim życiu działo się sporo, ale znowuż nie tyle, żeby zarzucić czytanie. A czytałam zdecydowanie mniej. Co gorsza, w zamian ani nie pisałam, ani nie rysowałam, ani nie grałam, ani nie oglądałam więcej, więc szczerze mówiąc, nie wiem, na co poszedł ten czas. Niemniej, mam nadzieję, że idzie ku lepszemu, a i kilka założeń udało się zrealizować.

Na domiar złego wydaje mi się, że tegoroczne notki były gorszej jakości niż te z zeszłego roku. Chyba powinnam im poświęcać więcej uwagi.

Nie wiem, czy ktoś to zauważył, ale od połowy listopada postanowiłam poważniej potraktować to, co mam napisane w zakładce "O blogu" i publikować trzy notki tygodniowo. Jak dotąd trzymam się tego i mam nadzieję, że przez cały 2015 uda się ten stan rzeczy utrzymać. Fajnie jest w końcu robić coś porządnie.;)

Ciekawostką jest to, że pomimo mniejszej ilości opublikowanych notek, wejść miałam znaczniej więcej. Co prawda jest to jak sądzę głównie zasługa spambotów (blogaska rękodzielniczego, na którym nie mam zablokowanych anonimowych komentarzy spam zalewał mi rwącą rzeką. Teraz przyschła jakby), ale pewnie też fanpejdź na Fejsiku trochę pomógł - mam wrażenie, że niektórym łatwiej jest śledzić nowe notki właśnie tam. Niestety, ciągle nie rozgryzłam tajników działania Google Analytics i nie mam pojęcia, skąd konkretnie pochodzą nowe wejścia. W każdym razie, dziękuję Wam, że odwiedzacie i czytacie (a czasem nawet komentujecie):).

Napisałam w tym roku dwa zamyśleniowe wpisy. Nie znaczy to, że nie mam na nie pomysłów - mam całe mnóstwo, nawet teraz rozgrzebałam dwie notki. Problem w tym, że ciągle je szlifuję, czy to w głowie, czy w notkach roboczych i nie mogę jakoś zebrać się za kończenie i publikowanie. Ponieważ w 2015 chciałabym opublikować kilka zaczętych i kilka wpisów o smokach, ten wynik powinien ulec poprawie (i może wreszcie napiszę te wpisy o magii i o mapach, które ciągle chodzą mi po głowie).

Za to postanowienie pisania o filmach spełniłam w stopniu zadowalającym. Co prawda po cichutku liczyłam, że uda mi się opisywać jeden film na miesiąc, ale osiem w ciągu roku też nie jest złym wynikiem. Z innych plusów - udało mi się wrócić do recenzowania na bieżąco kolejnych numerów Nowej Fantastyki. 

Co chciałabym w kolejnym roku? Krótko w punktach (nie, to nie są postanowienia. Raczej spis luźnych sugestii. Postanowienia nie mają sensu w moim przypadku):
  • Zaliczyć to rachityczne wyzwanie, w którym biorę udział. Jest tak niewymagające, ze zwątpię w siebie, jeśli się nie uda.
  • Publikować regularnie, trzy razy w tygodniu. Może od tego mi przybędzie czytelników.;)
  • Napisać dwanaście notek filmowych (gdybym napisała wreszcie o tych wszystkich filmach, o których o dawna chcę napisać, z pewnością by się udało. Z miejsca) 
  • Pokonać barierę wiecznego szlifowania i publikować więcej nierecenzyjnych notek. Lista tematów, które chciałabym poruszyć jest długa jak paragon z supermarketu, tylko ciągle mi się wydaje, że to, co mam do powiedzenia jest wtórne i nudne. Cóż, najwyżej będziecie skazani na czytanie (lub nie) nudnych notek. Koniecznie muszę tez napisać kilka obiecanych notek o smokach, bo siedzą we mnie już tak długo, że niedługo zaczną mutować. 
  • Żwawiej zabrać się za akcję "Jak to widzę", bo zwyczajnie mi jej brakuje. Może chociaż raz na kwartał coś wrzucać?...
  • No i wreszcie zmienić nagłówek na nowy, co obiecuję sobie od niepamiętnych czasów (ha ha, wiecie, tak noworoczny żarcik).

Właściwie, przydałoby mi się więcej odwagi i weny twórczej.

A na koniec jeszcze autopromocja, bo kto nas pochwali, jak nie my sami. Oto więc dziesięć (a właściwie jedenaście) notek, które uważam za najbardziej udane w 2014 roku (kolejność z grubsza chronologiczna):

1. Recenzja książki "Grim. Pieczęć ognia" - zawiera szkic, który całkiem nieźle mi wyszedł. A i treść niezgorsza, jak sądzę.
2. Notka z akcji "Jak to widzę", czyli portret Nocnego Śpiewaka. Drugą notką z akcji w tym roku był Śmierć Szczurów, ale nieciekawie mi się zeskanował.
3. Nocia o "Kung fu Pandzie 2", zdecydowanie moja ulubiona spośród tegorocznych notek filmowych.
4. Recenzja "Rzek Londynu" Bena Aaronovitcha to chyba najpopularniejsza tegoroczna notka na moim blogu. A w każdym razie pojawiło się do niej najwięcej odnośników na innych blogach.
5. Recenzja "Dziewczyny w mechanicznym kołnierzu" Kady Cross to zdecydowanie moja ulubiona notka o kiepskiej książce w tym roku.
6. O "Brudnych ulicach Nieba" Williamsa napisałam jako o książce dobrej warsztatowo, ale kompletnie do mnie nie trafiającej.
7. Pierwsza notka o książce z Harrym Dresdenem. Notka jak notka, ale tą i kolejne polecam ze względu na komentarze Aletheiafelinei.:)
8. Jedne z nielicznych tegorocznych Zmyśleń, czyli jakich książek nigdy nie będę miała.
9. Skoro już popełniłam ten tekst z gatunku tl;dr o "Ametyście", to muszę go tu położyć.
10. A na koniec wstępna notka do tego cyklu o smokach. mam nadzieję, że ruszy w styczniu.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Wyzwanie: 12 książek na 2015 rok

Kliknięcie przenosi na stronę wyzwania:)

Miałam nigdy więcej nie brać udziału w żadnych wyzwaniach, bo i tak nic z tego nie wychodzi - większość z nich wymaga czytania przynajmniej kilku książek miesięcznie, w dodatku wybranych według z góry ustalonego klucza. Dodatkowo są nastawione na rywalizację, w której z góry skazana jestem na porażkę, a to mnie bynajmniej nie motywuje. Ale...

...ale KassWarz z Achów Ochów z Książką wymyśliła coś, czego może uda mi się nie skopać. Wystarczy wybrać 12 książek ze swojej półki i czytać po jednej na miesiąc. Jako że i tak miałam zabrać się za własne zbiory, to postanowiłam wykorzystać to wyzwanie w roli motywatora. Co prawda kolejność czytania będzie raczej przypadkowa, ale może się uda przeczytać wszystko.

Może sobie pozwolę omówić krótko stosik (wiem, że i tak nikt tego nie przeczyta, ale przynajmniej nabiję objętości notce). "Stulatka..." chcę przeczytać, bo bardzo chce obejrzeć film, a hołduję zasadzie, że najpierw książka. Zwłaszcza, jeśli już od dłuższego czasu zalega na półce. "Kroki w nieznane" i "Rakietowe szlaki" musiały się tu znaleźć, bo to dwie serie, do których zabieram się od niepamiętnych czasów. A poza tym każdy szanujący się miłośnik fantastyki powinien chociaż liznąć. "Uczeń skrytobójcy" na półce zalega wyjątkowo krótko, ale mój zamiar sięgnięcia po Hobb jest duuużo starszy, więc trzeba skorzystać z okazji. Seria klasyki SF Solarisu jest też jakby kultowa, więc może wreszcie coś z niej przeczytam. Na "Gdzie dawniej śpiewał ptak" i "Non Stop" mam największą chrapkę spośród tego, co zalega mi na półce. "Afrykańska love story" wylądowała tu dlatego, że mam chytry plan przeczytania w tym roku całej nieprzeczytanej jeszcze Biosfery. A na chwilę, w której przeczytam "Szaleństwo aniołów" ktoś już czeka.;) "Ścieżka skarabeusza" to jedna z pozycji na mojej liście wstydu. Piąty tom cyklu, którego cztery już przeczytałam, a kolejne cztery zalegają na półce. Tak więc czas najwyższy zacząć doczytywać, zawłaszcza, że już się trochę stęskniłam za bohaterami. "Imajica" ciekawi mnie od dawna i pozwoli zmniejszyć ilość nieprzeczytanej UW. "Ciemny Eden" powinien być z tej trójki książką najbardziej "fabularną" i chyba najmniej wymagającą, więc pewnie pójdzie na pierwszy ogień z UW. A "Cesarz wszech chorób" już od tak dawna jest monumentalnym wyrzutem sumienia, że najwyższa pora coś z tym zrobić.

Tak że ten, ambitnie trochę - tylko trzy książki mają mniej niż 400 stron. Życzcie mi powodzenia.:)

Styczeń: "Stulatek,  który wyskoczył przez okno i zniknął" Jonas Jonasson
Luty: "Gdzie dawniej śpiewał ptak" Kate Wilhelm
Marzec: "Afrykańska love story" 
Kwiecień: "Ciemny Eden" Chris Backett

sobota, 27 grudnia 2014

Ze śmiercią jej do twarzy, czyli kot, czarownica i stary galion - "Sabriel" Garth Nix

Cykl o Starym Królestwie Gartha Nixa był mi polecany już kilkukrotnie, niestety, zazwyczaj w momencie, kiedy nie można już było go kupić (a w bibliotekach też nie mieli). Co dziwniejsze, jak dotąd niezbyt interesowałam się tym, o czym właściwie ta trylogia opowiada. Na szczęście pod koniec roku Wydawnictwo Literackie postanowiło przypomnieć czytelnikom o tej pozycji i wypuściło nowe wydanie. Już trzecie, co w polskich realiach świadczy o sporej popularności.

Sabriel jest córką Abhorsena – maga, który zajmuje się odsyłaniem opornych Zmarłych raz na zawsze do Śmierci. Ojciec postanowił, że będzie się wychowywać w Ancelstierre, kraju pozbawionym magii, oddzielonym Murem od Starego Królestwa. Często ją tam jednak odwiedzał. Pewnego razu nie pojawił się o umówionej porze, udało mu się tylko przesłać córce atrybuty Abhorsena – miecz i dzwonki. Teraz to Sabriel będzie musiała walczyć ze Zmarłymi. I przede wszystkim odnaleźć zaginionego ojca.

„Sbariel” to dobra powieść młodzieżowa. Nie ma wszystkoumiejącej i och jak bardzo wyemancypowanej bohaterki (od razu powiem, że lubię wyemancypowane bohaterki. Nie lubię takich, które gardzą mniej wyemancypowanymi koleżankami, a to się często zdarza w młodzieżowej fantastyce), zajmującej się głównie udowadnianiem, jak wyjątkowa na tle rówieśniczek jest. Sabriel jest zrównoważona, silna i dojrzała jak na swój wiek, a tego wszystkiego nie wykłada prosto z mostu narrator – widać to po jej czynach. Jednocześnie, mimo całej siły i magicznych umiejętności, wrzucona do świata, którego praktycznie nie zna i wykonując zadanie, której ją przerasta, czuje się zagubiona. To zagubienie i niepewność sprawiają, że tym bardziej jest ludzka i można ja polubić. To też jedna z nielicznych książek w tym gatunku, kiedy nie możemy być pewni, czy główni bohaterowie wyjdą cało z przygód.

Poza tytułową bohaterką, mamy kilka ciekawych postaci drugoplanowych. Jest więc Mogget, niezidentyfikowana, potężna istota, chwilowo pod postacią białego kota. Ma idealnie koci charakter i bardzo go polubiłam, bo mam słabość do zgryźliwych, szorstkich i lekko egoistycznych kotów. Touchstone z kolei miał być tajemniczym młodzieńcem, ale po prawdzie to od razu wiadomo, kim tak naprawdę jest (choć sam tego nie pamięta). Trochę też brak mu charakteru, a fakt, że definiuje go głównie poczucie winy, w pewnym momencie staje się męczący. Jednak i tak można go lubić. I w tym momencie trzeba uświadomić sobie, że „Sabriel” to jednak powieść bardzo kameralna – poza czarnym charakterem i gościnnie występującym Abhorsenem nie ma już znaczących postaci, choć bohaterów epizodycznych poznajemy jeszcze sporo.

Nowe wydanie jest bardzo ładne - tłoczone nazwisko autora,
lakieorwane znaki kodeksu na okładce i skrzydełka, a w środku
śliczna mapa. No i taka fajna, magnetyczna zakładka.:)
Świat powieści i system magiczny w nim obowiązujący również oparto na ciekawym pomyśle. Akcja rozgrywa się w Starym Królestwie i Ancelstierre. Pierwsze to typowa, chyląca się ku upadkowi pseudośredniowieczna kraina fantasy z magią, żywymi trupami i zaginionymi rodami. Oddzielone Murem Ancelstierre przypomina raczej angielska prowincje z początku dwudziestego wieku i poza strefą graniczną sąsiadującą bezpośrednio z Królestwem jest magii pozbawione. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że to sztuczny podział, wprowadzony być może przez tajemniczych Budowniczych Muru – być może oczyścili oni Ancelstrierre z magii i postawili Mur, aby ten stan rzeczy utrzymać. Ale to tylko moje insynuacje, choć wysnute z tego, co napisał Nix.

Magia Starego Królestwa oparta jest na dźwięku. Do walki ze Zmarłymi służą dzwony, siedem magicznych dzwonków to podstawowe wyposażenie każdego nekromanty. Znaki magicznego Kodeksu, który przesyca wszystko w Starym Królestwie (a przynajmniej tak było, gdy królestwo kwitło), można wygwizdać, a pewnie i wyśpiewać też by się udało. Przyznam, że ten system to swego rodzaju powiew świeżości w gatunku opanowanym przez rożne przejawy Prawdziwej Mowy i siły Woli.

Sama fabuła może nie jest szczególnie odkrywcza czy nowatorska – ot, quest w celu uratowania ojca. Ale autor poprowadził ją wartko, przy okazji umiejętnie odsłaniając nam tajniki stworzonego przez siebie świata. Co prawda język jest dość sztywny, ale trudno powiedzieć, czy to wina tłumacza, czy autora. Okaże się, kiedy przeczytam drugi tom, tłumaczony przez kogoś innego (to niepokojące, że każdy tom trylogii miał innego tłumacza, ale mam nadzieję, że przynajmniej redakcja odrobiła pracę domową).

Gdybym teraz robiła swoja listę ekranizacji, które chciałabym zobaczyć, „Sabriel” z pewnością by się na niej znalazła. Jest idealna do przeniesienia na ekran. Chwilowo pozostaje mi jednak zachwyt nad słowem pisanym, wracam więc do lektury. Przede mną jeszcze dwa tomy, a na horyzoncie majaczy prequel. Nie mogę się doczekać.

Ksiązke otrzymałam od Wydawnictwa Literackiego.

Tytuł: Sabriel
Autor: Garth Nix
Tytuł oryginalny: Sabriel
Tłumacz: Ewa Elżbieta Nowakowska
Cykl: Stare Królestwo
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2014
Stron: 358

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Dalej wgłąb po raz drugi, czyli straciłeś pan Orma, panie Rzeźbiarz Mitów - "Labirynt Śniących Książek" Wolter Moers

Z cyklu o Camonii Waltera Moersa znałam jak dotąd tylko „Miasto Śniących Książek” (reszty nie tykałam, bo opisy wydawały mi się zanadto makabryczne). Zauroczyło mnie ono formą i treścią, ale zapowiedzi autora, że Hildegunst Rzeźbiarz Mitów odwiedził Księgogród jeszcze raz i on, Moers, „przełoży” opowieść i o tej podróży nie traktowałam poważnie. Ot, po prostu sztuczka mająca nas utwierdzić w przekonaniu, że mamy do czynienia z dziełem osadzonym w historii i kulturze całkiem obcej krainy. Zresztą, „Miasto…” do tej pory uważam za pięknie zamkniętą kompozycję, niepotrzebującą kontynuacji. Tym bardziej zdziwiła mnie wiadomość o premierze „Labiryntu Śniących Książek”. Musiałam go przeczytać.

Rzeźbiarz Mitów po dwustu latach od pamiętnego wielkiego pożaru powraca do Księgogrodu. Jest teraz dojrzałym smokiem i znanym pisarzem, więc powraca incognito (trzeba wam bowiem wiedzieć, że sława naszych wielkich hollywoodzkich gwiazd przy popularności znanego pisarza w Camonii to niewart wspomnienia pikuś). Poza podziwianiem, jak zmieniło się miasto od czasu jego ostatniej wizyty, zajmuje go jedna myśl – co może oznaczać list, który niedawno otrzymał, a który zmusił go do powrotu w miejsce związane z tyloma przykrymi wspomnieniami?

Nie będę owijać w bawełnę: „Labirynt Śniących Książek” jest rozczarowujący. Przede wszystkim, jest to tylko pierwsza część historii. Tym razem skoku na kasę nie dokonało wydawnictwo, a jak się zdaje autor (choć nie wykluczam, że mogło to być jakieś założenie artystyczne, żeby zagrać na nosie czytelnikom. To pasuje do Moersa). Sama praktyka dzielenia powieści jednak nie jest najgorszą zbrodnią, jaką w „Labiryncie…” popełniono.

Największą zbrodnią „Labiryntu…” jest… nuda. Ta książka to prawie czterysta stron wprowadzenia, z których fabuły starczyłoby może na sto. Częściowo oczywiście uzasadnionego – cuda odbudowanego Księgogrodu zasługują na opisanie, między innymi właśnie dla nich po „Labirynt…” sięgnęłam. Ale w pewnym momencie (tak po dwustu stronach) ta opisowość zaczyna irytować. Do tego dochodzą nic niewnoszące dłużyzny i fakt, że w tej książce o mieście książek samych książek jest jak na lekarstwo – większość opisywanych cudów dotyczy… teatrów kukiełkowych. Co samo w sobie jest ciekawą inicjatywą, ale na litość, nie na taką skalę. I jeszcze to streszczenie wydarzeń z „Miasta Śniących Książek”. Znowu: pomysł bardzo fajny, bo po ośmiu latach czytelnik może nie pamiętać, co tam się dokładnie wydarzyło. Kolejnym fajnym pomysłem była forma streszczenia: relacja z przedstawienia kukiełkowego, na które poszedł Hildegunst. Ale relacjonowanie tego przez sześćdziesiąt stron to już jednak zdecydowanie przesada.

Na plus za to przemawia strona wizualna. Jak i w poprzedniej powieści z Księgogrodu, jest tu mnóstwo ilustracji, często nierozerwalnie związanych z tekstem i bardzo sympatycznych (powieści Moersa w ogóle czyta mi się jak jakąś hybrydę komiksu z klasyczną literaturą. I to jest zawsze wielki plus). Tłumaczka też się napracowała, zwłaszcza przy wierszach i rymowankach. Nie wiem, jak wypada porównanie pod względem wierności oryginałowi, ale miejscami polskie wersje są prześwietne. A posłowie od tłumaczki utwierdza mnie w przekonaniu, ze każdy przekład powinien takie posiadać.

Z jednej strony jestem „Labiryntem Śniących Książek” bardzo rozczarowana. Z drugiej – po kolejną część na pewno sięgnę. Bo rozpocznie się w miejscu, które wreszcie zapowiada jakąś akcję. Bo z pewnością będzie imponująca wizualnie. Bo lubię Hildegunsta, choć bywa nieznośnym megalomanem. Ale przede wszystkim dlatego, że chcę wiedzieć, jak to się skończy. No i liczę na ponowne spotkanie z buchlingami i Królem Cieni.

Tytuł: Labirynt Śniących Książek
Autor: Walter Moers
Tytuł oryginalny: Das Labyrinth der Traumenden Bucher
Tłumacz: Katarzyna Bena
Cykl: Camonia
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok: 2014
Stron: 380

sobota, 20 grudnia 2014

Subiektywne prasowanie #30 - Nowa Fantastyka 12/2014

Trochę mi się w tym miesiącu opóźniło, ale nadszedł wreszcie czas na kilka słów o grudniowym numerze „Nowej Fantastyki”. Bardzo gracko redakcja pożegnała stary rok.

We wstępniaku Jerzy Rzymowski na podstawie jednego przykładu analizuje przekradanie się antyutopijnych schematów do rzeczywistości. Cały numer jest w ogóle mocno antyutopijny, być może w związku z premierą pierwszej części „Kosogłosu” (okładka ilustrowana tematycznie). Niestety, w tym miesiącu nie ma felietonu Wielgosza. Trudno, jakoś przeżyję.

W klimacie temat z okładki – Adam Rotter i Karolina Cisowska analizują motyw antyutopii w kulturze i popkulturze. Sama nie wiem, co o tym tekście myśleć, bo z jednej strony szczególnie odkrywczy nie jest – o Huxleyu czy Orwellu powiedziano już praktycznie wszystko. Ale z drugiej, autorzy wyciągają jeszcze „Wodnikowe Wzgórze”, „Player One” czy gry komputerowe, i to jest świetne. Świetne tak bardzo, że ubolewam nad potrzebą zmieszczenia się w krótkiej artykułowej formie. Gdyby nie to, mogłaby z tego wyjść ciekawa i dogłębna analiza popkultury (po odpękaniu obowiązkowego wspomnienia o Orwellu). A tak pozostaje niedosyt.

Robert Skowroński analizuje „Mechaniczną pomarańczę”, a właściwie jej filmową wersję. Robi to w sposób dość ciekawy, więc fani tytułu powinni być zadowoleni. Wawrzyniec Podrzucki zaś zajmuje się motywem tworzenia inteligentnych zwierząt. No i merytorycznie się z nim zgadzam, bo samą naukową prawdę pisze (w dodatku okraszoną wynikami ciekawych badań, o których w telewizji na pewno nie mówili), ale wydaje mi się, ze przyjął niewłaściwą tezę. Wydaje mi się, że większość szarych obywateli nie chciałaby, aby ich pies czy kot był równie mądry jak oni. W zupełności wystarczy, żeby był mądrzejszy niż jest.

Agnieszka Haska i Jerzy Stachowicz z lamusa wyciągają śpiączkę. A konkretnie śpiączkowe zapalenie mózgu, chorobę, która intensywnie atakowała ludzi w latach końca I wojny światowej. I miała bardzo niepokojący przebieg. Aż dziw, ze nikt dotąd nie wykorzystał jej w horrorze (choć może wszelkie zombie, porywacze ciał i tym podobne sprawy są jej odległymi echami). Dla mnie to jeden z najwartościowszych artykułów w serii, bo mówi o czymś o czym jeszcze nawet przelotnie nie słyszałam.

Podróżując dookoła świata, trafiamy tym razem na fantastyczną Kubę. Zaskakująco bogatą ma Kuba fantastykę, szkoda tylko, że w większości na emigracji. Ale to mało zaskakujące. Tak samo, jak fakt, ze książką miesiąca został „Marsjanin”.

Grudniowy numer jest wyjątkowo ubogi w felietony, bo brakuje w nim aż dwóch cykli, zostają więc trzy. Maciej Parowski dalej zgłębia temat wzajemnego inspirowania się polskich pisarzy fantastycznych. Tym razem trochę o motywach religijnych, a trochę o twórczości własnej. Rafał Kosik medytuje nad faktem, że zasady moralne, jakie nam się wpaja w dzieciństwie są weryfikowane i „uelastyczniane” przez rzeczywistość. Łukasz Orbitowski opowiada o „The Town That Dreaded Sundown” i przy okazji snuje rozważania na temat źródeł i natury inspiracji.

Przejdźmy do prozy. „Wiara. Opowiadanie bizantyńskie” Bartosza Działoszyńskiego to rzut oka na rzeczywistość alternatywną, w której Cesarstwo Wschodniorzymskie ciągle ma się dobrze. Intryga nawet ciekawa, rozważania teologiczno filozoficzne już mniej, ale za to tworzą interesujący klimat. Podobno o część zapowiadanego tryptyku, więc podejrzewam, że odpowiednio ocenić da się dopiero po przeczytaniu całości. „Radość” Pawła Palińskiego za to kompletnie do mnie nie trafiła. Mamy tu do czynienia z miksem baśni i przypowieści, ale autor używa takiego języka metafor który się z moją percepcją rozmija, ergo nie wywołuje ani emocji, ani refleksji. Z króciutkim i również metaforycznym w pewnym sensie „Królem” Piotra Rogoży jest już lepiej – przynajmniej udało się zbudować ciekawy klimat.

Proza zagraniczna to tym razem dwa opowiadania na podobnym poziomie (choć zupełnie różne gatunkowo). „Bohater z Five Points” Alana Gratza to kawałek dobrego, przygodowego steampunku z historią alternatywną w tle. Mamy więc potwory, roboty, i gangi quaziNowego Jorku, a do tego jeszcze Edisona w zastępstwie Tesli. Jak głosi moja teoria, steampunk bez Tesli się nie liczy, ale ponieważ opowiadanie rozgrywa się w świecie rozwijanym w serii powieści, liczę, że w tych powieściach znajdzie się i Tesla. Szkoda, że pewnie nie dane mi będzie się o tym przekonać. „Cegły, patyki, słoma” Gwyneth Jones to opowieść o porzuconych wskutek awarii klonach umysłowych. Nie wiem, czy autorce przyświecała jakaś głębsza idea, ale sama wierzchnia warstwa fabularna już wystarczyła, żeby całkowicie mnie ukontentować. A do tego jeszcze całkiem zaskakujące zakończenie.

środa, 17 grudnia 2014

Różowy ul z sierpniową królową, czyli o dojrzewaniu w lecie traktat - "Sekretne życie pszczół" Sue Monk Kidd

Kiedy ktoś próbuje ironicznie podsumować pozycję literatury kobiecej względem innych gatunków, często mówi, że jeśli kobieta napisze powieść o życiu codziennym i relacjach grupy bohaterów płci obojga, jest to czytadło dla bab, zaś jeśli taką samą powieść popełni mężczyzna, to już głęboka literatura obyczajowa. Jest to oczywiście znaczne wyolbrzymienie i nie sprawdza się nawet w większości przypadków (każdemu, kto zdoła mnie przekonać, że powieści Nicolasa Sparksa to głęboka literatura współczesna przyznam dożywotnio order z ziemniaka). A ja mam tutaj przypadek Schrodingera, bowiem „Sekretne życie pszczół” jest czytadłem i głęboką powieścią jednocześnie (no, nieprzesadnie głęboką, ale wystarczająco). Musisz przeczytać, aby określić, czym ostatecznie jest dla ciebie.

Opowiada o czternastoletniej Lily, która nie mogąc już wytrzymać z despotycznym i brutalnym ojcem, w końcu ucieka z domu (przy okazji organizując ucieczkę swojej czarnoskórej niani z aresztu). Skoro już jest na gigancie, postanawia dowiedzieć się prawdy o dawno zmarłej matce – za przewodnika posłuży jej obrazek Czarnej Madonny (nie, nie z Częstochowy), z napisaną na odwrocie nazwą miejscowości, jedna z niewielu rzeczy, jakie po rodzicielce pozostały. I w ten sposób Lily trafia do różowego domku trzech czarnoskórych sióstr, zajmujących się produkcją miodu. Będzie tam mogła wylizać psychiczne rany i odnaleźć prawdę nie tylko o matce, ale i o samej sobie.

Akcja powieści rozgrywa się na południu USA lat sześćdziesiątych. Autorka pokazała czas przemian jako wątek nie mniej ważny od przygód Lily – oto czarnoskórzy mieszkańcy Stanów mają wreszcie otrzymać pełnię praw obywatelskich, upaść ma oficjalnie nieistniejący apartheid. Nie wszystkim się to podoba – członkowie komisji wyborczych odgrażają się, że zrobią wszystko, aby uniemożliwić Murzynom głosowanie. Na aktora, który zapowiedział wizytę w kinie z kolorową partnerką, czeka komitet powitalny uzbrojony w styliska łopat, a jeśli jesteś czarny i podpadłeś białemu (o co łatwo, tacy oni są drażliwi), to uprzejma policja zadba o to, aby „poszkodowany” mógł cię pobić w areszcie. Nawet biała dziewczynka mieszkająca z czarnymi kobietami budzi niezdrowe zainteresowanie. To straszny świat, którego pozostałości zostaną, mam nadzieję, jak najszybciej usunięte. Jednocześnie nawet tutaj (a może zwłaszcza tutaj) tym, co pozwala przetrwać i w miarę możliwości być szczęśliwym, jest dobroć, siła i spokój ducha. I przyjazne ramię, które wesprze cię w potrzebie – a jakiego będzie koloru jest już nieistotne.

Lily właśnie takiego ramienia potrzebuje. Po czternastu latach mieszkania z ojcem (w tym dziesięciu bez matki) jest zagubiona, roztrzęsiona i nieszczęśliwa. Na miodowej farmie odzyskuje spokój, dojrzewa do zmierzenia się z trudną prawdą o matce, konfrontacji z ojcem i wejścia w dorosłość. Ponieważ to ona jest narratorem, poznajemy jej życie wewnętrzne z pierwszej ręki – nawet miejsce na pierwszą i trudną miłość się znalazło.

Sama Lily jest zagubioną czternastolatką, natomiast siostry o imionach miesięcy (May, June, August) to trzy bardzo różne charaktery. May przypomina dziecko – zbyt mocno odczuwa cierpienie świata, a najmniejsza nawet przykrość potrafi ją doprowadzić do ataku histerii lub katatonii. Niemniej, jest bardzo pogodna i miła jak na swoje warunki. June ma twardy charakter, jest uparta i stanowcza, co czasem sprawia kłopoty, bo utrudnia jej przyjmowanie do wiadomości faktów oczywistych dla innych. August jest spoiwem, które łączy wszystkich domowników, niczym królowa swoje pszczoły. Silna, mądra, zdaje się zawsze wiedzieć, jak należy postąpić. To ona zajmuje się pszczołami i zdaje się od nich czerpać wiedzę i spokój. W domu sióstr znajduje się jeszcze jedna kobieta, nie mniej ważna, choć drewniana. Ale jej znaczenie zależy wyłącznie od nas.

„Sekretne życie pszczół” to obraz minionego lata, które dla pewnej nastolatki stało się punktem zwrotnym w życiu. Obraz ten namalowany jest językiem prostym, konkretnym, nieowijającym niczego w bawełnę, ale jednocześnie nie pozbawionym pewnej poetyckości. Nie wiemy, jak dalej potoczą się losy bohaterów – trochę szkoda, ale zamknięcie powieści i tak jest satysfakcjonujące. Wbrew pozorom, jest to świetna książka na Święta – czytać o upalnym lecie wśród mrozu to czysta przyjemność, a w powieści występuje duże stężenie wiary, nadziei i miłości, odpowiednie na koniec grudnia. Tak więc polecam wszystkim, którzy lubią czytać o silnych kobietach i dojrzewaniu do prawdy.

Tytuł: Sekretne życie pszczół
Autor: Sue Monk Kidd
Tytuł oryginalny: The Secret Life of Bees
Tłumacz: Andrzej Szulc
Wydawnictwo: Albatros
Rok: 2009
Stron: 320

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Wszyscy jesteście tacy sami, czyli zabójca z szalikiem ze smoka - "Jhereg" Steven Brust

„Vlad Taltos” to jedna z serii zapomnianych – coś, co kiedyś bardzo chciałam przeczytać, ale z takich czy innych powodów rozeszło się po kościach. Tutaj powodem był brak dostępu do pierwszego tomu. Na szczęście w komentarzach pod wstępną smoczą notką o serii przypomniała mi Winky, więc postanowiłam jednak się z nią zapoznać. Co prawda fakt, że z napisanych trzynastu tomów w Polsce wyszło tylko pięć jest nieco deprymujący, ale jeśli ktoś jest miłośnikiem fantastyki, nie żyjąc jednocześnie w anglosaskim kręgu kulturowym (albo nie znając dobrze języka), to powinien się uodpornić na takie sytuacje. Tym razem przynajmniej wiem, że pakuję się w niedokończony cykl.

Vlat Taltos jest płatnym zabójcą. To znaczy, jest nim między innymi, bo do Domu Jherega należy już na tyle długo, że obrósł w inne mniej lub bardziej legalne źródła utrzymania. Niemniej, reputacja wymaga, aby od czasu do czasu przyjąć zlecenie. A trafia się propozycja tyleż lukratywna, co trudna i niebezpieczna – chodzi o dyskretne i szybkie usunięcie osoby, która naraziła się całemu Domowi Jherega. Problem polega na tym, że czasu jest bardzo mało, a delikwenta jeszcze nie udało się zlokalizować…

Świat powieści jest opisywany przez autora dość zdawkowo (do tego stopnia, że myślałam, iż więcej o nim napisał w innym, nie wydanym w Polsce cyklu, również osadzonym w tym samym uniwersum – byłam przekonana, że powstał wcześniej. Okazało się, że „Jhereg” to najwcześniejsza powieść z Imperium Dragaerańskiego), przez co można odczuć pewien niedosyt, jednak drobne niedoinformowanie nie przeszkadza w lekturze. Rzecz rozgrywa się w rządzonym przez elfy imperium (ziemie ludzi leżą dalej na wschód), w którym to ludzie są mniejszością etniczną i jak to mniejszość, bywają dyskryminowani. Poza wzrostem, zarostem i szpiczastymi uszami ludzi od elfów odróżnia też magia – każda rasa ma właściwy dla siebie sposób praktykowania jej. Całość zaś, ze względu na genezę lokalnych humanoidów, przez długi czas przypominała mi rzeczywistość z klasycznego Warhammera. Zastanawiałam się nawet, czy przypadkiem nie trafiłam na jakąś franszyzę, ale nie. Poza tym, świat jest całkiem ciekawy, szkoda tylko, że na etapie pierwszego tomu mamy jeszcze sporo luk w wiedzy o nim.

Wiecie, co mnie najbardziej zdziwiło? To, że Vlad, mimo życia w światku przestępczym, jest tak bardzo podobny do tych wszystkich mniej lub bardziej samotnych detektywów, których spotykam w urban fantasy. Nie wiem, jak dalej, ale w tym odcinku też prowadzi śledztwo w celu odnalezienia ukrywającej się ofiary, korzystając przy tym z podobnych jak oni metod. Charakterek też ma podobny, ale zdecydowanie bardziej dojrzały. W przeciwieństwie do detektywów, nie upiera się, że sam wszystko załatwi – otacza się siatką współpracowników i przyjaciół, dzięki czemu mamy możliwość poznania kilku barwnych postaci. Jest więc Loiosh, chowaniec Vlada. Loiosh jest jheregiem, czyli taką wiwerną wielkości kota (choć autor ilustracji na okładce miał odmienne zdanie). Może się ze swoim panem porozumiewać telepatycznie i czasem bywa złośliwy, ale pozostaje wiernym towarzyszem. Jest Cawti, żona Taltosa – co już ją wyróżnia, bowiem, ekhem, detektywi zazwyczaj są samotni. A tu mamy bardzo ładnie opisane małżeństwo dwójki profesjonalistów. Mamy też kilka szlachetnie urodzonych i mniej szlachetnie urodzonych elfów, ale niestety, trochę zbyt mało o nich wiemy. Niemniej, zapowiadają się ciekawie.

No i tak, sięgnęłam po opowieść o płatnym zabójcy i jego małej gadzinie, dostałam o detektywie na opak. Ale nie narzekam, bo ostatecznie czytało się całkiem fajnie (choć do miejscami zbyt potocznego stylu mogłabym się przyczepić. Ale że nie wiem do kogo – autora czy tłumacza – to już nic nie mówię), a mała gadzina spełnia oczekiwania. Po kolejny tom sięgnę i będę liczyć na pokazanie większego kawałka świata i może nieco mniej chaosu w fabule. Mam nadzieję, że się nie zawiodę. 

Tytuł: Jhereg
Autor: Steven Brust
Tytuł oryginalny: Jhereg
Tłumacz: Jarosław Kotarski
Cykl: Vlad Taltos
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2002
Stron: 280

sobota, 13 grudnia 2014

Film ostatnio widziałam #8 - "Wielka Szóstka" ("Big Hero 6")

Od czego by tu zacząć… No więc, byłam na „Big Hero 6” (pozwólcie, że tytułu oryginalnego będę używać częściej, bardziej mi się podoba niż „Wielka szóstka”). Bawiłam się dobrze, znacznie lepiej niż na „Interstellar” (co z jednej strony nie jest jakoś szczególnie trudne, z drugiej może świadczyć o moim infantylizmie. W każdym razie, roboty i tu, i tam były fajne) i właściwie film nie zawiódł moich oczekiwań. A mimo tego bardzo trudno mi o tej animacji pisać.

Może krótki rzut oka na fabułę. Kiedy w pożarze ginie starszy brat Hiro, zostaje po nim oprócz wspomnień tylko Baymax, robot przygotowany jako projekt zaliczeniowy na studia (jesteśmy w niedalekiej przyszłości, więc robot jest wypasiony). Wkrótce wychodzi na jaw, że pożar mógł nie być przypadkowy, a w mieście pojawia się tajemniczy, zamaskowany mężczyzna. Hiro z przyjaciółmi i podrasowanym Baymaxem postanawia rozwiązać zagadkę i doprowadzić do ukarania winnych.

To jest bardzo piękna wizualnie baja. Zarówno projekty postaci, jak i ujęcia plenerów (jeśli można tak napisać o czymś, co zostało w stu procentach wygenerowane komputerowo) czy choreografia postaci w poszczególnych dynamicznych scenach robią ogromne wrażenie. Co tam lodowe zamki czy lampiony nocą, sceny lotu nad miastem są znacznie lepsze. Furda złe wiedźmy czy lodowe zaklęcia, człowiek w masce i jego mikroboty robią znacznie większe wrażenie. A Baymax jest najbardziej uroczym superbohaterem ever (robotem z resztą też, jeśli by mnie kto pytał). Przeglądałam sobie grafiki z marvelowskiego komiksu, na którego podstawie luźno oparty jest film i przyznam, że zdecydowanie bardziej podoba mi się strona wizualna animacji – przynajmniej bohaterki mają ciekawsze kostiumy i mniej wyeksponowane biusty.

Poznajcie Baymaxa.
Bohaterowie są bardzo różnorodni. „Big Hero 6” zbierał już pochwały za etniczną mieszankę postaci w tym filmie (z siedmiu najważniejszych trzy to typ azjatycki, mamy też bohatera ciemnoskórego i tylko dwoje białych. A ostatnia jest robotem), więc może się tym nie będę zajmować. Bardziej interesująca wydaje mi się różnorodność charakterów. Z jednej strony możnaby się przyczepić do schematyczności, bo mamy i różową blondyneczkę, i zafascynowaną mechaniką chłopczycę, i zbuntowanego nastolatka, i geniusza z obsesją porządku i wreszcie kogoś w rodzaju zawodowej maskotki, typ bohatera spotykanego tylko w amerykańskich komediach o studenckim życiu. Z drugiej, blondyneczka jest wybitnym chemikiem, chłopczyca nieprzerysowaną, samodzielną i niezależną dziewczyną, a geniusz wcale nie jest sztywniakiem. Co jest fajne, bo dzięki temu bohaterowie zyskują jakąś wielowymiarowość, oczywiście w granicach odpowiednich dla filmu dla najmłodszych. Poza tym miło zobaczyć, że różowa blondynka i mroczna chłopczyca wcale nie muszą się programowo zwalczać, za to mogą się normalnie przyjaźnić.

Baymax:)
Spoiler Zone

Czarny charakter za to mnie kompletnie nie przekonuje. To znaczy nie mam twórcom za złe, że bardzo łatwo domyślić się, kto nim jest. Poza tym wygląda naprawdę szałowo, ale kompletnie nie trzyma się kupy pod względem psychologicznym. Profesor Callaghan, kiedy poznajemy go na początku, wygląda na idealistę, wierzącego w wielkie i dobre rzeczy, jakie może zdziałać nauka. W rzeczy samej, nauka ratuje mu życie. Nic też nie wskazuje na to, żeby nie był pogodzony że stratą córki. Oczywiście, obwinia Kreia o to nieszczęście i czuje do niego w związku z tym niechęć, ale nie widać między nimi szczególnej nienawiści (szczerze mówiąc, po scenie ich rozmowy w czasie konkursu byłam przekonana, że ich niechęć ma źrudło w jakimś ukradzionym pomyśle czy czymś w tym rodzaju). Nie potrafię sobie wyobrazić ścieżki, jaką musiałby przejść umysł tego dobrego w gruncie rzeczy człowieka, żeby w chwili pożaru dojść do wniosku, że to doskonały moment, aby sfingować śmierć, zwinąć odkrycie własnego studenta i realizować z rozmachem plan zemsty, który może zagrozić życiu setek, jeśli nie tysięcy niewinnych ludzi. Ba, niewinne anonimy niewinnymi anonimami, ale w imię zemsty Callaghan nie wahałby się zabić własnych studentów, których przecież znał i chyba lubił (umówmy się, jeśli ktoś ciska w ciebie blokiem betonu albo kontenerem, to raczej ma na celu trwałe wyeliminowanie, a nie chwilowe usunięcie). Sądzę, że autorom chodziło o pokazanie, że nawet najlepszy człowiek może zbłądzić, ale wykonanie kompletnie nie zdało egzaminu.

End of Spoiler Zone

Nowy, lepszy Baymax:)
Może w tym momencie warto wyjaśnić, dlaczego trudno mi się pisze o „Big Hero 6” (co robię po napisaniu ponad strony tekstu, ha ha). Widzicie, film ogląda się bardzo przyjemnie, ale fabuła nie zaskakuje. W ogóle. Kompletnie niczym. Nie oczekuję, żeby fabuła czegoś, co zostało stworzone z myślą o podstawówkowym targecie mogła zawiłością wprawić w osłupienie dorosłą babę, ale jeśli nawet nie wywołuje choćby drobnego „Och” z zaskoczenia, to chyba jednak nie o to chodziło. Kto jest czarnym charakterem, bardzo łatwo się domyślić, drobne scenariuszowe niespodzianki wcale nie są tak niespodziewane, jak chcieliby tego twórcy. W całym filmie zaskoczył mnie tylko fakt, ze brat Hiro ginie w jego trakcie (filmu, nie Hiro), a nie wcześniej. Ale to nie jest zasługa scenarzystów.

Power of pink.
Nad stroną wizualną już piałam z zachwytu, strona dźwiękowa też się kilku doczeka. Soundtrack jest bardzo przyjemny, energetyczny, choć dużo większe wrażenie wywołuje podczas oglądania filmu, niż słuchany samodzielnie (co w przypadku muzyki filmowej raczej trudno uznać za wadę). Do polskiego dubbingu też nie ma się o co przyczepić. A Baymax jest najbardziej uroczym robotem, jakiego w życiu widziałam (sorry, R2D2. I tak, wiem, że się powtarzam, ale to prawda).

Chyba muszę przestać wam obiecywać notki przed każdym wyjściem do kina na animację wielkiej wytwórni. Bo czasem trafia się film, który świetnie się ogląda, jest bardzo przyjemny i złego słowa o nim powiedzieć nie można, w ogóle najchętniej obejrzałoby się go jeszcze kilka razy ale… no właściwie trudno o nim powiedzieć cokolwiek konstruktywnego i ciekawego. A jak już się notkę obiecało, to głupio się tak rakiem wycofać. Więc idźcie na „Wielką szóstkę” do kina. To zdecydowanie bardziej interesująca forma spędzania czasu niż czytanie mojego wpisu.

"Wielka Szóstka" ("Big Hero 6")
reż. Don Hall, Chris Williams
Disney
2014

środa, 10 grudnia 2014

Noc jak codzień, czyli z intrygą u dworu - "Ciemnorodni" Alison Sinclair

„Ciemnorodni” to książka, która zainteresowała mnie właściwie od początku. Pomysł na świat przedstawiony mnie urzekł, ale autorki nie znałam, a oceny miała raczej przeciętne. Niemniej, postanowiłam sprawdzić. I choć w książkę trudno było mi się wgryźć, to pozytywnie mnie zaskoczyła.


Pewnej nocy do drzwi doktora Balthasara puka kobieta, z którą w dzieciństwie się przyjaźnił. Jest w zaawansowanej ciąży, co wypada dość niezręcznie, jako że jej narzeczony od więcej niż dziewięciu miesięcy nie pojawiał się w mieście. Przyszła, żeby Bal pomógł jej urodzić i pozbyć się kłopotu. Okazuje się jednak, że bliźnięta mają jeszcze bardziej podejrzany rodowód niż możnaby się spodziewać, a do tego jeszcze kilka nietypowych cech. Doktor nie spodziewa się, że ta przysługa ściągnie na niego i jego rodzinę katastrofę.

Sporo jest w tej książce fajnych rzeczy, ale najbardziej przypadł mi do gustu pomysł na świat przedstawiony. Takiego świata, podzielonego nieprzekraczalną granicą zmierzchu i świtu między dwie rasy jeszcze nie spotkałam. Bo widzicie, kiedyś była tylko jedna ludzka rasa, ale w wyniku klątwy rozdarto ją na pół. Ciemnorodni są ślepi, za to potrafią posługiwać się echolokacją. Wzrok nie jest im do niczego potrzebny, bo każde światło (poza ogniem) ich zabija. Światłorodni odwrotnie – pozbawieni odpowiednio silnego światła zaczynają żywcem i bardzo szybko gnić. Co ciekawe, przy odrobinie wysiłku obie grupy potrafią owocnie koegzystować na tej samej przestrzeni. W pierwszym tomie trylogii poznajemy perspektywę Ciemnorodnych.

Autorka w pełni wykorzystała potencjał swojego pomysłu, dbając przy tym o szczegóły. Rzeczywistość Ciemnorodnych jest ciasna – nie mogą dostrzec niczego, co jest oddalone bardziej niż o kilkadziesiąt metrów, a i to nie jest granica osiągalna dla wszystkich. Niebo czy horyzont to dla nich pojęcia zupełnie abstrakcyjne, nie znają też kolorów (przez całą powieść autorka ani razu nie użyła nazwy koloru. Jestem pod wrażeniem). Musieli więc wykształcić, przynajmniej częściowo, zupełnie inne rytuały niż istoty nawykłe do korzystania ze wzroku – i sporo takich opisów autorka nam serwuje. Śledzenie kultury Ciemnorodnych (bo i ona różni się znacznie od kultury i zwyczajów Światłorodnych; przypomina za to wiktoriańską) było fascynującym doświadczeniem.

Bohaterów też mamy nietypowych. Co prawda standardowy (acz sympatyczny i dający się lubić) szpieg-awanturnik o szlacheckim rodowodzie akurat nie jest niczym nowym, ale pan doktor z rodziną to już inna para kaloszy. Widzicie, autorzy często ułatwiają sobie życie, tworząc bohaterów pozbawionych zobowiązań – bo i o wątek romantyczny wtedy łatwiej, i nie trzeba się martwić, z kim dzieci zostawić. Bal i Telmaine Herne zaś mają dwójkę małych dzieci i są dobrze (choć może nie tak dobrze, jak życzyłaby sobie rodzina Telmaine) sytuowanym, szczęśliwym małżeństwem. Ciekawe, że w tym duecie postacią znacznie silniejszą jest Telmaine. Jednocześnie jest ona też skrępowana gorsetem obyczajowym, który nie pozwala ciemnorodnym kobietom okazywać siły charakteru. A panią Herne bardzo dobrze wychowano. Toteż możemy sobie poobserwować, jak stacza wewnętrzne boje, kiedy jej wrodzona chęć działania walczy z latami wpajania zasad. Jest jedną z najlepiej skonstruowanych postaci kobiecych, o jakiej miałam przyjemność w tym roku czytać. Dla odmiany Bal to człowiek spokojny, typ solidnego naukowca, dla którego gwałtowne działanie nie jest czymś naturalnym, choć w kryzysowych sytuacjach bez wahania robi, co trzeba. Doskonale pasuje do swojej żony.

Postacie dalszoplanowe też są ciekawie zarysowane, ale… właśnie tylko zarysowane. Co jest ich główna wadą, bo czasem bardzo przydałoby się więcej informacji. Ale nie narzekam, może w kolejnych tomach dostaniemy ciekawsze historie (właściwie wspomniany wyżej baron awanturnik też mógłby się dorobić szerszego życiorysu. Nie wątpię, że autorka go przygotowała, bo czasem coś tam czytelnikowi rzuci, ale mogłaby się dzielić hojniej).

Największym problemem powieści jest niewyważona fabuła. Widać, że autorka miała na nią pomysł, i to całkiem fajny, ale większość rozwiązań zagadek pozostawiła najwyraźniej na kolejne tomy. To sprawia, że po lekturze czytelnik ma wrażenie, jakby ktoś powieść urwał w losowym miejscu – wątek główny dla tomu, ale epizodyczny z punktu widzenia trylogii (a przynajmniej na taki teraz wyglądający) został co prawda zamknięty, ale naprawdę interesujące rzeczy dopiero zaczną się dziać. Trochę to rozczarowujące. Dodatkowo na początku zdarzają się jeszcze dłużyzny, co może zniechęcić do dalszej lektury.

Mimo tego, czuję się pozytywnie zaskoczona. Sceptycznie spodziewałam się powieści na trzy mniej, dostałam solidne trzy z plusem, a może nawet cztery. Oczywiście mogło być lepiej i po cichu liczę na to, że w kolejnych tomach będzie. Obym się nie pomyliła.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Bellona.


Tytuł: Ciemnorodni
Autor: Alison Sinclair
Tytuł oryginalny: Darkborn
Tłumacz: Katarzyna Ciarcińska
Cykl: Zrodzeni z mroku
Wydawnictwo: Bellona
Rok: 2014
Stron: 368

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Unboxing urodzinowy:)

Jak wskazuje już sam tytuł posta, dziś coś, czego jeszcze na tym blogu nie było, czyli pierwszy unboxing. Ale okazja też jest wyjątkowa, powiedziałabym, że wręcz na miarę rewolucji (a przynajmniej tak przewiduję; jak bardzo rewolucyjna będzie ta rewolucja, okaże się w praniu). Otóż dziś są moje urodziny, a w związku z tym mój Luby (który jest najlepszym facetem na świecie i *tu wstaw dowolną liczbę dowolnie wybranych superlatyw i peanów pochwalnych*, i w ogóle) sprezentował mi coś, o czym od dawna marzyłam. A jest to nowiutki i pachnący świeżością Kindle Touch 2014! *tutaj wiele spontanicznych wyrazów radości, skakanie, klaskanie uszami i takie tam*


 Tak to wyglądało przed rozpakowaniem. Luby mieszka 300 km ode mnie, więc w doręczeniu prezentu pomagała Poczta Polska, które paczkę przyniosła mi pod same drzwi w godzinach rozsądnie wieczornych.

Pudełko po otwarciu. Na wierzchu kartka z życzeniami, pod spodem morze folii bombelkowej. Też integralnej części prezentu.;)

A to główna część prezentu, pozbawiona pudła, folii i nieistotnych dla tej prezentacji elementów słodkich.;) Kindle w pudełku i eleganckie etui.:) Pudełko jest bez folii, bo Luby wcześniej zarejestrował dla mnie sprzęcik.

Po wysunięciu z kolorowej koperty ukazuje się takie oto pudełeczko. A w środku...

...Kindelek twarzą do ziemi.;)

Tak wygląda wyłączony, odwrócony "twarzą do klienta". W pudełku została namiastka instrukcji (rozbudowana wersja w języku angielskim - lub jak sądzę w innym, jeśli wybrało się inny język menu - jest wgrana na urządzenie. Świetny pomysł, swoją drogą) i karta gwarancyjna. I kabel.

A oto cała zawartość pudełka. Kindelek już włączony (aczkolwiek jest to ekran już po dokonaniu rejestracji urządzenia).

Kindelek ubrany, czyli w swoim wypasionym etui.:)

A tak wygląda trzymany w łapie.

Na teraz to już wszystko. Idę się teraz zapaść w moim wielkim, zielonym fotelu ze styropianowych kulek i korzystać. Jak już trochę pokorzystam i obeznam się z tymi wszystkimi bajerami jak pisanie notatek czy zaznaczanie fragmentów, to obiecuję spisać wrażenia.:)

sobota, 6 grudnia 2014

Wstęp do "Moich smoków", czyli smoki niemoje

Pomysł na cykl notek o moich ulubionych smokach przyszedł mi do głowy już dawno, ale ciągle odkładam wprowadzenie go w życie, bo a to weny brak, a to człowiek pada na twarz po wyczerpującym dniu, a to lakier na bombkach wysechł i można już nakładać sztuczny śnieg... Słowem, tysiąc i jeden wymówek. Dlatego powstał ten wstęp do cyklu – z jednej strony ma mnie zmusić do kontynuowania zaczętego dzieła, z drugiej uściślić, czego to dzieło będzie dotyczyć. I czego w nim nie znajdziecie.

Chcę w ramach tego cyklu notek pisać o smokach, nie tylko z książek, ale i z innych tekstów popkultury. Ale tylko takich, które wzbudziły we mnie jakieś gwałtowne (zazwyczaj ciepłe) uczucia. Prawdę powiedziawszy, na razie mam w głowie materiał na około pięć wpisów, ale liczę, że z upływem czasu będą się pojawiali kolejni kandydaci. A ponieważ nie mogę przewidzieć, kiedy to nastąpi, cykl z założenia jest nieregularny.

Jak widać, same założenia są proste i wystarczyły na nie dwa akapity, więc nie one będą sednem tej notki. Powstaje ona też dlatego, żeby wymienić smoki, które w cyklu się nie pojawią (z powodów innych niż ten prozaiczny, że po prostu jeszcze ich nie znam). Oto krótka lista.

1. Smoki z Pernu.
Mam za sobą jeden tom cyklu Anne McCafrey i pewnie sięgnę kiedyś po kolejne, ale przyznam, że jej wizja mnie kompletnie nie przekonuje. Co prawda mamy kilka smoczych ras, dość ciekawe założenia i teoretycznie w konstrukcji świata niczego nie brakuje, ale bohaterowie tej serii są strasznie bezbarwni. Poza Lessą właściwie nikt z ludzkich bohaterów nie wydał mi się godny zapamiętania, a ze smokami jest jeszcze gorzej. Nie maja własnego charakteru ani poglądów, właściwie sprowadzone są do roli wielkich i nieco niezależnych psów. To zdecydowanie nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej.
Saphira wg. Mixxsart i Ciruelo

2. Saphira
Podejrzewam, że gdyby Paolini w momencie pisania trylogii w czterech tomach był pisarzem z jako takim talentem, mógłby ze swojej niebieskiej smoczycy zrobić naprawdę świetną postać. Nawet obecnie Saphira ma przebłyski – ot, na przykład cały motyw z odrzuconymi przez starszego smoczego nauczyciela karesami. Mimo braku samodzielnych scen z udziałem smoczycy, autor pokazał w tym miejscu, że ma ona własne życie, ergo jest w pewnym stopniu niezależną bohaterką – szkoda, że szybko z tego pomysłu zrezygnował. Po prawdzie, uważam Saphirę za najbardziej udaną postać cyklu (co w sumie nie jest jednak żadnym osiągnięciem) i jednocześnie za największy zmarnowany potencjał. W sumie trochę szkoda, że znowu dostałam tylko bardziej rozbudowana wersję psa.

3. Smoki Świata Dysku
To nie jest tak, ze ich nie lubię, czy że są mało fajne. Wręcz przeciwnie, uważam, że takie smoki bagienne (i wszystkie inne zresztą też) idealnie pasują do radośnie absurdalnej krainy, jaką stworzył Pratchett. Pomysł też jest bardzo oryginalny, sami przyznacie. Tylko że te wszystkie pocieszne, smutne smoki są po prostu elementem lokalnej fauny i mają w książkach rolę mniej więcej taką, jak losowy zając w losowej powieści głównego nurtu: są i budują nastrój. A to trochę za mało na osobna notkę.

4. Paskuda
Nie wiem, jak wielu fanów ma książka „Paskuda & co.” Magdaleny Kozak – sądzę, że niewielu w porównaniu choćby z Nocarzem. Niemniej, jeśli ktoś zna tytułową bohaterkę i będzie czekał na pojawianie się jej w tym cyklu, to raczej się nie doczeka. Paskuda jest bowiem większym i porośniętym łuskami egzemplarzem głupiutkiego szczeniaczka, równie uroczego, co kłopotliwego. A na takiej podstawie raczej trudno zbudować ciekawego bohatera, można co najwyżej ciekawy element komiczny. Co w przypadku tej smoczycy również jest raczej dyskusyjne.

5. Smoczyca ze „Shreka”
Tu podobnie jak w przypadku Pratchetta – bardzo ją lubię, świetnie pasuje do świata i tak dalej, ale jest postacią tak dalece trzecioplanową, że trudno ją uznać za „swoją”. Za to chętnie bym obejrzała jakąś krótkometrażówkę o burzliwym związku z Osiołkiem.;)

6. Smoki ze wszystkich serii literackich, filmowych i growych związanych ze światem „Dungeos&Dragons”.
Nie... po prostu nie. Wierzę co prawda, że gdzieś w fąfnastym tomie jednej z serii, których imię jest Legion, mogłaby się zapodziać jakaś ciekawa smocza postać, ale z moich dotychczasowych doświadczeń wynika, że szukanie czegoś naprawdę dobrego (a nie tylko dobrego jako odmóżdżacz) w seriach sygnowanych przez świat D&D (głównych serii literackich znam dwie, które mają niezliczoną ilość wchodzących w ich skład podserii, które mają niekiedy liczbę tomów idącą w dziesiątki...) przypomina grzebanie w pryzmie obornika w poszukiwaniu złotej spinki. Aż tak zdesperowana nie jestem, dziekuję.

Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze niezliczone smoki z książek dziecięcych, te, które znam, których nie znam i raczej nie zamierzam poznać. Ale z imienia ich wymieniać nie będę, bo może jeszcze zmienię zdanie (i smoki z „Władców ognia”. Ale o tym filmie mam zamiar kiedyś napisać obszerną notkę, więc chyba nikt nie będzie poszkodowany).

Nie zaproszę Was na kolejny odcinek, bo nie wiem, kiedy będzie (pewnie dopiero w styczniu, żeby mi się za szybko smoki nie skończyły). Ale jakby ktoś znał jakieś fajne teksty popkultury (strasznie mi się podoba to wyrażenie:)), zwłaszcza filmy, seriale czy gry (im mniej skomplikowane, tym lepiej), ze smokami, które powinnam poznać, to niech się dzieli w komentarzach.:)

środa, 3 grudnia 2014

Ukruszmy smokom zęby krat czyli młodociane brewerie - "Smoki na zamku Ukruszon" Terry Pratchett

Pratchett gościł już na łamach tego bloga kilkukrotnie. Najczęściej ze Światem Dysku, ale nie tylko. Gościł w wydaniu dla dorosłych i dla młodszych czytelników. Raz nawet gościł w prasie. I to właśnie wspomnienie tego prasowego występu nakłoniło mnie do przeczytania „Smoków na zamku Ukruszon”. Choć po prawdzie trochę dałam się zwieść własnym rojeniom.

Bo wiecie, jakoś tak byłam przekonana, że opowiadania są jednak bardziej młodzieżowe. „Piekielny interes” pochodzi z tego samego okresu, co teksty ze zbioru (czyli z bardzo, bardzo wczesnej twórczości sir Terry’ego) i jest bardziej uniwersalny. Właśnie czegoś takiego (czyli kierowanego do odbiorców w wieku ok. 12 lat) się spodziewałam. Tymczasem większość tekstów w „Smokach…” jest przeznaczona raczej dla dzieciaków sześcio – dziesięcioletnich. Co nie jest wadą, po prostu rozmija się z moimi oczekiwaniami.

Prywatne oczekiwania może jednak rzućmy w kąt, bo przecież nie autora wina, co sobie czytelnik założył przed lekturą. Jak już wspominałam, opowiadania powstały w czasie nastolęctwa autora i były pisane dla jego rówieśników. I mam z tym mały dylemat, bo nie wiem, czy oceniać je jako twórczość bardzo młodego pisarza (przecież taki je napisał), czy raczej dojrzałego i uznanego (taki je po latach przejrzał i uznał, że nadają się do pokazania szerszej publiczności). Z jednej strony po tych tekstach widać, ze pisała je osoba bardzo młoda (i przybierając perspektywę oceny młodego talentu należałoby uznać, że tak, talent ich autora jest zaiste nieprzeciętny), z drugiej, jeśli ktoś zna późniejszą twórczość Pratchetta, nawet, a może zwłaszcza, młodzieżową, to będzie czuł niedosyt, bo dostanie zaledwie zarodek poziomu, do którego jest przyzwyczajony. A sprawę jeszcze bardziej komplikuje fakt, że te historyjki jako opowiadania dla najmłodszych tak czy siak się bronią.

Mówiłam, że jak jest ciemno, to jest ciemno.;)
Jakie to historyjki? Ano rozrzut tematyczny mamy spory, choć wszystkie są utrzymane w konwencji humorystyczno-przygodowej. Mamy więc i nawiązania do legend arturiańskich, baśni, podróże w czasie i przestrzeni oraz niecodzienne mutacje codzienności. Mam przy tym wrażenia, że opowiadania są ułożone w kolejności powstawania (tytułowe „Smoki na zamku Ukruszon” są pierwsze i jednocześnie najsłabsze w zbiorze, potem jest już systematycznie lepiej, więc albo to, albo się przyzwyczaiłam). Najbardziej podobały mi się dwie „Klechdy o Ludzie Dywanu”, z których potem wyrósł „Dywan”. Obie podobały mi się do tego stopnia, że postanowiłam przeczytać powieść, której dały początek. Bardzo udane w swej absurdalności były też trzy inne teksty: „Autobus linii 59A cofa się w czasie” (mój osobisty faworyt zaraz po „dywanowym” tandemie), „Święty Mikołaj idzie do pracy” i „Paskudny śniegolud”. Reszta jest raczej przeciętna – przyjemna, ale niezostająca w pamięci. Znalazło się tam nawet rozwinięcie do postaci opowiadania pewnego starego żartu.

Trzy słowa o wydaniu, bo jest piękne, co przyzna każdy patrząc na okładkę. A w środku jest tylko ciekawiej, bo ilustracji jest mnóstwo i chociaż za takim stylem akurat nie przepadam, to nie sposób mu odmówić uroku. Do tego liternictwo wyraża emocje i jak jest ciemno, to jest ciemno. Co prawda wydaje mi się, że ilustracje byłyby znacznie bardziej zachwycające, gdyby dodać im kolor, ale to już tylko takie moje luźne uwagi.

Podsumowując, jeśli macie dzieci/kuzynów/sąsiadów w wieku wczesnoszkolnym i chcecie ich zarazić Pratchettem, ta książka będzie idealna. Jeśli chcecie prześledzić ścieżkę rozwoju stylu i warsztatu pisarza takoż. Ale jeśli oczekujecie zachwytów nad znanym i lubianym z Dysku sir Terrym, to może jednak sięgnijcie po coś innego. „Smoki na zamku Ukruszon” to zdecydowanie nie ten kaliber.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.


Tytuł: Smoki na zamku Ukruszon
Autor: Terry Pratchett
Tytuł oryginalny: Dragons at Crumbling Castle: and other stories
Tłumacz: Maciej Szymański
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2014
Stron: 390

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Stosik #62

Spodziewałam się, że w listopadzie trafi do mnie ostatecznie więcej książek, niż trafiło. Ale nie narzekam, bo i tak troszkę się tego nazbierało. Większość to zakup własny (postanowiłam skorzystać z okazji i nabyć wreszcie te wszystkie książki, z zamiarem nabycia których nosiłam się przez kilka miesięcy).


Na górze dwa egzemplarze recenzenckie. "Smoki na zamku Ukruszon" (od Rebisu) powoli kończę i mam nadzieję, że uda mi się o nich coś napisać już w środę. "Księgi Jakubowe" (od Literackiego) jakie są, każdy widzi i nie da się ich przeczytać w dwa dni. A to jeszcze trzeba się nad stroną językową i takimi tam pozachwycać, więc będę zadowolona, jeśli notka pojawi się przed świętami.

Reszta to wynik promocji w Arosie. "O kotach" czytałam już dawno i od tamtej pory chciałam mieć własny egzemplarz. "Serafinę" chciałam przeczytać właściwie od kiedy wypatrzyłam ją w zapowiedziach. Wiecie, smoki. "Uczeń skrytobójcy" to dla mnie wielka niewiadoma. Zawsze chciałam przeczytać coś Hobb, ale liczyłam, że będzie to trylogia o Żywostatkach. Ponieważ jednak MAG chwilowo nie ma zamiaru jej wznawiać, zaczynam od Skrytobójcy. "Bestiariusz słowiański" już recenzowałam, a "Labirynt Śniących Książek" pewnie niedługo będę, bo kusi okrutnie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...