wtorek, 30 czerwca 2015

"Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina" Jacek Wróbel

W polskiej fantastyce utarła się tradycja, że co poczytniejsze cykle wyrastają ze zbiorów opowiadań. Praktyczne to, w końcu debiutantowi łatwiej wyszlifować na początek kilka krótszych tekstów niż jeden długi, a i beta testy w czasopismach łatwiej robić. Ostatnio ta tradycja zamarła, głównie dlatego, że drastycznie spadła u nas liczba wydawanych debiutantów. Wydawnictwo Genius Creations stara się temu przeciwdziałać i to właśnie oni wydali zbiorek Jacka Wróbla pt. „Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina”.

Po prawdzie zbiorek nie jest stuprocentowym debiutem, bo dwa z dziewięciu opowiadań ukazywały się już w Nowej Fantastyce, a trzecie w Fantastyce wydaniu specjalnym, ale to raczej mało istotny detal. Przejdźmy do rzeczy ważniejszych, czyli omówienia poszczególnych opowiadań (jeśli was to nie interesuje, możecie przeskoczyć dziewięć kolejnych akapitów), a na koniec dorzucę jeszcze kilka akapitów ogólnie o całości.

„Nie wszystko złoto, co się świeci” jest właśnie jednym z opowiadań publikowanych wcześniej w Nowej Fantastyce (ponad dwa lata temu) i co prawda w książce mamy do czynienia z jego nieco rozwiniętą wersją, ale moja ocena nie zmieniła się. Fabuła mówi o tym, jak to Mistrz Haxerlin został zmuszony okolicznościami (o konkretnym imieniu i nazwisku, dodajmy) do złapania pewnej nimfy. Postanowił to zrobić za pomocą farbowanego bohatera. I teraz tak: tekst jest sprawnie napisany i nawet jakiś swój urok ma, ale pomysł na niego nie należy do tych pierwszej świeżości (a żarty ze zniewieściałych mężczyzn są już od dawna nudne…). Krótko mówiąc, oceniłabym go jako poprawny, ale gdybym tylko po nim miała ocenić, czy czytam dalej, to nie byłabym do końca przekonana.

Na szczęście pierwszy tekst jest jednocześnie najsłabszym (choć do innych miewam zastrzeżenia, to literacko zawsze stoją przynajmniej o poziom wyżej). Kolejny „Monopolista” to raczej miniaturka, ale nie pozbawiona uroku. Autor dworuje sobie w niej z wielkich korporacji, stosujących nie zawsze uczciwe metody konkurencji. Acz przyznam, że pod koniec opowiadania spodziewałam się czegoś więcej – czytając ostatnią linijkę, byłam przeświadczona, że na następnej stronie znajdę ciąg dalszy. Być może to nie wina autora, bo pointa, którą zastosował jak najbardziej może tekst zamykać, ale jakiś niedosyt pozostał.

„Succi vitalis” osobiście uważam za jeden z najlepszych tekstów zbioru. Fabuła jest dość prosta – ot, w mieście, z którego Haxerlin musiał się bardzo szybko wydostać, ogłoszono kwarantannę. Próbując podstępem wymusić przepustkę farbowany mag wplątuje się w działania grupy wałczącej z tajemniczą epidemią. Kilka epidemii już w historii polskiej fantastyki mieliśmy, sama nawet znam jeden brawurowy przypadek zwalczania, więc pomysł na fabułę jakoś szczególnie innowacyjny nie jest. Jednak nie w tym tkwi jego siła – siła tkwi w postaciach (no i w poincie, ale nad nią nie będę się rozwodzić ze zrozumiałych względów). Moim faworytem jest młody zastępca burmistrza – bohater bardzo złożony; niby dojrzały, opanowany i odpowiedzialny, ale kryjący w sercu zadrę.

„Większe związanie Hatecrafta” wprowadza postać, która będzie towarzyszyła nam przez kilka kolejnych tekstów – chodzi o demona uwięzionego w ciele jedenastolatka. Pomysł moim zdaniem bardzo fajny i ciekawie wykonany, ze sporym potencjałem komicznym. A samo opowiadanie przestrzega przed pułapkami rodzicielskiej nadopiekuńczości.

„…aż po grób” to sztandarowy przykład problemu, jaki mam niektórymi opowiadaniami Wróbla. Pomysł wydaje się rewelacyjny, autor zastosował nietuzinkowe rozwiązania, udało mu się zaskoczyć czytelnika. Po czym najbardziej innowacyjne wątki są zamykane w sposób co najmniej rozczarowujący.

„Najcenniejszy skarb na świecie” niektórym czytelnikom jest już znany – również ukazał się kiedyś w Nowej Fantastyce. Jest to tekst bardzo pocieszny, czysto humorystyczny (w innych zdarza się autorowi trącić poważniejszą nutę), z bardzo ciekawym pomysłem i pointą przecudnej urody (może nie jakąś szczególnie innowacyjną, ale idealnie pasującą do całości). Możemy się z niego dowiedzieć, dlaczego należy ostrożnie podchodzić do znalezionych map skarbów.

„Śpiew przez łzy” to moje osobiste największe rozczarowanie tomu. Pomysł na pierwszy rzut oka jest świetny – Haxerlin spotyka barda, który jest jakiś taki cosik podejrzany. I choć przeczucia Mistrza okazują się trafne, to pointa tekstu jest bardzo niezadowalająca (o ile postawimy brawurową tezę, że w ogóle istnieje). A zapowiadało się tak pięknie…

Dla kontrastu „Grota Valdura” to moim zdaniem jeden z najlepszych tekstów w zbiorze (to dobrze, bo przedostatni – widać, że autor z opowiadania na opowiadanie coraz bardziej się rozwija). Jest to typowa parodia RPGowego questa, bardzo udana zresztą (nawet gobliny są). Niemniej, dla mnie jest to ostatecznie tekst bardzo smutny, bo tajemnica tytułowej groty nastraja do raczej ponurych przemyśleń.

„Totalna evangelizacja” to również bardzo dobre opowiadanie i może nie aż tak ponure w ostatecznym rozrachunku, ale za to zdecydowanie nie tylko do śmiechu. Autor porusza w nim temat fanatyzmu religijnego – robi to dość przewrotnie, ale moim zdaniem bardzo trafnie komentuje całe zjawisko. Mamy tu też jakiś wstęp do teologii i kosmologii uniwersum, zapowiadającej się bardzo ciekawie. Mam nadzieję, że temat w przyszłości powróci.

Opowiedziałam już o każdym utworze z osobna, czas na wszystkie razem, czyli kilka uwag ogólnych. Opowiadania w zbiorze mają być z założenia humorystyczne i powiem wam, że autor sobie trudny kawałek fantastyki wybrał. Ale skoro już wybrał, to postanowił wykorzystać każda możliwość rozbawienia widza. I jakkolwiek z większości tych prób wyszedł zwycięsko, to nie zawsze tak samo zwycięsko. W moim przypadku najmniej skuteczne były zabawne w założeniu sytuacje – część nie śmieszyła wcale, czasem wywoływały lekki uśmiech. Lepiej wypadały nawiązania do popkultury, choć niektóre nawet jak na mój odporny gust były zbyt bezpośrednie (na przykład te do Gwiezdnych Wojen). Za to pochwała należy się za zabawy językiem. W tej kwestii autor ma poczucie humoru podobne do Pratchetta – lubi rzucić celnym  bonmocikiem, co wychodzi mu bardzo dobrze. W warstwie humorystyczno-językowej właśnie to najbardziej mi się podobało.

A jak bohaterowie? Wszak to oni mają spajać tego typu zbiory opowiadań. Szczerze mówiąc, bohaterów jest dwóch. Jednym, głównym i najważniejszym, jest oczywiście sam Haxerlin. Przed lekturą zastanawiałam się, czy będzie podobny do innego polskiego farbowanego maga – Arivalda. Cóż, nie do końca. Pozwólcie, że sięgnę po nomenklaturę RPGową: Arivald był neutralny dobry, Haxerlin jest zdecydowanie chaotyczny dobry. Oszustwo jest jego sposobem na życie i nasz magik nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia. Z drugiej strony, stara się nie czynić nikomu krzywdy (także dlatego, że w tym biznesie to się bardzo często i wyjątkowo złośliwie mści). W ostatecznym rozrachunku mamy dość sympatycznego, zdroworozsądkowego osobnika, mimo że swoje za uszami ma.

Drugim bohaterem jest Bo’akh–Bonthuzel (zwany pieszczotliwie Thuzem), wspomniany już demon uwięziony w ciele dwunastolatka. Autor bardzo ładnie wykorzystał ten pomysł, kontrastując odruchy potężnego (acz obecnie pozbawionego mocy) demona z odruchami dziecka. Wygląda to bardzo pociesznie i powiem szczerze, że bardzo jestem zainteresowana, co też by z Thuza wyrosło (najprawdopodobniej psychopata, ale wierzę, że autor jest w stanie wznieść się ponad tak oczywiste rozwiązania). Poza tym Wróbel miewa świetne pomysły na postacie drugo- i trzecioplanowe. Niestety, nie rozwija ich, a szkoda. Mam nadzieję, że z niektórymi będę miała okazję jeszcze się spotkać.

Teraz czas na akapit poświęcony kwestiom feministycznym. Jak być może widać, jestem kobietą płci żeńskiej i lubię mieć jakąś bohaterkę do lubienia w książce, którą akurat czytam (nie musi być miła i puchata, może być wredną suczą). Polska fantastyka jest w tej kwestii wyjątkowo kulawa, więc bacznie się jej przyglądam. „Cudom i Dziwom…” też. I kiedy się tak człowiek przygląda pod tym kątem, to mu się robi bardzo smutno. Nawet nie jest tak, że Wróbel nie umie pisać kobiet, bo zdecydowanie widać, że umie. Tylko jakoś tak się dzieje, że wszystkie jego kobiety to postacie smutne/pokrzywdzone/skrzywione, albo wszystko na raz (a jak już któraś okazuje się nie pasować do żadnej kategorii, to ostatecznie też okazuje się nie być kobietą). Facetów to nie dotyczy – mamy pełną gamę charakterów i dróg życiowych. Trochę mnie uwiera ten dysonans (a jest to dysonans bardzo powszechny u nas, więc uwiera mnie tym bardziej). Panie Wróbel, jesteśmy w fantasylandzie, wyobraźni dodaj mi skrzydeł i te sprawy, naprawdę tak trudno napisać normalną, zadowoloną z życia babkę, której nie grozi straszny koniec? Przecież widać, że pan potrafi.

Czy polecam? Polecam. „Cuda i Dziwy…” to kawałek naprawdę relaksującej i bardzo przyzwoicie napisanej rozrywki, idealnej na lato. Może nie jest to debiut powalający, ale bardzo sympatyczny. Mam nadzieję, że autorowi nie zabraknie pary i pomysłów na rozwijanie Haxerlina, bo potencjał jest, i to jaki (a chodzą słuchy, że to nie będzie ostatnie spotkanie z Mistrzem Haxerlinem). I że rozwinie kilka wątków (na przykład teologiczny; jak zazwyczaj mnie irytują, tak tutaj czuję się zaintrygowana). Czekam z pewną taką niecierpliwością.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations

Tytuł: Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina
Autor: Jacek Wróbel
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2015
Stron: 375

piątek, 26 czerwca 2015

O tym, jak zaświniłam mieszkanie

Doszłam do tego momentu w swoim życiu, że zaczęło mi ogromnie brakować w domu futra. Bo w domu rodzinnym jakieś futro zawsze było - często raczej podwórkowe czy łańcuchowe, ale wystarczyło otworzyć drzwi i zawołać "kici, kici", żeby mieć kogo pogłaskać. Chciałam mieć kogo pogłaskać i "na swoim", a od niedawna warunki mi na to pozwalają. Poza tym Luby już dawno obiecał mi dowolnie wybrane zwierzę - miał to być jego wkład w budowanie naszego wspólnego domu.:) Zaczęły się poszukiwania.

Na początku myślałam oczywiście o kocie, bo u rodziców najwięcej było kotów i były od zawsze. Ale po zastanowieniu doszłam do wniosku, że chyba jednak na kota nie jestem gotowa. Nie mam do zwierzęcia na tyle zaufania, żeby puścić je luzem po mieszkaniu pod moją nieobecność. Poza tym, jak niektórzy może zauważyli, czasem zajmuję się handmadem i mam mnóstwo specyfików do niego w biurku, często w szklanych butelkach. A moje biurko ma otwarte półki, nie szafki, więc zwierze tak aktywne jak kot mogłoby łatwo taką butelkę ściągnąć pod moją nieobecność... Tak więc na razie kot odpada.

Pozostało mi przejrzeć zwierzęta "klatkowe". Na początku faworytem był szczur, ale jednasz szczur i książki to nie jest najlepsze połączenie (poza tym to niestety chorowite stworzenia). Po porównaniu "szkudności", interaktywności i wymagań obu stron (tzn. mnie i kolejnych gatunków) doszłam do wniosku, że najlepszym towarzyszem Moreni będą świnki morskie. I tak dziewiętnastego czerwca pojawiły się u nas Momo i Appa, dwie panny rasy rex.

Ta czerwona (ciemniejsza) to Appa, ta szafranowa (jaśniejsza) to Momo.
W sumie planowałam swojego zwierzaka nazwać Zergling, bo niewiele jest zwierząt, do których to imię nie pasuje. Niestety, jednymi z nich są właśnie świnki morskie, a poza tym, co z drugim zwierzakiem (świnki, tak samo jak szczury, to zwierzęta stadne i barbarzyństwem byłoby trzymanie w domu tylko jednego)? Wybrałam więc imiona pary bohaterów jednego z moich ulubionych seriali animowanych. Co prawda z charakterami nie trafiłam, bo Momo jest bardziej zrównoważona i odważniejsza, a Appa to mała panikara, ale chyba im to nie przeszkadza.:)

Jedzenie sensem życia.
Jak na razie panienki bardzo niechętnie pozwalają (to akurat eufemizm, prawdaż) się głaskać, czy brać na ręce, ale z każdym dniem jest coraz lepiej (w krytycznej sytuacji zawsze można przekupić je ogórkiem). Jedzą, rosną i popcorningują sobie (niestety, jak na razie tego nie udało mi się nagrać, bo świniory wstydzą się aparatu. Ale jeśli mi się uda, nie omieszkam was popcorningującymi prosiakami poszczuć, bo widok jest przepocieszny). Cóż, pozostaje wam się przygotować na znacznie częstsze pojawianie się świnek na blogu i fanpejdżu - zwłaszcza na fanpejdżu. Będziecie musieli jakoś z tym żyć.

Na koniec dodam jeszcze, że ja swoje świnki kupiłam (co prawda w dobrym i sprawdzonym miejscu, ale jednak kupiłam), ale jeśli też zastanawiacie się nad takim zwierzakiem, może warto rozważyć adopcję. Na stronie Stowarzyszenia Pomocy Świnkom Morskim możecie znaleźć wiele świnek, które czekają na nowy dom - świnek zdrowych, oswojonych i bez "wkładki" w przypadku samiczek. Może któraś czeka niedaleko was na nowy dom.

I jeszcze filmik z Momo. Bo mogę.


wtorek, 23 czerwca 2015

Zmyślenia #20: Rozlazły wpis na Dzień Ojca

Dziś planowałam zrobić notkę kompletnie o czymś innym, ale wtem dopadła mnie świadomość, że mamy akurat Dzień Ojca i może warto byłoby napisać o tym kilka słów. Konkretnie o tych wszystkich ojcach w fantastyce. Nie będzie to niestety żaden potwierdzony badaniami i głębokim riserczem naukowy wywód, a jedynie moje ściśle subiektywne refleksje, gęsto okraszone wszelkiego rodzaju dygresjami (mam wrażenie, ze jakieś dziewięćdziesiąt procent tekstu to dygresje). W końcu to ma być spontaniczna notka.

Już w baśniach ojcowie raczej się nie popisywali. Niby swoje córki (i synów) bardzo kochali, ale nie przeszkadzało im to żenić się ze złymi macochami. I wychodzili przy tym albo na patologicznych pantoflarzy (ojciec Jasia i Małgosi za namową żony pozbył się własnych dzieci), albo na zaślepionych idealistów, niedostrzegających krzywdy swoich dzieci (ojciec Kopciuszka; choć tu przyznam, ze spotkałam się też z wersjami baśni, w których macocha zepchnęła pasierbicę do kuchni dopiero po śmierci męża), albo na największych pechowców na świecie (ci wszyscy, którzy dali się złapać na motyw dziecka-niespodzianki. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale kobiecie zdarzyło się to tylko raz). Że już pominę królewskich ojców, którzy zamykali swoje córki w wieżach.

Obecnie najbardziej znanymi adaptacjami baśni są kreowane przez wytwórnię Disneya. I choć Disney najwyraźniej miał wielką słabość do samotnych ojców (wszystkie jego sztandarowe postacie mają epizody ojcostwa, jeśli nie biologicznego, to przybranego: Goofy ma syna, Donald ma siostrzeńców, a Mickey bratanków. Co ciekawe, żadna żeńska postać nikomu nie matkuje), to tatusiom jego księżniczek nieszczególnie to pomogło. Co prawda pantoflarzami nie bywają, ale najczęściej są albo bezsilni, albo na tyle oderwani od rzeczywistości, że nie dostrzegają czarnych chmur na horyzoncie. Wyróżnia się tu Tryton z „Małej syrenki”, który mimo że skrajnie nie popiera decyzji córki, to jednak staje do walki przeciw Urszuli. Z silnie zarysowanych ojcowskich charakterów mamy jeszcze Mufasę, który jest dla syna całym światem (rola Sarabi sprowadza się do piastowania niemowlęcia, sprawdzania czy dziecko umyło uszy i rozpoznania prawowitego księcia po latach). Mufasa jest disnejowskim ojcem idealnym – wychowuje i bawi, jest jednocześnie mentorem i troskliwym rodzicem, a mimo że dość ostro karci dzieci za niebezpieczne wybryki, to widzimy, że Simbę bardziej zabolało rozczarowanie taty, niż sama kara. Ciekawie wypada zestawienie króla z Timonem i Pumbą, którzy bardzo kochają swojego przybranego syna, ale nieszczególnie mają ochotę go wychowywać (nie mylmy w tym miejscu wychowywania z zajmowaniem się). „Król Lew” jest ogólnie ciekawym filmem na Dzień Ojca – na jedną marginalną matkę przypada w nim trzech pełnoprawnych ojców.;)

Po tym może przydługim wstępie przejdźmy do tego, co najbardziej mnie interesuje, czyli do literatury fantasy. Paradoksalnie jest ona uboga w dobrych, ciekawych (i biologicznych) ojców. Bo widzicie, w fantasy w dobrym guście jest być sierotą (lepiej jest tylko wtedy, kiedy myślisz, że jesteś sierotą, a tu okazuje się, że tak naprawdę twoim tatkiem jest twój arcywróg), a w takim wypadku trochę trudno o członków rodziny. W sumie nigdy tego nie rozumiałam.

Widzicie, zawsze jest jakiś mentor, który tego ojca zastępuje. I to jest element, którego nie rozumiem. Bo taki mentor robi dokładnie to, co Mufasa – wychowuje do odpowiedniej roli, nierzadko budując więź iście ojcowską. Dlaczego nie może tego robić po prostu rodziciel? Czy manie dzieci jest jakoś szczególnie ujmujące? Wychodzi na to, że tak – wychowanie przez obcego, bezdzietnego faceta najwyraźniej daje +5 do fajności. Dlaczego tak się działo w „Niecnych Dżentelmenach” czy „Kronikach Królobójcy” wiadomo (gdyby tutaj bohaterowie mieli szczęśliwe dzieciństwo, nie mielibyśmy o czym czytać), ale zawsze zastanawiałam się, dlaczego Bilbo nie mógł być ojcem Froda, tylko musiał go adoptować. Coś by jednemu albo drugiemu od tego ubyło?

Nie oznacza to, że w fantasy zupełnie nie ma ciekawych ojców. Pomińmy tych, których relacje z dziećmi są trudne albo wręcz patologiczne (a imię ich jest Legion; mam wrażenie, że większość autorów uważa, że bez trudnego dzieciństwa nie ma bohatera). Paradoksalnie, najbardziej różnorodne ojcowskie relacje opisał Martin w „Pieśni Lodu i Ognia” (a przynajmniej w tych dwóch tomach, które czytałam. Jakoś nie czuję potrzeby czytania dalej). Mamy tu nawet różne typy i gdybym miała wybrać swój ulubiony, to chyba padłoby na Neda Starka, niezależnie od tego, jak bardzo tej postaci nie lubię i jak wiele błędów i niedopatrzeń popełnił.

Notka, jak to spontaniczny słowotok, nie będzie miała konkluzji. W ramach zakończenia powiem wam, że nie mam swojego ulubionego ojca w fantasy, bo nie za bardzo jest z czego wybrać (gdybyśmy mówili o ojcach duchowych, opiekunach czy mentorach to sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej). A wy macie? Może jakiegoś polecicie?

piątek, 19 czerwca 2015

Zmyślenia #19 - Wydawnictwa, do których mam stosunek

W blogosferze panuje przeświadczenie, że o wydawnictwach jako takich nie wypada pisać. Takie mam przynajmniej wrażenie, bo jedyne notki, na jakie do tej pory natrafiałam, to zestawienia ulubionych wydawnictw (jest jeszcze ta notka, ale to jedyna rzecz niebędąca prostą wyliczanką, na jaką trafiłam). Nie wiem, z czego to wynika – być może blogerzy przywiązują wagę wyłącznie do autorów i treści, kompletnie olewając kwestię, kto i jak im książkę wydał. Ale ja akurat nie tylko do autorów, ale i do niektórych wydawnictw mam stosunek. Emocjonalny.

To nie będzie notka wywlekająca jakieś brudy czy afery, jak być może zapowiada się po wstępie (choć kilka gorzkich słów pewnie w niej padnie). Po prostu tak mam, że lubię (albo nie) pewne wydawnictwa jako marki, ogół cech i decyzji, które sobą reprezentują. I chciałabym o tym napisać.

Zacznijmy może od Maga, bo na chwilę obecną to moje absolutnie ulubione wydawnictwo (a jeśli ktoś myśli, że słodzę im, bo dają mi książki, to się myli, bo nie dają. A szkoda;P). Oczywiście wydają świetne książki. Seria „Uczta Wyobraźni” jest chyba najbardziej rozpoznawalną na rynku fantastyki. Dla mnie obecnie jest też najbardziej nieczytaną serią, bo choć zajmuje całą półkę na regale, to przeczytałam dotąd tylko pięć pozycji (ale przeczytam i resztę, spokojna głowa). Teraz wystartowali z „Artefaktami” i choć o jakości literackiej wydawanych w nich książek nie mogę się wypowiadać (bo jeszcze nie czytałam), to wizualnie prezentują się wręcz fenomenalnie (tylko tę numerację na grzbietach mogliby sobie darować, naprawdę). W ogóle mam wrażenie, że Mag ostatnio zwraca się bardziej w kierunku pasjonatów: coraz mniej w ich ofercie książek w miękkich oprawach, a coraz więcej dopracowanych wizualnie twardookładkowych (a wiadomo, że twarda okładka to jednak kilka złotych drożej). Nie powiem, podoba mi się ten trend. Podoba mi się też kontakt, jaki ludzie w wydawnictwie utrzymują z czytelnikami (no dobrze, konkretnie to jeden człowiek – ale działa). Na forum można zadać każde pytanie i zazwyczaj doczekać się odpowiedzi. A jak błyśniesz pomysłem, możesz zostać uwieczniony – nick użytkownika, który pierwszy wpadł na pomysł nazwania nowej serii „Artefaktami” widnieje w stopce redakcyjnej każdego tomu.

Cóż, Mag ma na koncie kilka niewydanych do końca cykli, na szczęście żaden z nich mnie nie interesuje. Za to na forum można przeczytać deklaracje, że przynajmniej co do niektórych są plany dokończenia. Na forum można też znaleźć uzasadnienia niektórych mało popularnych decyzji. Może to nie pocieszy tych, w których te decyzje uderzają, ale przynajmniej wiadomo, że wydawca traktuje czytelników jak partnerów, zamiast mydlić im oczy sloganami marketingowymi.

Ciepłymi uczuciami darzę też Genius Creations. Jak na razie są to co prawda uczucia trochę na wyrost – prawie przeczytałam jedną z ich książek i okazała się całkiem fajna, ale jedna to trochę za mało – jednak przyznaję ten kredyt z ochotą. Widzicie, od czasu upadku Runy i przebranżowienia Fabryki Słów, brakowało miejsca, w którym polski autor mógłby zadebiutować. GC takie miejsce i warunki stworzyło i widać, że mają z czego wybierać (z tego co wiem, autorzy też sobie chwalą kontakt z wydawcą). I bardzo dobrze, bo bez wydawnictwa, które pozwala autorom otrzaskać się z publiką i profesjonalnie popracować nad tekstem, autorzy nie mogą się rozwijać, a gatunek umiera, bo ileż można jechać na kilku znanych nazwiskach. Mam nadzieję, że trafi im się hit na miarę Sapkowskiego czy Wegnera, czego im z całego serca życzę.

Jeśli chodzi o kontakt z czytelnikami, to również bardzo sobie chwalę. Jeszcze żadne z pytań zadanych na wydawniczym fanpejdżu nie pozostało bez odpowiedzi, czasem nawet bardzo obszernej. Inna rzecz, że ciągle nie możemy się doczekać długo zapowiadanej porządnej strony z zapowiedziami (wiecie, miały być krótkie opisy do tych książek, które mają się ukazać w najbliższych miesiącach). W przypadku zagranicznych autorów zawsze można sprawdzić w Amazonie, kto zacz, a tak urządzaj sobie czytelniku zgadywanki.

Jest jeszcze Rebis. W tym przypadku przyznam, że siła moich uczuć jest proporcjonalna do aktualnej liczby uwielbianych przeze mnie serii ukazujących się pod auspicjami wydawnictwa. A że ta liczba mimo wahań pozostaje wysoka, to tylko się cieszyć. No i Rebis wydaje Novik (choć ten, kto zatwierdzał okładki do kilku ostatnich tomów, powinien natychmiast przestać mieć wpływ na jakiekolwiek decyzje o aspekcie estetycznym). Należałoby pochwalić też inicjatywę serii „Horyzonty zdarzeń”, mającą promować polskich autorów, ale coś na ten temat ucichło, więc chyba serię spisano na straty.

Z Rebisem jest jakoś tak dziwnie, że fantasy wydaje na pięknym, białym papierze, a SF jednak na tym ekologicznym (wyjątkiem jest Westerfeld), przynajmniej jeśli chodzi o serie, z którymi miałam styczność. I fantasy wydaje jednak solidniej – żadna z moich książek się nie rozpadła ani nie rozkleiła (a „Klęskę Ważki” mam z antykwariatu i widać, że dużo przeszła, zanim do mnie trafiła. Z drugiej strony, grzbiety „Strachu mędrca” jednak dość ciężko zniosły lekturę), w przeciwieństwie do takiej na przykład Honor Harrington, która w rękach Lubego sama się obdarła z okładki. Za to można ich pochwalić za konsekwentne trzymanie się jednego formatu – z czterech cykli, jakie mam, trzy są identyczne (tylko „Temeraire” jest nieco mniejszy).

Z zupełnie innej beczki jest Czarne, które uwielbiam od czasu, gdy zainteresowałam się reportażami (może na blogu to zainteresowanie słabo widać, ale zapewniam was, że istnieje. Tylko fantastyki jednak czytam znacznie więcej). Przede wszystkim uwielbiam szatę graficzną ich serii. I chociaż seria „Reportaż” często bywa zbyt mocno sklejona, a niektóre książki kompletnie nie pasują do pozostałych rozmiarem i formą (gdyby nie ledwie widoczny znaczek na okładce, takiego „Jakucka” w ogóle bym z serią nie skojarzyła), to i tak im wybaczam. Głównie dlatego, że tak czy inaczej najbardziej interesuje mnie seria „Menażeria”, w której jak dotąd ukazała się przynajmniej jedna fenomenalna książka. Mam nadzieję, że pożyje jeszcze długo, bo „Biosfera” z WABu już chyba umarła, a jeśli padnie i „Menażeria”, to skąd ja będę brała dobre książki o zwierzętach? Drugim powodem wybaczania niedomagań formy jest fakt, że niektóre rzeczy jak wydadzą, to nie można się nie zachwycić. Taki „Cesarz wszech chorób” to jak dla mnie minimalistyczny majstersztyk.

Uroboros jest rozczarowaniem. To imprint, powstały w czasie, kiedy rodziło się sporo małych fantastycznych wydawnictw (większość nie przetrwała, a przynajmniej kilku z nich mi szkoda). Na początku pokładałam w nim spore nadzieje, bo zdawało się, że będą wydawać tytuły ciekawe, może i niezbyt ambitne, może bardziej rozrywkowe, ale interesujące. Szczerze mówiąc, liczyłam, że z czasem dojdzie też do ambitniejszej literatury (bez przesady z ta ambicją, ale chociaż odrobinkę), może nawet skierowanej do dorosłego odbiorcy. Niestety, przeliczyłam się. Teraz Uroboros wydaje głównie młodzieżowe powieści „z pogranicza”, w sporej części niezbyt ciekawe czy oryginalne. A na kolejne tomy ulubionych serii trudno się doczekać.

Tutaj miałam wylać swoje żale odnośnie Fabryki Słów (która pozwoliła mi zacząć przygodę z fantastyką, ale teraz łączy wszystkie zarzuty, jakie mam względem Uroborosa z zawodem, że przestała robić to, co robi teraz GC), ale doszłam do wniosku, że na chwilę obecną to wydawnictwo jest mi tak dalece obojętne, że muszę sobie przypominać o jego istnieniu.

A Wy macie jakiś stosunek do wydawców, czy też nie interesuje Was kto i jak, a tylko kogo wydaje?

wtorek, 16 czerwca 2015

"Leksykon fantastyki" - Karolina Haka-Makowiecka, Marta Makowiecka, Małgorzata Węgrzecka

To będzie kolejna z bardzo krótkich notek, ale uznałam, że akurat o tej książce powinnam napisać kilka słów, choćby ze względu na charakter mojego bloga. W końcu jak się pisze głównie o fantastyce, to wypadałoby też mieć jakieś zdanie o „Leksykonie fantastyki”.

„Leksykon fantastyki. Postacie, miejsca, rekwizyty, zjawiska” został wydany sześć lat temu przez Muzę i od tamtej pory wzbudzał moje zainteresowanie. Nawet studzące zapał notki czytanych blogerów nie zdołały mnie zniechęcić i kiedy wypatrzyłam „Leksykon” w taniej książce, nie mogłam się oprzeć.

Jak sama nazwa wskazuje, ta książka jest zbiorem haseł z opisami. I muszę przyznać, że autorki odwaliły kawał roboty, bo zagłębiły się w chyba każdy zakątek popkultury, jaki tylko można sobie wyobrazić (poza grami – niestety, tę gałąź popkultury sobie odpuściły). Mamy więc elementy magiczne z polskich powieści czasów głębokiego PRL-u, literaturę zagraniczną, baśnie, współczesne filmy animowane i aktorskie… Generalnie można powiedzieć, że jeśli coś wyszło przed 2008 rokiem, jakaś wzmianka o tym będzie w „Leksykonie”.

Niestety, nie tylko bogactwem, ale i treścią haseł słowniki (czy inne tego typu publikacje) stoją. I tutaj jestem nieco rozczarowana. Bo widzicie, autorki co prawda skrupulatnie opisują wygląd i rolę bohaterów/przedmiotów/zjawisk, ale na tym koniec. Jeśli ktoś poszukuje wiedzy wykraczającej poza treść utworu (na przykład oryginalnych imion bohaterów – przydatne, kiedy chce się zgłębiać wiedzę na własną rękę w internecie), to jej tam nie znajdzie. Nawet nie cała konieczna wiedza zawarta w utworach jest wspomniana w hasłach. Na przykład o bazyliszku czytamy, że jest to potwór z głową koguta, ogonem węża i tak dalej, i że pojawia się też w drugim tomie cyklu o Harrym Potterze. Wzmianki, że w tymże cyklu wygląda on zupełnie inaczej niż w „Legendach warszawskich” brak. Z Pożeraczem Chmur rzecz ma się trochę inaczej, bo tu autorki nie skorzystały z wszelkich dostępnych źródeł – wzięły na tapetę zbiór opowiadań, całkowicie ignorując wyrosły z niego cykl. A to nie są jedyne braki.

Nie chcę przez to powiedzieć, że „Leksykon fantastyki” to książka kompletnie bezużyteczna. Wręcz przeciwnie – idealnie nadaje się dla maturzystów piszących swoje prace maturalne (choć tym, którzy są fanami, posłuży raczej tylko jako kolejna pozycja w spisie literatury przedmiotu). Bardziej zaawansowanym konsumentom popkultury raczej do niczego się nie przyda.

Tytuł: Leksykon fantastyki. Postacie, miejsca, rekwizyty, zjawiska
Autor: Karolina Haka-Makowiecka, Marta Makowiecka, Małgorzata Węgrzecka
Wydawnictwo: Muza
Rok: 2009
Stron: 454

piątek, 12 czerwca 2015

"Dialogi Zwierząt" Colette

To będzie raczej krótka notka, bo i książeczka do obszernych nie należy. Za to należy do tych, które można odpowiednio interpretować dopiero po zapoznaniu się z twórczością i życiorysem autorki. Ja niestety jeszcze się nie zapoznałam.

Mówię tu oczywiście o „Dialogach zwierząt”, wydanych w mojej ukochanej serii Biosfera. „Dialogi…” są w serii pewnym ewenementem, gdyż dotąd ukazywał się w niej raczej książki otwarcie biograficzne (czy też mniej lub bardziej oparte na faktach). Tym razem dostajemy dzieło wybitnie literackie, choć jego bohaterowie są wzorowani na jak najbardziej żywych zwierzętach.

A co tam jest właściwie napisane? Jak wskazuje tytuł – rozmowy zwierząt, zanotowane zgodnie z regułami pisania utworów scenicznych (didaskalia i te sprawy). Zazwyczaj dyskutują kot kartuski Kiki i buldożek francuski Toby, ale nie tylko. Poza tym dostajemy jeszcze bardzo interesujące posłowie autorstwa Kazimiery Szczuki (jak dla mnie zdecydowanie ciekawsze niż część główna książki).

Nie wiem, jak pozostała twórczość Colette (ciągle zbieram się do przeczytania „Klaudyn”), ale „Dialogi…” już dość mocno się zestarzały. Albo jestem niewrażliwą na subtelny humor i piękno francuskiej prozy bułą, co też jest możliwe. Nie chcę przez to powiedzieć, że rozmowy Toby’ego i Kiki są nudne – czyta się je całkiem przyjemnie i jeśli ktoś ma ochotę, może w tych prostych historiach znaleźć mnóstwo odniesień zarówno do biografii autorki, jaki do ogólnej natury ludzkiej. Ale całość nie porywa.

Gdyby nie przynależność „Dialogów…” do serii, pewnie bym ich nie kupiła. I raczej bym tego nie żałowała. Jest to pozycja zdecydowanie dla fanów autorki, bardzo ważna dla niej samej. Jednak jeśli nie czytaliście jeszcze nic Colette, to może jednak nie zaczynajcie od „Dialogów…”.

Tytuł: Dialogi zwierząt
Autor: Colette
Tytuł oryginalny: Dialogues de betes
Tłumacz: Beata Geppert
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok: 2013
Stron: 202

wtorek, 9 czerwca 2015

"5 sekund do Io" Małgorzata Warda

"5 sekund do Io" zainteresowało mnie właściwie z jednego powodu - oto autorka mainstreamowa postanowiła poruszyć temat gier komputerowych. Z jednorazowego doświadczenia (z "Dziewczyną Mistrza Gry" Siesickiej) wiem, że w takich sytuacjach często dzieją się rzeczy niestworzone (rzeczonej Siesickiej na przykład udało się stworzyć przekonujący obraz dziesięcioletniego socjopaty, ale nie sądzę, żeby taki był zamysł autorki). Poza tym jedną powieść Wardy już czytałam i o ile wątku dziejącego się w "naszym" świecie za chińskiego boga nie pamiętam (jakiś trup tam się pojawiał chyba), to bardzo dobrze pamiętam wątek relacji autora i jego dzieła. Stąd moja wiara w to, że i z grami sobie poradzi (bo tu jednak fajnie można, nomen omen, pograć z czwartą ściana i zatracaniu się w opowieści, którą się tworzy).

Mika jest sierotą - matka odeszła od nich wiele lat temu, a ojciec zginął w wypadku. Z młodszą siostrą, mającą jeszcze szanse na adopcje Nikolą też ma coraz słabszy kontakt. Kiedy w jej liceum wybucha strzelanina, Mika jest akurat w bibliotece szkolnej, gdzie widzi, jak agresor strzela do bibliotekarki. Kiedy okazuje się, że dziewczyna spotkała sprawce wcześniej, na turnieju gier komputerowych, policjant i jednocześnie znajomy ojca sióstr składa jej propozycję - będzie wtyczką policyjną w jednej z nowych gier w przełomowej technologii Work a Dream. Jej zadaniem będzie odnalezienie kilku zaginionych w realnym świecie, ale wciąż aktywnych w grze osób.

Zacznę może od tego, z czym mam w tej książce największy problem, czyli z przedstawieniem przez autorkę świata gier. Od razu powiem, że traktuje ona ten aspekt powieści dość instrumentalnie i tak naprawdę nie jest on najważniejszy, ale parę kwestii mnie jednak uwiera (mimo że sama graczką raczej określić się nie mogę i może w paru kwestiach to jednak autorka ma rację. Jeśli zacznę prawić farmazony, lejcie po łapach).

Po pierwsze, już sama koncepcja Io trochę mnie rozczarowała. Ja wiem, że to licentia poetica i żaden błąd, ale fabularne uzasadnienie kolonizacji tego ciała niebieskiego tym, że naukowcy po x latach odkryli, że jednak się mylili i Io jest w pełni zdatna do ludzkiej kolonizacji, jest po prostu żałosne. Poza tym kompletnie nie rozumiem, dlaczego graficy uznali, że idealnym rozwiązaniem będzie ubranie graczy we współczesne wojskowe stroje (raczej na zasadzie bluz moro i spodni khaki niż mundurów polowych) i uzbrojenie ich we współczesną broń (która w świecie gry powinna być już mocno archaiczna). Ja rozumiem, że gry w stylistyce modern retro też bywają ciekawe wizualnie, ale c'mon - macie nową technologię wizualną, chcecie pokazać jej możliwości i dlatego rezygnujecie z bardzo widowiskowych laserów-blasterów i kombinezonów kosmicznych?

Samą rozgrywkę i relacje między graczami autorka przedstawiła jednak całkiem fajnie, jak na osobę nawet nie tyle niezwiązana, co nawet nie obserwującą środowiska. Ma to swoje wady i zalety. Wadą jest na przykład fakt, że ciągle podsuwa pod rozważania tematy już dawno omówione w środowisko z każdej strony, na przykład przełożenie agresji w grze na agresje w rzeczywistości. Jakkolwiek temat ten jest w powieści ciekawie rozegrany (szkoda, że go nie pogłębiono), to jednak można byłoby dodać kilka słów o tym, co ustaliły badania i ogólnie wyjść do mainstreamu z komunikatem trochę innym niż dotychczas (a mimo ciekawego ujęcia motywu w fabule, jego rozwinięcie ciągle pozostaje raczej standardowe).

Dobrze, chwilowo może koniec tego narzekania na koncepcję, teraz ponarzekam trochę na główną bohaterkę. Mika w realu jest bardzo dobrze zarysowaną postacią - zagubiona, osamotniona, pozostawiona samej sobie dziewczyna, która stara się jakoś żyć i marzy o adoptowaniu młodszej siostry. To niezwykle wiarygodna kreacja i należałoby pogratulować autorce pomysłu i wyczucia. Czytelnik jest w stanie poczuć wyalienowanie dziewczyny, zrozumieć jej nieliczne kalekie relacje z innymi ludźmi i chęć ucieczki w świat gier. Tyle tylko, że w momencie ucieczki w świat gier Mika traci na wiarygodności. Autorka przedstawia ją jako weterankę, która starała się na bieżąco być z każdym nowym systemem, jaki tylko wchodził na rynek (co też mi nieco zgrzyta, bo nowe gry i konsole to raczej drogie hobby, często poza zasięgiem dzieciaków z domu dziecka. Ale jesteśmy w niedalekiej przyszłości, może do tego czasu sprzęt i gry mocno staniały). Tymczasem, gdy dziewczyna loguje się do "Bitwy o Io", wszystko ją tam dziwi - od tego, że rozgrywka polega na strzelaniu do innych graczy zaczynając, a na tym, że gracze w zależności od profesji swojej postaci dostają zadania z rożnych "stron barykady" kończąc. Rozumiem, że przejście ze znanego systemu do gry w nowej technologii mogło być szokiem, ale przecież nie aż takim.*

Tak właściwie to sama gra nie jest szczególnie istotnym elementem powieści. Autorka skupia się na kreowaniu charakterów młodych ludzi, ale szczerze mówiąc, mam wrażenie, że trochę nie może się zdecydować, w jakich sytuacjach chce ich pokazywać. Można by było zakładać, że pokaże nam transformacje bohaterów w wirtualnym  świecie, jednak tak się nie dzieje. Mimo zapewnień, że osoby w grze nie są prawdziwe, tak naprawdę kreacje graczy są niemal identyczne z ich wizerunkami w realu, pomijając może tych, których ewidentnie pokazano jako uzależnionych od gry, a wiec już z definicji wypaczonych (ale ich z kolei nie widzimy w realu, więc może po prostu ich problemy eskalują w wirtualnej rzeczywistości). W tym momencie mam wrażenie, że autorka nie wykorzystała w pełni potencjału swojego pomysłu w budowaniu charterów postaci.

Bo szczerze mówiąc, "5 sekund do Io" to bardzo kameralna powieść, skupiająca się głownie na problemach Miki. Mamy co prawda zapowiedź jakiegoś konfliktu z wielka korporacją, ale na zapowiedzi się kończy. Mamy motyw innych graczy, ale praktycznie niczego się o nich nie dowiadujemy. Mamy wątek śledztwa, ale nic z niego nie wynika. Nie chcę powiedzieć, że to źle, być może taki był plan autorki i niczego mu nie brakuje, ale szkoda mi tych niespełnionych obietnic.

Jestem trochę rozdarta, bo mimo wad "5 sekund do Io" jest świetnie napisana i czyta się bardzo dobrze. Być może po prostu oczekiwałam innego rozłożenia akcentów. Tak więc jeśli szukacie opowieści związanej z tematyką gier, to raczej nie polecam. Ale jeśli szukacie opowieści o dziewczynie z problemami, to jak najbardziej.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Media Rodzina.

Tytuł: 5 sekund do Io
Autor: Małgorzata Warda
Wydawnictwo: Media Rodzina
Rok: 2015
Stron: 344

* Nawiasem mówiąc, producenci gry wykazują się tu ogromną ignorancją. Dają graczom wolną rękę (w "Bitwie..." nie ma adminów ani regulaminu), tworzą mechanikę gry promująca przemoc i dziwią się, że stworzony przez nich świat zaczyna płonąć. Zresztą, fajnie o zależnościach miedzy mechaniką gry a zachowaniami graczy pisał kiedyś Misiael.

piątek, 5 czerwca 2015

Zmyślenia #18 - Trochę o relekturze

Pyza parę dni temu pisała o korzyściach płynących z powtórnej lektury, co przypomniało mi, że też miałam napisać notkę o w temacie (choć jednak inaczej). Na początku planowałam tylko zrobić listę z opisami tego co chciałabym powtórzyć, ale z takich czy innych powodów się nie zanosi, no ale to byłoby za proste. Bo widzicie, zdałam sobie sprawę, że różne książki chcę przeczytać jeszcze raz z różnych powodów. Czasem te powody się łączą, ale kilka podstawowych grup można wyróżnić. Myślę, że to lepszy pomysł niż najbardziej nawet mięsista lista. Zwłaszcza, że tych list cosik dużo u mnie ostatnio. 

Wpis ilustrują jaszczurki i koty, bo jaszczurki to takie małe smoki, a koty... to koty.
Bo młoda i głupia byłam, a teraz to kompletnie inny człowiek
Tak się złożyło, że sporo książek uważanych za klasykę gatunku przeczytałam we wczesnym nastolęctwie. No ale nie ukrywajmy, moja wiedza i doświadczenia literackie były wtedy bardzo ubogie, doświadczenie życiowe takoż (nie żeby w międzyczasie życie mnie jakoś szczególnie doświadczyło, ale rozumiecie, o co mi chodzi). Byłam też podatna na wpływy i szczerze mówiąc, teraz nie do końca jestem pewna, czy niektóre tytuły naprawdę mnie zachwyciły, czy też tylko sobie to wmówiłam, bo jak nie zachwyca, jeśli zachwyca, że sparafrazuję klasyka (a wierzcie mi, autosugestia to potężna siła). Teraz, jak w nagłówku akapitu, jestem jednak trochę innym człowiekiem niż kiedy miałam te naście lat. I na przykład wiele smaczków w takiej „Grze Endera” mogło mi umknąć, a odbiór całości mógłby się kompletnie zmienić. Dlatego wypadałoby tę „Grę…” odświeżyć (co do „Mówcy Umarłych” już takich ciągot nie mam, z różnych względów). Do tej kategorii zaliczam również „Władcę pierścieni” i „Zieiomorze”. Pierwsze zaczęłam czytać nawet przed nastolęctwem i teraz w głowie mam głównie wizje filmowe, a nie książkowe – przydałoby się to zweryfikować. Drugiemu nie ufam – czy naprawdę aż tak bardzo mi się podobało, czy tylko to sobie wmówiłam? Znaczy, nie mam wątpliwości, że smoki Ziemiomorza ciągle będą mnie zachwycać, ale na przykład co z takimi „Grobowcami Atuanu”? A może nawet odkryję więcej?

Wracać tam, gdzie mi dobrze…
Bardzo lubię niektóre światy prezentowane w książkach. W części tych światów rozgrywa się akcja wielotomowych serii, więc jeszcze długo nie będę musiała się obawiać, że zabraknie mi pretekstu do odwiedzin. Niestety, w niektórych dzieją się tylko trylogie, albo o zgrozo, jedna powieść. Opcjonalnie kolejny tom dopiero się pisze, a ja chcę wrócić teraz. Szczerze mówiąc, takich światów mam jeszcze niewiele, ale kilka jest i czekają na półce, aż się za nie zabiorę. Na przykład trylogia „Mroczne Materie” Pullmana. Albo „Temeraire” Naomi Novik, którego z resztą regularnie podczytuję.


…do przyjaciół, których znam
Czasem świat przedstawiony czy opowiedziana historia nie są tak ważne, jak bohaterowie, którzy biorą w niej udział. Weźmy na przykład „Niecnych Dżentelmenów” Lyncha. Świat fajny, ale bez przesady, historia za pierwszym razem była zaskakująca, ale ma w sobie sporo z zagadki kryminalnej, więc przy kolejnym czytaniu już tak nie zaskakuje (a była na tyle dobra, że usłużna pamięć jeszcze długo się jej nie pozbędzie). Za to sami Dżentelmeni to coś zupełnie innego – z Locke i Jeanem mogłabym się spotykać znacznie częściej niż pozwalają na to premiery kolejnych tomów. Pewnie z Harrym Dresdenem będzie podobnie, ale na szczęście na horyzoncie już majaczą nowe tomy, więc jakoś doczekam.

Bo to fajna historia była
Są wreszcie książki tak napisane, że nawet jeśli już się czytało ich opowieść, ma się ochotę znowu jej posłuchać (uchem duszy, prawdaż). Jak dzieci, które proszą rodziców o czytanie w kółko tej samej bajki. Bo są po prostu na tyle fajne, że nawet śledząc poczynania bohaterów po raz któryś z rzędu ciągle czujemy radość. Do tej kategorii zaliczam „Player one”, książkę zdecydowanie niedocenioną przez polskich czytelników (bo też i może niepotrzebnie reklamowaną jako przełom w SF). Mam tak też z „Zawołajcie położną”, która szczerze mówiąc, wzięła mnie z zaskoczenia, bo po przeczytaniu zdążyłam zapomnieć, jaka jest fajna. Krótkie przejrzenie po czasie sprawiło, że na nowo się zakochałam.


Po kawałku, panocku
Są też książki, które w całości jakoś szczególnie mnie nie ciągną. Za to mam swoje ulubione fragmenty, do których często wracam (albo po prostu czytam sobie kilka losowo wybranych stron). Najczęściej dotyczy to oczywiście zbiorów opowiadań albo książek popularnonaukowych, tudzież esejów czy czegoś podobnego. I właściwie dotyczy to wszystkich zbiorów opowiadań, które mam, w szczególności wiedźmińskich (choć oczywiście jak już skompletuję cały cykl, to mam zamiar go sobie odświeżyć), ale także weterynarskich wspomnień z „Powiedz, gdzie cię boli” czy Harry’ego Pottera (to jest właśnie ten przypadek, w którym lubię podczytywać losowe strony. Choć oczywiście, jak już skompletuję cykl, to odświeżę sobie całość).

Smutna prawda jest taka, że ze wszystkich wymienionych tu cykli i książek powtórzyłam sobie tylko „Temeraire’a” (a chętnie zrobiłabym to jeszcze raz). Wymówki (nazwijmy je powodami) są zazwyczaj dwie: nie mam swojego egzemplarza, a przecież nie będę do powtórki wypożyczać z biblioteki albo zebrać od ludzi. A jeśli już ten egzemplarz mam, to przecież na półkach czeka jeszcze mnóstwo książek nieczytanych ani razu, często również kanonicznych czy wyczekanych, więc tak trochę głupio pozwalać, żeby dalej zapuszczały tam korzenie. Niemniej, kiedyś przeczytam je wszystkie.

A jak to jest u was z powtórkami?

wtorek, 2 czerwca 2015

Stosik #68

Ten stosik będzie znacznie odbiegał od prezentowanych do tej pory. A to dlatego, że większość pozycji, jakie zdobyłam w maju, to książki elektroniczne. I powiem wam, że jak tak patrzę na już drugi regał gęsto obrośnięty książkami, to w sumie jestem zadowolona z takiego obrotu sprawy.

Na początek może to, co ma fizyczną formę.


Całe trzy sztuki. Od dołu ciąg dalszy zbierania cyklu o Harrym Potterze, czyli "Książę Półkrwi", nabyty w antykwariacie w cenie może nie powalającej, ale przyzwoitej. Za to w stanie praktycznie idealnym. Brakuje mi już tylko ostatniego tomu.;) A leżące na nim dwa (a właściwie półtora) pierwsze tomy "Aktów Caine'a" to spontaniczny zakup z Carrefoura. Prawdopodobnie dojdę do wniosku, że to nie dla mnie, no ale były po niecałe 5 zł no i były dwa pierwsze, więc się skusiłam.


"Droga królów" Sandersona to efekt skorzystania z Book Boxa. W styczniu nabyłam tom drugi i z utęsknieniem wyczekiwałam pierwszego. Szczerze mówiąc, pojawił się nawet szybciej niż zakładałam. Natomiast jeśli chodzi o "Z mgły zrodzonego", który gdzieś tam w zapowiedziach Maga się przewijał, to poważnie się zastanawiam, czy jednak nie zainwestować w papier.


A to trzy pozycje do recenzji od Genius Creations. Właściwie odkąd tylko się pojawili miałam ochotę sprawdzić, co takiego wydają (bo idei wydawania rodzimych debiutantów przyklaskuję). To teraz się przekonam.;) Największe nadzieje łączę z "Okupem krwi" (choć obawy też są, bo jak dotąd żadnemu polskiemu autorowi nie udało się oczarować mnie urban fantasy), "Pokoju światów" jestem ciekawa, bo wygląda na interesującą hybrydę gatunkową, za to "Chór zapomnianych głosów" budzi pewne obawy, ale raz kozie śmierć.


A to wynik ostatniego BookRage (w zestawie była jeszcze "Podróż do wnętrza Ziemi" Verne'a, ale że jest to akurat jedyna książka autora, którą czytałam, to nie wrzucałam na Kundla. W sumie szkoda, że nie osiągnięto progu drugiego gratisu, bo "Tajemniczej wyspy", która miała nim być, nie czytałam). "Struktura" i "Arsenał" to rzeczy, których kompletnie nie znam i nie wiem, czego się po nich spodziewać. Pakiet kupiłam głównie ze względu na Podrzuckiego, do którego przymierzam się od dawna. A tak wpadła mi trylogia "Yggdrasil" plus zbiorek opowiadań.:)

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Komunikat z uzasadnieniem

Gify z kotami są zawsze odpowiednią ilustracją.
Zacznijmy może od komunikatu: przerosło mnie publikowanie trzech notek tygodniowo. Już jakieś dwa miesiące temu mnie przerosło. Dlatego od dzisiaj (a właściwie od jutra) przerzucam się na tryb dwóch notek tygodniowo: jedna we wtorek, druga w piątek.

Teraz może uzasadnienie (jeśli w ogóle można tak to nazwać).

Od dłuższego czasu czytam znacznie mniej niż bym chciała (a chcę mniej, niż jeszcze kilka lat temu). Paradoksalnie, trochę jest to wina bloga. Bo widzicie, jego podstawowym założeniem jest to, że opisuje na nim wrażenie z każdej przeczytanej książki. To sprawia, że każdą książkę staram się czytać w miarę wnikliwie i ze skupieniem. A to z kolei jest bardzo trudne, kiedy człowiek wraca z pracy całkiem padnięty. Ostatnio często tak wracam z pracy, więc zamiast chwytać za książkę, wybieram raczej drzemkę, bo przecież z takiego czytania jedną w miarę sprawną półkulą mózgową dobrej notki nie będzie. A ja chcę pisać dobre notki, w miarę moich skromnych możliwości.

Druga sprawa to samo pisanie. Pewnie mam coś z grafomana, bo nawet jeśli nie bardzo mam coś do powiedzenia na dany temat, myślę o napisaniu notki. Tyle że żadne bóstwo nie raczyło mnie niestety obdarzyć łatwością w przelewaniu słów na papier (czy tam monitor). I tak oto napisanie notki, która nie jest recenzją książkową zajmuje mi nieproporcjonalnie dużo czasu. Myślenie nad nią jeszcze więcej. No i muszę być w miarę wypoczęta, i jakoś się do tego zabrać... Dlatego lista niezrealizowanych pomysłów na notki jest znacznie dłuższa, niż tych zrealizowanych.

Jest jeszcze trzeci powód. Widzicie, pisanie trzech notek tygodniowo zajmuje mi masę czasu, więc albo to, albo jakieś rękodzieło czy smarowanie w szkicowniku. I trochę mam dość sytuacji, kiedy jedno hobby dominuje nad innymi, a trwa to już przeszło pięć lat. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam, że to był czas zmarnowany, wręcz przeciwnie - za żadne skarby świata nie porzuciłabym czytania czy blogowania. Ale nie chcę, żeby dominowały. Chcę wrócić do rysowania, może poświęcić więcej uwagi akcji "Jak to widzę?", może wreszcie namalować pozostałe zakładki, które planuję od bardzo, bardzo dawna. Poza tym niedługo dojdzie mi jeszcze jedno wymagające czasu zajęcie, którego nie chcę zaniedbywać.

Cóż, za to częściej będę Wam spamować fejsa (to jednak pożera mniej czasu i energii). Mam nadzieję, że zdjęciami szkiców i... innych takich.:)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...