piątek, 28 marca 2014

Na Pyrkonie 2014 byłam

Najwyraźniej rozwijam się jako zwierzę konwentowe. W zeszłym roku ledwo dałam się wyciągnąć na, niewielki jak by nie patrzeć, Copernicon, a w tym ochoczo (choć nie bez bodźca wspomagającego) popędziłam na największy konwent w Polsce, a prawdopodobnie i w Europie, ściągając jeszcze paczkę znajomych. Jak tak dalej pójdzie to na następnym poprowadzę jakiś punkt programu.


Zabawa w zasadzie zaczęła się już w czwartek, bo do Poznania jechałam z przerwą na nocleg w Toruniu (ukłony dla Serenity i Turela, zwłaszcza, że łącznie zwaliło im się do lokalu pięć osób. Nie patrzcie tak na mnie, ja ze sobą przywiozłam tylko trzy - Lubego i dwie koleżanki), by stamtąd o barbarzyńskiej 6:31 i w powiększonym składzie wyruszyć prosto na Pyrkon (w sumie nawet bardzo prosto, bo teren targów fantastyki był naprzeciwko dworca, zaraz po drugiej stronie ulicy. Nie da się zgubić.). Trzygodzinna podróż upłynęła mi pod znakiem plecenia miliona warkoczyków (no dobra, niespełna trzydziestu), więc jeśli widzieliście w piątek blondynkę z takąż fryzurą, to zapewne byłam ja.

Po przyjeździe od razu pobiegliśmy się zaakredytować, postraszeni historiami o kilometrowych kolejkach. A tu szok - choć w ogonku spędziliśmy coś około pół godziny (znaczy, oddelegowany wysłannik spędził), to jest to niczym. A w sobotę kolejek już prawie wcale nie było, mimo że konwentowiczów ciągle przybywało. Brawa dla organizatorów!

Pyrstarter, czyli to, co się dostawało przy akredytacji. Była jeszcze solidna, papierowa torba na wszystko, ale wróciła ze mną w stanie mało fotogenicznym. A na środku - kontrowersyjna pyrkostka.
Jeszcze tylko zrzucić bagaż w hostelu (nie korzystaliśmy z hali noclegowej przewidzianej dla konwentowiczów. Za stara już na to jestem, a poza tym i tak była zatłoczona do granic możliwości), który był dość daleko, bo niestety przełom stycznia i lutego to termin zbyt późny żeby coś bliżej zarezerwować. Potem szybciutko na konwent, bo już za chwilę miała się zacząć prelekcja Krzysztofa Piskorskiego o trochę innej historii podboju kosmosu. Jak zwykle wykład cud, miód i orzeszki, choć Luby był chyba nieco znudzony, znając wcześniej jakieś 3/4 ciekawostek. Ale on akurat w tej tematyce wie prawie wszystko, to i nie dziwota. Trochę też zaszkodził prezentacji fakt, że odbywała się na otwartej scenie w dużej hali, w której w tym samym czasie trwały też inne atrakcje. To sprawiało, że słychać było dużo rzeczy, ale najmniej prelegenta. Plus, że dzięki znajomościom Serenity udało mi się zdobyć autograf od razu po prelekcji i tak oto mam już podpisany "Cienioryt" (kilka słów o nim w przyszłym tygodniu, mam nadzieję), o:


W ogóle z tegorocznym programem Pyrkonu był ten problem, że zawierał niewiele interesujących pozycji, a jeśli nawet, to większość z nich trwała jednocześnie albo w jakichś nieodpowiadających mi porach. Co sprawiło, że w piątek byłam tylko na dwóch, a w sobotę na czterech punktach (no dobrze, chciałam być jeszcze na spotkaniu autorskim Krzysztofa Piskorskiego, ale okazało się jednak być zbyt wcześnie). W niedzielę trzeba już było wracać.

Skoro już jesteśmy przy problemach, to pociągnę temat. Szkoda, że skrócony program imprezy zawierał mnóstwo błędów i braków. Szkoda też, że organizatorzy najwyraźniej nie przewidzieli aż takiego powodzenia imprezy. O ile w piątek było bardzo miło i nie brakowało przestrzeni ani miejsc na prelekcjach (przynajmniej tych wcześniejszych), o tyle w sobotę tłok był nieziemski dosłownie wszędzie (pominąwszy, o dziwo, toalety). Miejmy nadzieję, że organizatorzy, nauczeni doświadczeniem, w przyszłym roku przeznaczą konwentowiczom, wystawcom i prelegentom więcej przestrzeni.

Piątek w pawilonie handlowym - jeszcze da się normalnie poruszać. Później było już tylko gorzej.
A jak już przy przestrzeni jesteśmy, to powiedzmy o tej handlowej. Przyznam, że bardzo liczyłam na to, że tym razem uda mi się kupić kilka fajnych rzeczy, bo na zeszłorocznym Coperniconie byłam zbyt zaaferowana prelekcjami, żeby zrobić jakikolwiek zakup (choć nie bez znaczenia był też pewnie fakt, ze stoiska nie były skoncentrowane, a rozrzucone po budynkach). Więc kiedy tym razem w piątek weszłam do pawilonu handlowego, byłam zachwycona. Czego tam nie było! Kubki, przypinki, biżuteria, kości, gry, maskotki, zakładki... Rozczarowały mnie chyba tylko stoiska z książkami, ale i to tylko dlatego, że większość pożądanych pozycji już miałam. Choć od chwili powrotu do domu żałuje, że nie pogrzebałam głębiej w pudełku z przecenionym o 20% Światem Dysku (możne znalazłabym "Potworny regiment") i nie zdecydowałam się kupić "Kroków w nieznane 2010" i "451 stopni Farenheita" (zwłaszcza tego drugiego, choć oba były przecenione o 15 zł...). Z drugiej strony, Luby podarował mi pluszowego Charmandera i kupiłam wymarzony kubek od Kobiety Ślimaka, wiec ostatecznie wyszłam na plus. Od razu pochwalę się zakupami moimi:

Pyrzakupy nieksiązkowe moje. Za największy sukces uważam pluszowego pokemona i ślimakowy kubek z miałuczniczką (całość grafiki tutaj). nie wiem, z jakiego anime/mangi pochodzi dyndadełko z kotem, ale jego mina sprawia, ze się z nim utożsamiam każdego ranka od poniedziałku do piątku. Wisiorek z k12 jeszcze sobie przerobię - mam zamiar zawiesić go na plecionce z rzemienia. Tylko najpierw muszę kupić rzemień i go zapleść... Z przypinek najbardziej cieszą mnie te ze smokami - zwłaszcza, że tą z herbem Targaryernów dorwałam chyba ostatnią na konwencie. A Szczerbatek taki słodki, wow! Za to z kucykowej przypinki nie jestem zadowolona - ale bardzo chciałam jakąś mieć, a ta najmniej mi się nie podobała...Tylko Powergraphowa smycz jest wartością dodaną, wyniesioną ze spotkania z wydawnictwem. Za darmo dawali!
...i Lubego:

Po czym jest butelka i kapsle wie każdy, kto grywał w Fallouta (stoisko z colą zostało wyczyszczone chyba już w piątek, bo w sobotę nie było po nim śladu).;) Obok ślimakowy kubek z tej samej serii co mój, tylko z innym kotełem (grafika tutaj). I trzy przypinki, dwie serialowe i jedna gierczana.:)
A na koniec wspólne zakupy książkowe - za skromne, żeby prezentować je osobno:

"Wyposażenie osobiste" jest moje (Matko Wszystkich Regałów, jakie ta seria ma paskudne okładki...), zaś Luby, jako miłośnik space oper, nabył "Ziarna ziemi", a jako miłośnik historii alternatywnych "Roma Eterna".
Zakupy odhaczone, wracajmy do prelekcji. W piątek byłam już tylko u Serenity - mówiła o szpiegostwie w średniowieczu. Powodzenie tematu przeszło chyba oczekiwania nas wszystkich - ja z Lubym jeszcze wywalczyliśmy kawałek podłogi pod samą tablicą, ale Turelowi już się nie udało. Ogólnie salki naukowe były zdecydowanie zbyt małe jak na potrzeby prelekcji, zwłaszcza przy ponad 24 tysiącach konwentowiczów... Mimo obecności gżdacza salowego (który w krytycznej chwili się ulotnił) nie obyło się bez zakłóceń w postaci chłopaka wpadającego do sali (o ile da się mówić o wpadnięciu do sali, w której każdy centymetr podłogi jest pokryty ludźmi) i krzyczącego z wyrzutem, że prelekcja powinna się już skończyć (trwała akurat od 10 minut - delikwent chyba pomyślał, ze to jeszcze poprzednia. Albo pomylił sale). Serenity trochę się spłoszyła własną sławą, ale poradziła sobie świetnie - w czym zdecydowanie pomogły jej liczne pytania z sali. Bardzo ciekawa prelekcja, choć mam wrażenie, ze niektórzy słuchacze byli zawiedzeni faktem, że najbardziej pożądanym agentem średniowiecza nie był wyposażony w subergadżety i świetnie wyszkolony we wszystkich sztukach walki szpieg z Krainy Deszczowców, a zwykły, dziarski kupiec.

Sobotni dzień zaczęliśmy z Lubym od panelu dyskusyjnego poświęconego kolonizacji światów. Trochę się zawiedliśmy - dyskutanci poświęcili większość czasu na dowodzenie, że żadnej kolonizacji nie będzie, bo to się ekonomicznie nie opłaca. Niby prawda, ale to mało ciekawe i dość oczywiste, więc nad czym się tu rozwodzić? Sytuacje próbowali ratować Andrzej Zimniak i Marek Huberath, ale byli skutecznie blokowani przez coraz agresywniejsze w tonie wypowiedzi Jacka Inglota (który zdawał się mieć jakiś osobisty uraz do Huberatha. Może niektórym takie animozje uatrakcyjniają spektakl, ale na mnie działają wręcz odwrotnie).

Następnie poszliśmy na prezentację nowej serii polskiej fantastyki od Rebisu. Byłam bardzo ciekawa "Horyzontów Zdarzeń" i spotkanie z wydawcą i autorami pierwszych tomów tylko zaostrzyły mój apetyt. Seria zapowiada się jako jedyne mniej niszowe miejsce, gdzie polscy autorzy będą mogli publikować pozycje ambitniejsze i nieco trudniejsze (bo te czysto rozrywkowe wydają już Fabryka Słów i Uroboros), a że wydawca nie wyklucza publikowania ciekawych debiutantów, liczę może nie na narodziny jakiejś nowej gwiazdy, ale przynajmniej na wsparcie świeżej krwi. Poza tym Marcin Przybyłek świetnie mówił nie tylko o swojej powieści wydanej w ramach serii, ale też o innych ciekawych rzeczach. Rafał Dębski próbował dzielnie mu sekundować, ale chore gardło nie pozwoliło dotrzymać pola. Będę się przyglądać i trzymać kciuki za "Horyzonty..." (a "Światło cieni", powieść Rafała Dębskiego, można było na Pyrkonie przedpremierowo kupić).

Dalej poszliśmy na panel dyskusyjny o historii alternatywnej, ale poszedł w tak sztywno patriotyczno-zadętym kierunku, ze wyszliśmy przed końcem. Za to spotkanie z Powergraphem uważam za nader owocne - nie dość, ze zgarnęłam smycz, to jeszcze dowiedziałam się, że nowy Wegner będzie prawdopodobnie po wakacjach.^^ Fani Rafała Kosika i Wita Szostaka również nie narzekali na informacje. No i można było pomęczyć wyżej wymienionych o autografy.;)

A jeśli już przy autografach jesteśmy, to mam jeszcze jeden, od Anny Kańtoch (chciałam mieć jeszcze od Tada Williamsa, ale jak ostatni ciołek zapomniałam książki z hostelu:(). Tadam:



Dzień zakończył się dwuminutową ulewą, która akurat złapała nas w drodze po prowiant. Zanim dobiegliśmy do najbliższego budynku, byliśmy przemoknięci, a zanim zdążyliśmy się w nim otrząsnąć z wody, przestało padać. Niemniej, mimo mokrego zakończenia i małej ilości prelekcji, konwent uważam za udany - dużo ludzi to mnóstwo costplayu, na który namiętnie polowałam z aparatem. Poniżej garść trofeów:

Pani pidgeotto, której kostium urzekł mnie od pierwszego wejrzenia. Przebraniu towarzyszyły odpowiednie efekty wokalne.:)
Siły Imperium mierzą do Lubego. To chyba udowadnia, ze jest po jasnej stronie mocy.
Babska część paczki z naszym prywatnym strażnikiem Gondoru.;)
Luby w towarzystwie widma ze "Stargate Atlantis"
Parada Nyancata. Jedna z rzeczy (obok starwarsowych szturmowców spontanicznie salutujących siedmiolatkowi przebranemu za Vadera  i Nazgula zachwycającego się około rocznym niemowlakiem w wózku), która zdecydowanie zrobiła mi dzień.
Moreni, jej warkoczyki, szturmowcy i koleżanka Gosia, wykonawczyni warkoczyków i wielka fanka szturmowców.:)
Lego Kapitan Ameryka^^
W przyszłym roku też jedziemy.^^

środa, 26 marca 2014

Afryka mniej dzika - "Imperium Kości Słoniowej" Naomi Novik

Ostatnio pisałam, ze ciężko powiedzieć coś nowego o czwartym tomie cyklu, kiedy poziom pozostaje bardzo stabilny. Nie będę się więc rozwodzić nad warsztatem, bo jest jaki był, czyli bardzo dobry. Poświęćmy uwagę czemuś ciekawszemu – otóż pani Novik w tomie czwartym znowu wróciła do tego, co jej najlepiej wychodzi, czyli do opisu starcia kultur. Tym razem będzie jeszcze ciekawiej, bo nasi dzielni bohaterowie udają się do Afryki.

Anglia znajduje się na krawędzi katastrofy – przywleczona z Ameryki choroba dziesiątkuje smoki i tylko kwestią (krótkiego) czasu pozostaje, kiedy wróg się o tym dowie. Zdrowy Temeraire, który nie tylko sam powrócił, ale jeszcze ściągnął niespodziewane posiłki, jest teraz na wagę złota. A bezcenny się staje, gdy okazuje się, że w czasie podróży najwyraźniej przypadkowo odkrył lekarstwo na zarazę. Niestety, nikt nie wie, który ze składników jego diety miał tak zbawienne działanie. Nie pozostaje nic innego, jak wysłać poszukiwawczą wyprawę na południowe wybrzeże Afryki. Która okazuje się wcale nie być kontynentem tak zacofanym i bezbronnym, jak do tej pory zdawało się Europejczykom.

Jak wspomniałam na wstępie, Novik wraca do tego, co jej najlepiej wychodzi. Tym razem jest jeszcze ciekawiej, bo dochodzi element zaskoczenia. Kiedy Temeraire z Laurencem podróżowali do Chin, może i lekceważyli obcą kulturę, ale spodziewali się przynajmniej cywilizacji. Tymczasem interior afrykański powszechnie kojarzony z nieprzebytą dżunglą pełną dzikich zwierząt i jeszcze dzikszych tubylców okazuje się kolebką państwa nie tylko silnego, ale wręcz groźnego dla europejczyków.

O ile chińskie smoki były niebezpieczne, ponieważ posiadały lata doświadczenia w snuciu intryg, tym afrykańskim znacznie bliżej do młodego, porywczego Temraire’a. I znowu autorka podkreśla, jak ważne są warunki, w jakich jednostka się wychowuje dla jej ogólnej kondycji. Tak jak Chińczycy w wychowaniu stawiają na rozwój indywidualności smoków jako jednostek, tak Afrykanie wpajają gadom, że są ludźmi – kolejnym wcieleniem zmarłych przodków. Jest to posunięcie o krok dalej niż w Azji (a o całe kilometry w stosunku do Europy), smok bowiem nie tylko jest uważany za istotę rozumną, nie tylko towarzyszy władcy i sam za siebie odpowiada, ale może też niepodzielnie władzę sprawować (najczęściej co prawda, ze względu na porywczy charakter i często młody wiek, jest to władza czysto formalna). Cóż za pstryczek w dumny nochal Europy, która uważając się za tak postępową i cywilizowaną - w pewnych kwestiach pozostaje zatrważająco zaściankowa. To samo z resztą dotyczy ludzi – czarnoskórzy obywatele mają niewielkie szanse na karierę i o ile mężczyzna jeszcze może rozpocząć karierę duchownego i zdobyć ciepłą posadkę pastora, kobieta zostanie najwyżej służącą.

Ciekawe jest, ze Laurence dostrzega te dysproporcje i sprawiają mu one wyraźny dyskomfort – jednocześnie jednak jest zagubiony i niebardzo wie, co z tym fantem zrobić. Znowu poznajemy go jako dobrego człowieka, choć także dziecko swoich czasów. Napędza go poczucie, że wobec smoków brytyjskie władze postępują niehonorowo, a ponieważ dla mężczyzny najgorszym, co może go spotkać jest skaza na honorze, postanawia z tym walczyć, przynajmniej na miarę swoich ograniczonych możliwości.

„Imperium Kości Słoniowej” to wstęp do zmian – już w nim widać, jak bardzo różni się pozycja smoków od tej, którą zastał Temeraire. Dalej będzie jeszcze ciekawiej. Mam nadzieję, że do końca.

Tytuł: Imperium Kości Słoniowej
Autor: Naomi Novik
Tytuł oryginalny: Temeraire: Empire of Ivory
Tłumacz: Jan Pyka
Cykl: Temeraire
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2008
Stron: 436


Książka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.

środa, 12 marca 2014

Wojenne losy czworonożnej arystokracji - "Czysta biała rasa" Frank Westerman

Wyobraźcie sobie, że wchodzicie na stronę zapowiedzi wydawniczych i widzicie książkę o tytule „Czysta biała rasa”. Do premiery jeszcze sporo czasu, więc nie ma ani okładki, ani opisu, ale wiecie, że wydawnictwo zajmuje się głównie reportażem, w tym także z II wojny światowej i tematami pokrewnymi. Co sobie pomyślicie? Cóż, ja byłam mocno zaskoczona, kiedy okazało się, że tytułowa rasa to nie blond aryjczycy, ale arystokratyczne konie – lipicany. Dla sprawiedliwości muszę jednak dodać, że i hitlerowskie Niemcy miały swój rozdział w historii tych zwierząt.

Podtytuł książki Franka Westermana brzmi „Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny” – idealnie opisuje zawartość. Znajdziemy tam bowiem krótki rys historyczny powstania rasy, jak i założenia Hiszpańskiej Dworskiej Szkoły Jazdy (która wcale nie leży w Hiszpanii), pojedziemy na wycieczkę do współczesnych stadnin, posłuchamy dość obszernego wykładu o Mendlu, Darwinie i Lamarcku a także propagandzie totalitaryzmów. Jednak najwięcej miejsca zajmuje historia wojennych tułaczek – bo lipicany uciekały przed wojną co najmniej czterokrotnie. Jak wysoko musiano je cenić, żeby zawsze znalazł się ktoś gotów zaryzykować życie dla bezpieczeństwa stada?

Autor twierdził, że poprzez badanie losów koni chce dowiedzieć się czegoś o naturze ludzi. Muszę przyznać, że udało mu się to przynajmniej w części. Westerman stawia pytania niedopowiedziane, a odpowiedzi, które uzyskuje, rodzą tylko jeszcze więcej wątpliwości. Bo cóż takiego jest w tych białych koniach (albo w ludziach), że armia amerykańska narażała swoich żołnierzy w akcji ewakuacyjnej stadniny lipicanów? Cóż jest w nich takiego, że wielu totalitarnych przywódców państwowych uważało je za dobro strategiczne? Być może chodzi o niezwykłe przymioty charakteru, może o dystyngowany wygląd (choć, jak pisał autor cytując jednego z rozmówców, każdy hodowca przyzna, że pod względem harmonii budowy lipicanowi daleko do ideału) a może po prostu o to, że biały ogier karnie wykonujący swój taniec był dobrem luksusowym, wyznacznikiem statusu? Cóż, na to pytanie czytelnik musi już odpowiedzieć sobie sam.

Westerman konstruuje swój obszerny reportaż tak, jak najbardziej to lubię – nie skupia się wyłącznie na „samej rzeczy”, ale często ucieka w dygresje. Dzięki temu czytelnik nie tylko może odpocząć od monotonii, ale i poszerza horyzonty. Po zastanowieniu można jednak dojść do wniosku, że dygresje wcale nie są dygresjami. Wątek poświęcony genetyce i różnemu do niej podejściu na początku dwudziestego wieku (eugeniczny zachód versus stawiający na kluczową rolę otoczenia wschód) ma ilustrować podejście do hodowli lipicanów w tym okresie, ale czy na pewno? A może to hodowla koni jest tylko pretekstem, ilustracją i próbą interpretacji trendu mającego znacznie większe znaczenie niż tylko w praktyce zootechnicznej. Może to wykład o dziejach genetyki mendlowskiej w Związku Radzieckim jest tu kluczowy, a jego wpływ na chów koni a tylko zobrazować sprawę?

Miłośnicy osobistych relacji również znajdą coś dla siebie. Mimo dość surowego stylu jest niezwykłe piękno i radość dziecięcych lat we fragmentach opisujących młodość autora spędzoną w sąsiedztwie szkółki jeździeckiej. Przypadkowo złożyło się tak, że w tej właśnie placówce przebywał jedyny podówczas w Holandii rozpłodowy ogier lipicana. Tym samym stylem opisana relacja syna nadzorcy stacji ogierów rozpłodowych z czasów Trzeciej Rzeszy również mogłaby być lekka i młodzieńcza, gdyby nie dotyczyła dość rozpaczliwej ucieczki przed armią Czerwoną. Styl Westermana, pozbawiony zbędnych ozdobników, ale lekki, konkretny i obrazowy idealnie nadaje się do destylacji faktów i emocji, choć czasem autor kładzie akcenty w sposób dość niepokojący. Ale nie wszystko, co dla mnie niepokojące, jest takie w rzeczywistości.

Komu poleciłabym „Czystą białą rasę”? oczywiście wszystkim miłośnikom dobrego reportażu i dobrej literatury faktu. Miłośnicy zwierząt również nie powinni być zawiedzeni, tak jak i ci, którzy lubią poczytać o historycznych zawirowaniach wojen. W zasadzie jestem skłonna stwierdzić, że jeśli ktoś nie dostaje wysypki na wspomnienie o niebeletrystyce, to z lektury „Czystej białej rasy” powinien być zadowolony. W końcu dobry reportaż czyta się jak powieść.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Czarne.

Tytuł: Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny
Autor: Frank Westerman

Tłumacz: Jadwiga Jędryas
Tytuł oryginalny: Dier, bovendier
Cykl: Reportaż
Wydawnictwo: Czarne
Rok: 2014
Stron: 292


Książka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.

środa, 5 marca 2014

Horror, kryminał, fantasy i XIX wiek - "Badacz potworów" Rick Yancey

Przyznam się wam do mojego małego sekretu: nie umiem czytać horrorów. Ten gatunek tak bardzo na mnie nie działa, że często trzeba mi palcem pokazać, że czytam horror, bo sama nie zauważę. Przeróżne obrzydlistwa ani potwory ze strychu są mi niestraszne, jeśli tylko przedstawione za pomocą druku. Dlatego po ten gatunek sięgam niechętnie, bo albo się wynudzę, albo zniesmaczę, albo i jedno, i drugie. Ostatnio jednak literatura młodzieżowa zawędrowała nawet w rejony książek strasznych, porzucając krwawe slashery (że użyję terminologii filmowej) w których celowała za zamierzchłych czasów mej młodości, na rzecz pogranicza z mroczniejszym fantasy. Rick Yancey poszedł jeszcze krok dalej i postanowił do tej mieszanki dodać elementy rodem z seriali „CSI” i XIX wiek. O dziwo, wyszło mu bardzo dobrze.

Rick Yancey postanowił trochę pobawić się z czytelnikami – do tego stopnia, ze na stronie tytułowej powieści jako autor widnieje William James Henry. To rzekomo na podstawie jego zapisków, lekko tylko zredagowanych, powstała powieść, mająca być pierwszą częścią niezwykłej autobiografii. Niezwyklej, bo Will Henry miał być niezwykłym człowiekiem – asystentem badacza potworów. Była to już prawie rodzinna tradycja – jego ojciec również pracował na tym stanowisku, a osierocony, dwunastoletni William nie miał większego wyboru. „Badacz potworów” to relacja z jego pierwszej sprawy – wykrycia antropofagów w pobliżu New Jerusalem.

W jednym z wywiadów Rick Yancey wspominał, że wybrał antropofagi (gatunek w dużej mierze przez siebie stworzony, choć obficie czerpiący z mitów i przesądów powszechnie znanych), ponieważ popkultura zbytnio oswoiła znane potwory: wampir stał się pożądanym kochankiem, a wilkołak... w sumie też. On, Yancey, potrzebował prawdziwego monstrum, czegoś, co wzbudzi dreszcz i będzie mu można przypisać najbardziej krwiożercze instynkty – zebrał więc do kupy opowieści o ludziach bez głów i kanibalach i ulepił z nich własne straszydło.

Pozwólcie, że dam na chwilę ponieść się zboczeniu zawodowemu i przyjrzę się bliżej antropofagom. Autor bowiem postanowił pobawić się w podejście naukowe do potworów. Wiadomo, że jeśli głównym bohaterem ma być naukowiec, to i obiekt jego badań trzeba rzetelnie opisać. Dlatego Yancey postanowił pozbyć się otoczki mistycyzmu czy tajemniczości: Antropophagus w rzeczywistości „Badacza potworów” jest stworzeniem dość dobrze znanym i opisanym, ma jakąś tam swoją systematykę, istnieje sporo materiałów o jego biologii, anatomii i zwyczajach (dostępnych, oczywiście, tylko dla wybranych). To podejście bardzo mi przypadło do gustu – mamy bowiem do czynienia z czymś namacalnym, niemetafizycznym, ale jednocześnie siejącym grozę. Autor jeszcze bardziej odziera swoją grozę z wszelkiego mistycyzmu, wkładając w usta bohaterów wypowiedzi podkreślające, że nie mamy do czynienia z jakimiś potworami mordującymi dla przyjemności, tylko ze zwykłymi zwierzętami o dość paskudnych zwyczajach żywieniowych, więc nie ma sensu przypisywanie im nadnaturalnych cech. Podoba mi się to podejście, jednak ma pewna wadę: większość grozy w powieści oparta jest na epatowaniu obrzydliwością – takie młodzieżowe gore. I jakkolwiek bardzo zgrabnie autorowi wychodzi budowanie klimatu na tej podstawie, tak same sceny sprawiają, ze co wrażliwszym czytelnikom powieść może być nie w smak. Z drugiej strony, wrażliwe nastolatki raczej po horrory nie sięgają, więc to chyba nie jest szczególny problem.

Wspominam tu dość często o horrorze, ktoś mógłby odnieść wrażenie, ze „Badacz potworów” to jakaś szczególnie nastawiona na straszenie powieść. Cóż, nie powiedziałabym. Owszem, autor chce trochę czytelnika postraszyć, trochę zaszokować opisami obrzydliwości, ale horrorem nazwałam tę powieść głównie dlatego, że wydawca tak o niej mówił (oraz w kilku miejscach w internecie inne osoby również). Gdybym sama miała ją klasyfikować, powiedziałabym, ze to raczej thriller zmieszany z dark fantasy, oczywiście wszystko w konwencji młodzieżowej. Thriller, bo mamy i sekcję zwłok, i mroczną zagadkę, i wreszcie atmosferę wiecznego zagrożenia (choć nie przez bezwzględną korporację/służby rządowe/terrorystów, a przez niesamowicie niebezpieczne zwierzę) i konfrontację. W każdym razie straszenia dla samego straszenia jest najmniej.

Ale ja tu sobie o klimacie i stworkach, a nie napisałam o tym, co w książce wydało mi się najciekawsze: o bohaterach. Jeśli chodzi o Willa Henry'ego, mam z nim problem. Wydarzenia, o których pisze rozegrały się, kiedy miał dwanaście lat, natomiast opisane zostały dużo później. Widać, że autor trochę nie mógł się zdecydować, jak sprawić, żeby czytelnik jednocześnie współczuł zagubionemu chłopcu i zaufał autorytetowi mężczyzny (oczywiście, jeśli czytelnik nie wychodzi z założenia, że narrator pierwszoosobowy zawsze łże). Powstał więc patchwork: większość Willa jest w wieku dwunastu lat, ale miejscami wrzuca swoje trzy grosze ktoś zdecydowanie starszy i bardziej zgorzkniały, co nie służy opowiadanej historii. Trzeba jednak przyznać Yanceyowi, że w miejscach, gdzie jego bohater-narrator jest dzieckiem, stworzył bardzo wiarygodną sylwetkę zagubionego, samotnego chłopca i obraz jego relacji z niedostępnym przełożonym.

Właśnie tytułowy badacz potworów jest najciekawsza postacią książki. Pellinore Warthrop to osobnik bardzo zamknięty w sobie, mocno egoistyczny i z ewidentnymi zaburzeniami psychicznymi. Ma problemy z wyrażaniem emocji, nie dostrzega potrzeb innych, jego poziom empatii pełza gdzieś w okolicach podłogi i liczy się dla niego głównie praca. Potrafi też całkiem zgrabnie manipulować ludźmi. Przez sporą część powieści myślałam, że jest socjopatą, ale ostatecznie okazało się, że to trochę bardziej skomplikowane. Natomiast na pewno dałoby się Warthropowi przyporządkować jakąś chorobę psychiczną – najbardziej pasuje mi choroba afektywna dwubiegunowa, ale ja się nie znam, więc nie wiem, na ile to trafne przypuszczenie. Mimo tych wad i ewidentnie odpychającego charakteru, można mu jeżeli nie współczuć, to przynajmniej zrozumieć, dlaczego jest, jaki jest – zwłaszcza, ze potrafi pokazać bardzo ludzkie oblicze, a jako porównanie autor zaprezentował nam podręcznikowego psychopatę, więc przynajmniej wiemy, że mogło być gorzej.

Czy polecam? Owszem. Pomysł może nie jest zbyt oryginalny, ale bardzo solidnie wykonany. Bohaterowie starannie skonstruowani, a jeśli chodzi o styl, to wybaczcie, ale osobiście uważam, że technicznie Yancey pisze dużo lepiej niż taki na przykład Masterton (cóż, o tym ostatnim nie mam zbyt wysokiego mniemania – jak ktoś ma ochotę może zacząć się oburzać i mnie nienawidzić). Odradzam jedynie wrażliwym czytelnikom, ale tacy raczej i tak nie czytują horrorów, prawda?

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Jaguar.



Tytuł: Badacz potworów
Autor: Rick Yancey
Tłumacz: Stanisław Kroszczyński
Tytuł oryginalny: The Monstrumologist
Cykl: Monstrumolog
Wydawnictwo: Jaguar
Rok: 2014
Stron: 464

poniedziałek, 3 marca 2014

Stosik #53

Przez większość lutego wyglądało na to, że ten stos będzie jednoksiążkowy. Ale potem...


Na samej górze mamy prebook "Dziewczyny w mechanicznym kołnierzu" do recenzji od Inimilionu. Co prawda poprzednia część nie zachwycała, ale czułam pilną potrzebę poznania kontynuacji (może to mieć coś wspólnego z masochizmem czytelniczym).

Pod nią - "Czysta biała rasa" do recenzji od Czarnego. To wydawnictwo powoli zaczyna się wspinać do ścisłej trójki moich ulubionych. Akurat "Czysta biała rasa" opowiada o koniu lipicańskim i jest to naprawdę świetny reportaż (choć czemu nie ukazał się w serii Menżeria, tego nie pojmuję).Już ją kończę, recenzja powinna się pojawić niedługo.

W środku moja duma i chluba - trzy tomy "Kroków w nieznane". Byłyby cztery, ale na tom z 2010 roku już się nie załapałam. Od jakiegoś czasu planowałam skompletować sobie "Kroki...", ale czaiłam się raczej na te w miękkich oprawach, w druku na zamówienie - były o ok. 10 zł tańsze niż wydania w twardej oprawie. Aż tu nagle Solaris w swojej księgarni zrobił pięćdziesięcioprocentową obniżkę i to twarda oprawa stała się o 10 zł tańsza od miękkiej. Na co miałam czekać?;)

Na samym dole "Nic nie zdarza się przypadkiem" Terzaniego do recenzji od Świata Książki. Już kiedyś próbowałam czytać te reportaże w DKK, ale że książka obszerna, to nie wyrobiłam się na czas. Mimo wszystko styl pana T. przypadł mi do gustu, więc postanowiłam skorzystać z okazji.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...