sobota, 31 sierpnia 2013

Komiksowo steampunkowo - "Dziewczyna w stalowym gorsecie" Kady Cross

Steampunk jest podobno gatunkiem kiepsko się sprzedającym w naszym kraju. Ponieważ uważam, że to jednak bardzo ciekawy nurt, cieszy mnie każdy tytuł, który wychodzi. Fabryka Słów, obok cenionego skądinąd cyklu Hoddera, postanowiła wypuścić coś lżejszego i skierowanego raczej do nastoletniego czytelnika. W ten sposób światło dzienne ujrzała „Dziewczyna w stalowym gorsecie”, pierwszy tom trylogii autorstwa Kady Cross.

Finley jest miłą, układną pokojówką. Ktokolwiek popatrzyłby na nią z boku, zdziwiłby się bardzo, wiedząc, że często zmienia miejsce pracy, zazwyczaj w burzliwych okolicznościach. Tak to już jest, że czasem uwalnia się nasza mroczna połowa… Właśnie po jednym z takich opłakanych w skutkach „uwolnień” Finley wpada pod koła welocyklu księcia Griffina Kinga. Ten, wiedziony po trosze poczuciem winy, a po trosze intuicją, postanawia zabrać ją do swojej rezydencji. W końcu sam ma pewną dziwną przypadłość, jak większość ludzi z jego otoczenia. Dziewczę wyskakujące z nieludzką prędkością na londyńską ulicę powinno tam pasować.

Autorka w podziękowaniach zamieszczonych na końcu książki nie kryje się z faktem, że główną inspiracją powieści była „Liga Niezwykłych Dżentelmenów” i seria o X-menach. I to niestety widać. Nie chodzi nawet o źródło inspiracji, bo do obu serii nic nie mam, tylko widzicie – to są komiksy. W komiksach nie potrzeba opisów, bo wszystko widać na obrazkach. Autorka najwyraźniej zapomniała, że cuda alternatywnej wiktoriańskiej Anglii warto byłoby opisać szerzej niż tylko kilkoma zdawkowo rzuconymi zdaniami. Zwłaszcza że wizja pani Cross miała spory rozmach, bo są tam i pospolite roboty wszelkich maści i rodzajów, i powozy parowe, i powszechne sterowce, a wreszcie dość mocno odbiegająca od znanej z historii moda. Szkoda, że większości tych smaczków czytelnik musi się sam domyślać.

Skąpość opisów to nie jedyna bolączka świata przedstawionego. Choć autorka miała piękną wizję, widać, że trochę zabrakło jej samozaparcia czy chęci, aby doszlifować detale. Większości czytelników pewnie takie drobne niedociągnięcia nie przeszkadzają, ale dla mnie były wyjątkowo irytujące. Weźmy wspomnianą wyżej modę, bardziej steampunkową niż wiktoriańską: niektóre odstępstwa pani Cross w kilku słowach uwiarygodniła, ale inne wyglądają dość komicznie. Taki na przykład gorset, który dość często występuje jako wierzchnia część garderoby. Z pewnością wygląda fajnie, ale już gdy człowiek wie, że gorsety na wierzchu w owym czasie nosiły wyłącznie damy negocjowanego afektu, zaczyna na cnotliwą Finley w gorsecie patrzeć dość dziwnie (choć nie zdziwiłabym się, gdyby ta wpadka była zasługą tłumaczenia/redakcji). Innym przykładem jest badanie na zgodność grup krwi, które jedna z bohaterek wykonała… pięć lat przed ich odkryciem (grup krwi, oczywiście).

Przejdźmy może do bohaterów, nieco schematycznych, ale ostatecznie całkiem fajnych. Może najpierw przyjrzyjmy im się zbiorczo, bo autorka niewielu ich stworzyła i generalnie grają w jednej drużynie. Jako zbiorowość są idealną wręcz tajną organizacją, bo mamy i genialnego naukowca od wymyślania gadżetów, i supersilnego wojownika o ponurym charakterze, ale gołębim sercu, i szlachetnego prowodyra, a wreszcie własnego trikstera. Wrażenia trochę psuje fakt, że wszyscy są nastolatkami, bo to monotonne i męczące na dłuższą metę, ale w sumie nic wielkiego. Gorzej, że wszyscy zachowują się jak współczesne nastolatki (Finley przez jakiś czas okazuje wiktoriańską pruderyjność, ale i jej dość szybko przechodzi), co nieco psuje klimat epoki, nawet jeśli to epoka alternatywna. Naprawdę, można się było bardziej wysilić.

Czas pochylić się nad każdym z osobna. Finley, czyli bohaterka tytułowa, to postać intensywnie inspirowana Jekyllem i Hyde’em. Trochę szkoda, że autorka postanowiła nie wykorzystywać dalej tego pomysłu. Szkoda również, że romantyczny wątek z nią związany rozegrała tak sztampowo i mało intrygująco, że już bardziej się nie da (naprawdę, jeśli już wchodzimy w schemat „ich dwóch, ona jedna”, to niechże nie będzie od początku oczywiste, który pan jest tym właściwym). Dużo ciekawiej został rozegrany wątek romantyczny między delikatną, choć inteligentną Emily, a mrukliwym i pełnym pretensji Samem – osobiście trochę (ale tylko trochę) skojarzył mi się z „Wichrowymi Wzgórzami”. Zaś co do Emily, to mam z nią problem, rzutujący na postrzeganie całej ekipy. Dziewczyna jest po prostu zbyt genialna. Bo czego to ona nie wynalazła: i odpowiednik komórki, i krótkofalówki, i podrasowała bryki całego oddziału, i mechaniczne bestie tworzy, i broń na każdą okazję wymyśli… Przy czym jej geniusz mniej drażni w odniesieniu do niej samej, a bardziej w kontekście całej drużyny marzeń. No bo jeśli mają taki hipersprzęt i wypasione moce, to czy ktokolwiek będzie się przejmował możliwością ich przegranej?

Kilka słów o stronie językowej. Pani Cross pisze przystępnie i prosto (może nawet zbyt prosto), więc książkę pochłania się błyskawicznie. Na plus należy policzyć, że postacie, w zależności od pochodzenia, różnią się wymową. Inaczej wysławia się książę, a inaczej książę złodziei, zaś szkockiego górala obaj rozumieją z trudnością. Za to w polskim przekładzie wszyscy bezustannie „kiwają twierdząco” głowami. To irytujące – przecież nie jesteśmy w Bułgarii, żeby ktokolwiek mógł kiwnąć przecząco.

Patrzę na tę książkę i dociera do mnie, że chyba znowu nie jestem targetem. Nastolatka, zwłaszcza zafascynowana anime (to jest ten gatunek twórczości, gdzie nastolatki niezależnie od realiów zawsze zachowują się współcześnie), byłaby zachwycona i bohaterami, i dość przewidywalną fabułą, i wątkami miłosnymi wreszcie. Młodszym czytelnikom pozostaje mi książkę polecić. Choć czarno widzę możliwość doczekania drugiego tomu.

Recenzja dla portalu Insimilion.

Tytuł: Dziewczyna w stalowym gorsecie
Autor: Kady Cross (Kathryn Smith)
Tytuł oryginalny: the Girl in Steel Corset
Tłumacz: Patricia Sørensen
Cykl: Kroniki steampunkowe  
Wydawnictwo: Fabryka Słów  
Rok: 2013
Stron: 440

czwartek, 29 sierpnia 2013

Magia, Londyn i legenda - "Jonathan Strange i pan Norrell" Susanna Clarke

„Jonathan Strange i pan Norrell” to powieść wręcz obsypana nagrodami – zgarnęła wszystkie liczące się w branży wyróżnienia. Wydaje się, że całkiem słusznie, co skwapliwie potwierdzą rzesze wiernych fanów. Jednak całkiem liczna jest też grupa osób, które nie rozumieją tego rabanu, a nad książką Clarke zasnęły z nudów. Cóż, jestem w stanie zrozumieć postawę obu stron.

Gilbert Norrell to człowiek, któremu zawdzięczamy ożywienia angielskiej magii, od stuleci będącej tylko martwą teorią. Dzięki swej mrówczej pracy udowodnił, że nawet w dziewiętnastym wieku możliwe jest rzucanie zaklęć. Niestety, nigdy nie należał do osób szczególnie towarzyskich. Nie potrafił prowadzić zajmujących rozmów ani tez odpowiednio prezentować się na balach londyńskiej socjety. Swym samotniczym trybem życia zdecydowanie różnił się od Jonathana Strange’a, drugiego spośród wybitnych, dziewiętnastowiecznych magów. Pan Strange, mimo chimerycznego usposobienia, potrafił być duszą towarzystwa, a do własnej magii miał podejście zdecydowanie lżejsze i mniej zasadnicze niż pan Norrell. Wzajemne relacje tej dwójki są fascynujące, a to, co z nich wynikło, składa się na przejmującą, wielowątkową opowieść.

Zacznijmy może od tych czytelników, którzy zasypiają na lekturą. Rozumiem ich. „Jonathan Strange i pan Norrell” to książka stylizowana na powieść wiktoriańską, z rozbudowanymi opisami, mnóstwem dygresji i wielostronicowymi przypisami. Dodatkowo fabuła jest raczej z tych mało spektakularnych (zaryzykuję stwierdzenie, ze pierwszy tom powieści w ogóle jej nie ma). Nic więc dziwnego, że czytelnik przyzwyczajony do współczesnego, wartkiego stylu narracji i bogatej fabuły może się od powieści pani Clarke odbić, zwłaszcza jeśli nie został poinformowany, co właściwie mu się serwuje. Niemniej, „Jonathan Strange i pan Norrell” posiada wiele niezaprzeczalnych zalet, o ile się jednak przy niej nie zaśnie.

Pierwszą jest kreacja bohaterów, będąca jednocześnie najmocniejsza stroną książki. Postacie licznie zaludniające karty powieści zawsze są dopracowane i kompletne, posiadają zestaw cech charakterystycznych i własną osobowość. Dotyczy to zarówno postaci pierwszoplanowych, jak i epizodycznych. Weźmy na przykład bohaterów tytułowych, czyli Strange’a i Norrella. Opisując tego drugiego, autorka najwyraźniej postawiła sobie za zadanie stworzenie postaci antypatycznej, z którą czytelnik nie będzie się chciał identyfikować, ale której poczynania będzie z zainteresowaniem śledził. Spójrzmy na niego (na Norrella, nie na czytelnika): oto niski, przysadzisty dżentelmen w średnim wieku, gburowaty, zamknięty w sobie i z lekką paranoją. Któż chciałby kibicować komuś takiemu? Z drugiej strony pan Strange to stosunkowo młody człowiek, sympatyczny, otwarty wygadany. Pani Clarke zadbała jednak, żeby nie był bez skazy – ma porywczy temperament i często najpierw coś robi, a dopiero później zastanawia się nad konsekwencjami. Im lepiej go poznajemy, tym intensywniej zastanawiamy się, czy aby na pewno chcielibyśmy mieć kogoś takiego za przyjaciela. Do czego zmierzam? Otóż chcę pokazać, że w świecie pani Clarke nie ma ludzi idealnych. Każdy z bohaterów jest jedynie człowiekiem i jako taki posiada nie tylko same zalety czy wady, ale pełny zestaw jednych i drugich. Nadaje to postaciom trójwymiarowości, głębi i niejednoznaczności, które rzadko w takim natężeniu goszczą na kartach fantastyki. Już choćby dlatego warto przeczytać.

Ale, ale, bohaterowie to nie wszystko. Jest jeszcze tło wydarzeń, czyli świat przedstawiony. A ponieważ chodzi o Anglię w latach 1806-1816, czytelnik od razu wie, czego może się spodziewać. Nie, nie będzie tu rzucania we wraże napoleońskie armie kulami ognia. Będzie za to doskonały obraz londyńskiego społeczeństwa, a zwłaszcza jego wyższych warstw, odmalowany wiernie i z dbałością o szczegóły (dbałość o szczegóły to, śmiem twierdzić, znak rozpoznawczy pani Clarke). Będzie też mnóstwo postaci historycznych, takich jak król Jerzy. A wszystko to spięte klamrą subtelnej, prawie niezauważalnej magii.

„Jonathan Strange i pan Norrell” to jedna z tych książek, których autor wiele od siebie wymaga. Ale nie są to wymagania nastawione na ułatwianie czytelnikowi życia – wręcz przeciwnie, wymagania są tu równie wielkie, jak wobec pisarza. Nie jest to opowiadanie bajki dzieciom, a raczej dyskusja, gra wyobraźni podjęta na równych prawach z inteligentnym rozmówcą/współgraczem. Jeśli się za takiego uważasz, a letni żar nie wysuszył jeszcze mózgu (między innymi z tego powodu polecam czytanie „Jonathana Strange’a…” jesienią), bierz się za książkę. I nie bój się trudnego języka, bo ten jest piękny i przystępny. Raczej trenuj wyobraźnię.

Recenzja dla portalu Insimilion.


Tytuł: Jonathan Strange i pan Norrell
Autor: Susanna Clarke
Tytuł oryginalny: Jonathan Strange & Mr Norrell
Tłumacz: Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Wydawnictwo: MAG
Rok: 2013
Stron: 810

wtorek, 27 sierpnia 2013

Dzień 6 - Książka, przy której płaczesz

I tu mam, kurczę, zagwozdkę, bo ja generalnie rzadko płaczę przy książkach (traumatycznych reportaży z zasady nie ruszam, bo jak zaczynamy płakać nad literaturą faktu, to znak, że na świecie dzieje się bardzo źle - a mnie się wtedy dzieje jeszcze gorzej w psychice i łapię okresowego doła). Owszem, często się wzruszam, czasem nawet zaczynam pociągać nosem z powodu zawilgocenia oczu, ale żeby płakać? Niemniej, kilka razy się zdarzyło (głównie w momencie, w którym umierał jakiś pozytywny, zwierzęcy bohater, choć nie tylko).

Książka, przy której, dziecięciem będąc, rozpłakałam się ze smutku i żalu, a która przy tym zapadła mi w pamięć, to "Ania z Zielonego Wzgórza". No bo jak mi mogła autorka ukatrupić ulubioną postać drugoplanową (tak, płakałam po Mateuszu)? Mateusz był dużo sympatyczniejszy i cieplejszy, niż jego surowa siostra i pewnie dlatego jego śmierć wzruszyła małą mnie.

sobota, 24 sierpnia 2013

Zmyślenia #4: Marudzenie nad schematem

Dopadła mnie dziś refleksja, co samo w sobie nie dziwi, bo pomysły i refleksje dopadają mnie często, a już najczęściej wtedy, kiedy nie mam możliwości ich zapisać (prysznic nową świątynią dumania). Tym razem akurat siedziałam przy klawiaturze patrząc na mój skromny regalik. Patrzenie skończyło się zastanawianiem, jaki schemat w fantastyce jest ostatnio na topie i dlaczego tęsknię za poprzednim.

Może zacznę od zdefiniowania, co uważam za schemat w ogóle, a za nowy i stary w szczególności, żebyśmy uniknęli nieporozumienia. Na potrzeby tego tekstu przyjmę, że schematem jest po prostu motyw ogólnofabularny, który w danym czasie najczęściej spotyka się w fantastyce.

Jaki jest więc nowy schemat? Zajrzyjmy na półki księgarń i sprawdźmy, czego w dziale fantastyka jest najwięcej. Już na pierwszy rzut oka widać, że najwięcej jest nastolatków ratujących świat. Nic nowego pod słońcem, świat w fantastyce jest ratowany od dziesiątków lat, przez dziesiątki Wybrańców. Warto jednak zauważyć, że dawniej ci wybrańcy zazwyczaj byli pełnoletni. No i ostatnio kwestia samego zagrożenia jest inna: teraz świat sam sobie na zagrażającą zagładę zapracował, obecności Przedwiecznego Zła z reguły się nie stwierdza. Podsumowując powyższy strumień świadomości: obecnie najmodniejszy jest schemat ratowania dystopijnego świata przez bandę małolatów. 

Fragment grafiki autorstwa Seajina. Całość tutaj.
I to nawet nie jest tak, że potępiam w czambuł i nie znoszę dystopijnych nastolatków (co więcej, jak za chwilę wyjdzie na jaw, sam motyw ratowania świata bardzo lubię). Powieści młodzieżowe są fajne, czytam je w ilościach hurtowych i bardzo mnie interesuje, co też wydawca zaproponuje w przyszłości. Problemy z tym schematem mam dwa. Pierwszy jest taki, że na fali popularności young adult, nastoletni herosi zalali całą fantastykę (może jeszcze gdzieś na rubieżach jakieś samotne bastiony hard SF się bronią). Nie oszukujmy się, nastolatką już dawno nie jestem i o ile warstwę fabularną powieści dla młodzieży wciąż łykam jak młody pelikan, to bohaterowie coraz bardziej mnie irytują. Bo nie ma szans na dojrzalsze relacje między nimi, na jakiś głęboki konflikt czy niejednoznaczność tych złych (nie oszukujmy się, jakieś 95% young adult wciąż zawiera pewne wartości dydaktyczne i bardzo dobrze – młodemu człowiekowi niektóre rzeczy powinny zostać wprost pokazane. Ale o ile nastolatkowi wystarczy mniej lub bardziej zdecydowany podział na dobrych i złych, to dorosłemu czytelnikowi ciekawsze wydają się fabuły, w których nie ma dobra i zła, istnieje tylko konflikt interesów). Związki są proste i infantylne i najczęściej ograniczają się do rozterek miłosnych i walki z wrogiem. Gdybym chciała czegoś więcej, to chyba tylko Uczta Wyobraźni mi zostaje.

Drugim problemem jest powszechność tego schematu. Patrząc na wprowadzane na polski rynek młodzieżowe nowości, człowiek ma wrażenie, że nic innego tam się nie dzieje. Ratowanie normalnego fantasylandu? Jest jedna taka trylogia, więcej sobie nie przypominam. Jakiś rozmach, misternie spleciony i zróżnicowany świat przedstawiony wykraczający poza Zły System? Zapomnijcie. Ciekawi mentorzy, jacyś dorośli występujący w książce? Skąd. Wygrzebanie na półkach z fantastyką młodzieżową powieści, której fabuła nie jest dystopijna, a która jest przeznaczona dla starszej młodzieży i rozpoczyna, a nie zamyka, cykl graniczy z cudem. Monokultura zawsze jest nudna. Jak pokazuje doświadczenie rolnicze jest też niezdrowa, ale na szczęście pisarskie mody zmieniają się zbyt szybko, żeby wyjałowić fantastyczny grunt. Z tęsknotą wypatruję płodozmianu.

A co było poprzednio (no, może nie bezpośrednio, ale nie za paranormalami tęsknię)? Poprzednio był Quest. Polegał on na tym, że Wielkie Złe Mzimu po latach wygnania wracało do swojej domeny ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich. Wszystkich poza Mentorem, który w te pędy organizuje drużynę i wysyła ją w celu zniszczenia Mzimu. Tak było setki razy, każdy o tym czytał i sarkał na powtarzalność, nudę i brak oryginalności. Ale wiecie co? Tęsknię za dobrze opisanym questem, za rehabilitacją tego motywu. Nie za tym tanim organem zastępczym, który wciąż żyje w podrzędnych książeczkach pisanych na podstawie gier. Tęsknię za wyprawą solidnie napisaną, ze stworzonym z rozmachem światem, z nieszablonowymi bohaterami (na obecności Wielkiego Zła sensu stricte mi nie zależy) i podaną w sposób lekki, przyjemny i z humorem, ale przejmująco. Krótko mówiąc – stare fantasy w modern formie. Zna ktoś takie?

czwartek, 22 sierpnia 2013

Jedziemy autostopem - "Prowadził nas los" Kinga Choszcz

Moje pierwsze spotkanie z serią podróżniczą „Poznaj Świat” było na tyle udane, że postanowiłam poznać wszystko, co w jej ramach wyjdzie. Jako że chciałam się w tym postanowieniu posiłkować jedynie zasobami okolicznych bibliotek, pewnie trochę to potrwa. Niedawno okazało się, że jedna z wspomnianych bibliotek dysponuje sporą częścią serii, co odkrywszy od razu wyniosłam kilka tomów. Na pierwszy ogień poszła książka Kingi Choszcz „Prowadził nas los”.

Wspominałam kiedyś, przy okazji zupełnie innej książki, że uwielbiam czytać o ludziach z pasją. Pani Choszcz na pewno pasji nie brakuje, ułańskiej fantazji z resztą też nie. Bo trzeba być osobą niezwykłą, żeby wpaść na pomysł podróży autostopem dookoła świata. Przez ponad pięćset stron i cztery lata podróżujemy więc wraz z autorką i jej partnerem po obu Amerykach, Australii i Azji. Wcześniej swe wrażenia spisała na blogu, prowadzonym w miarę możliwości w czasie podróży. Może ktoś z Was śledził?

I właśnie ta blogowość książki jest dla mnie największym problemem. Wojciech Cejrowski (bo to od niego zaczynałam poznawać serię) przyzwyczaił mnie do gawędziarskich, niespiesznych, wypchanych szczegółami i dygresjami opowieści. Tego samego spodziewałam się po całej serii, bo taka już jestem, że lubię anegdoty z miejsc odległych, najlepiej barwnie podane. Tymczasem opowieść pani Choszcz to raczej zwięzłe relacje z kolejnych dni podróży, spisane co prawda na gorąco, ale same w sobie niezbyt porywające. Najgorzej było mi brnąć przez amerykańską część podróży, być może przez porównanie z wcześniejszymi, o wiele ciekawszymi i ozdobniejszymi tekstami. Podróż przez inne kontynenty czytało się o wiele przyjemniej. Chyba taka minimalistyczna forma po prostu do mnie nie trafia.

Natomiast jako raport wielkiej przygody i świadectwo miłości życia „Prowadził nas los” świetnie się sprawdza. Jakaż siła, jaka energia drzemie w tych ludziach, którzy nie bali się przedzierać stopem przez bezdroża Amazonii (moją główna obawą na ich miejscu byłoby to, że utknę tu na zawsze, bo samochody praktycznie nie jeżdżą…) i dla których każdy napotkany człowiek czy krajobraz stawał się małym cudem. Jest w tym coś z dziecięcej fascynacji całym światem i chyba dlatego doczytałam tę relację do końca.

I są jeszcze zdjęcia – niektóre tak piękne, że z miejsca chciałoby się porzucić wszystko i lecieć zobaczyć te cudowności na własne oczy. Książka, jak każda z tej serii, jest w ogóle pięknym przedmiotem i można ją podziwiać nie tylko wewnątrz, ale i na zewnątrz. Choć po prawdzie, przydałaby się solidniejsza redakcja.

Że dam szansę kolejnym pozycjom z serii, to pewne. Czy dam szansę pani Choszcz? Jeszcze jedną na pewno, nawet już czeka na stosiku. Czy dam drugą? Zobaczymy. Jeśli nie przyzwyczaję się do suchych relacji, pewnie po afrykańskiej przygodzie się rozstaniemy. Ale przeczytania „Prowadził nas los” nie żałuję. 

Tytuł: Prowadził nas los
Autor: Kinga Choszcz
Wydawnictwo: Bernardinum, Zysk i s-ka
Rok: 2011
Stron: 528

wtorek, 20 sierpnia 2013

Dzień 5 - Książka non-fiction, której czytanie sprawiło Ci niekłamaną przyjemność

Muszę przyznać, że tutaj miałam nie lada dylemat. Bo i serię Biosfera przyjemnie mi się czytało, i Menażeria dobrze się zapowiada, i różne książki o pracy lekarzy też były ciekawe. Ale w końcu zdecydowałam się na coś, co łączy nurty zwierzęcy z medycznym.;)

Gdy tylko dowiedziałam się o książce Nicka Trouta, wiedziałam, że muszę ją mieć. Chyba ten śliczny boston terierek(?) na okładce mnie urzekł. Poza tym akurat zaczynał się nawrót mojej manii zwierzęcej, od kilku lat uśpionej. W każdym razie, "Powiedz, gdzie cię boli" stało się moim osobistym hitem.

O czym właściwie jest? To spis ciekawszych przypadków z zawodowej praktyki autora, zebranych w formę wspomnienia z jednego, kilkunastogodzinnego dyżuru, okraszony rozważaniami szerszej natury, na temat ogólnej kondycji weterynarii w naszych czasach, jej (tej kondycji) zmian na przestrzeni lat, jak i ewolucji podejścia do zwierząt opinii publicznej (wiecie, że w USA można wykupić zwierzakowi ubezpieczenie zdrowotne?). Wszystko to podlane niewymuszonym humorem i błyskotliwym stylem autora. Troutowi nie można odmówić spostrzegawczości i biegłości w przelewaniu na papier tego, co zobaczył. To jednocześnie siła, jak i słabość, co wyszło na jaw w drugiej książce autora. Gdy musiał wrzucić w fabułę więcej literatury pięknej, a mniej zajmującego eseju, poszło mu znacznie gorzej (choć trzecią książkę i tak kupię, jeśli kiedykolwiek wyjdzie na polskim rynku). Ale "Powiedz, gdzie cię boli" polecam każdemu miłośnikowi zwierząt.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Dzień 4 - Książka, która przypomina ci o domu.

Długa przerwa w realizacji "30 dni z książką" wynika z tego, że tak naprawdę o domu nie przypomina mi żadna książka. Serio, nie istnieje takie wydanie literatury dziecięcej, które mama czytała mi do poduszki, ani też treść, która mi się z rodzinnymi stronami kojarzy. W ogóle książki raczej łączę z wydarzeniami czy osobami, niż z miejscami. Ale jest coś, co do tytułowego hasła pasuje. To opasłe, starsze ode mnie wydanie historii sztuki (choć głowy nie dam, czy tytuł był akurat taki). Miało twardą, czerwoną oprawę i koronę na okładce. Odkąd pamiętam, stało na półce, ale wolno nam było je zdejmować i oglądać tylko za pozwoleniem i w towarzystwie mamy. W sumie to i dobrze, bo kobyła ważyła pewnie z pięć kilo, a dla sześciolatka zdjęcie czegoś takiego z półki wyższej od niego to wyzwanie. Nie wiem, co się stało z tą książką.

czwartek, 15 sierpnia 2013

HMD Temeraire - "Smok Jego Królewskiej Mości" Naomi Novik

Ze wszystkich fantastycznych stworzeń smok jest chyba najczęściej wykorzystywany, a kiczowatością tego wykorzystania ustępuje jedynie jednorożcowi. Jeśli akurat nie jest wrednym jaszczurem strzegącym skarbu (tudzież dziewicy), najczęściej przyjmuje zaszczytną posadę zwierzęcego przyjaciela głównego bohatera. Właśnie tym drugim motywem postanowiła się zabawić Naomi Novik, pisząc "Smoka Jego Królewskiej Mości" i otwierając tym samym cykl Temeraire.

Napoleon Bonaparte, po licznych zwycięstwach odniesionych na kontynencie, spogląda teraz łakomie na Wyspy Brytyjskie. Angielska flota często potyka sięwięc z okrętami francuskimi. Podczas jednej z takich potyczek HMS Reliant przechwytuje cenny ładunek – jajo smoka rzadkiej rasy, niestety gotowe do wyklucia. Korona nie może sobie pozwolić na utratę tak drogocennego ładunku, a smok zdziczałby, gdyby nie został zaprzężony. W skutek splotu niefortunnych zdarzeń uprząż zakłada mu – a tym samym przejmuje wyczerpujący obowiązek opieki i, w przyszłości, dowodzenia – kapitan Relianta Will Laurence. To wydarzenie wywróci jego życie, zarówno prywatne, jak i zawodowe, do góry nogami. Czy oficer marynarki będzie w stanie pogodzić się z tą utratą i docenić towarzystwo smoka Temeraire’a?

Zacznijmy od tego, że powieść zdecydowanie zawiedzie czytelników, którzy na brytyjskich smokach oczekują magików ciskających fireballami we Francuzów. Poza samymi smokami nie ma tu bowiem nic, co mogłoby być kojarzone z fantasy, a i same smoki są zdecydowanie bardziej naukowe, niż magiczne. Autorka bowiem zadałasobiewiele trudu, żeby olbrzymie latające gady dopasować do europejskich realiów i śmiem twierdzić, że udało się to jej znakomicie. Taka drobiazgowość w opracowywaniu świata przedstawionego jest niestety rzadkością i należy ją nagradzać zawsze, kiedy się pojawia – zwłaszcza gdy ma to miejsce w powieści w zasadzie lekkiej, od której w gruncie rzeczy nikt tego nie wymagał. Dodatkowo autorka tak sprytnie wykreowała świat Anglii czasów wojen napoleońskich, że znalazło się w nim miejsce dla naturalnie i ciekawie napisanych bohaterów, a to już jest coś.
 
Novik wplotła w swą powieść jeszcze jedną urzekającą cechę, mianowicie subtelną grę ze schematami. Bawi się głównie wszystkimi ogranymi motywami zwierzęcego kompana człowieka (wyraźniej będzie to widoczne dopiero w kolejnych tomach). Często mamy do czynienia z kompanami inteligentnymi, ale całkowicie uległymi – pomimo, że najczęściej są silniejsi i bystrzejsi od ludzkiego czynnika w tym równaniu i mogliby powstrzymywać go przed popełnieniem co większych głupot. Nie robią tego, a swą podrzędną rolę przyjmują bez szemrania, nawet się nad tym nie zastanawiając. Tymczasem Temeraire bez przerwy nęka Laurence’a pytaniami o naturę ich służby i powody, dla których muszą walczyć – a to jedynie część dylematów młodego smoka. Poza tym jednym schematem autorka wyłamuje się też z wielu pomniejszych, ale nie chciałabym tu zdradzać zbyt wiele.
 
Kolejnym plusem jest humor. Momenty, gdy nieco formalistyczny sposób bycia Larence’a, charakterystyczny dla marynarki wojennej, spotyka się ze zwyczajami awiatorów – z uzasadnionej konieczności bardzo podobnymi do współczesnych – bywają wręcz przekomiczne. Sam Temeraire również potrafi swojego kapitana zastrzelić celnym, acz kłopotliwym pytaniem, dostarczając czytelnikowi wiele radości. Ten niewymuszony humor, tak charakterystyczny dla powieści typowo przygodowych, do jakich niewątpliwie zalicza się "Smok Jego Królewskiej Mości", sprawia, że czytanie staje się nad wyraz przyjemne.
 
Umiejętność tworzenia ciekawych bohaterów to również jedna z pisarskich cnót, których autorce nie brakuje. Co prawda większość bohaterów drugoplanowych zostanie rozwinięta dopiero później, ale Novik dysponuje rzadką umiejętnością naszkicowania charakteru kilkoma słowami – i bardzo często z niej korzysta. A charaktery smocze szkicuje równie celnie, jak ludzkie, nadając im indywidualne rysy. Z pewnością każdy czytelnik znajdzie swojego ulubieńca.
 
Podsumowując, "Smok Jego Królewskiej Mości" to świetna lektura dla tych, którzy szukają czegoś interesującego i jednocześnie relaksującego. A gdyby mieli ochotę nieco tekst poanalizować i w nim podłubać, mogą się doszukać bardzo ciekawych rzeczy. Wielbiciele smoków będą zaś zachwyceni.

 Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.
 
Tytuł: "Smok Jego Królewskiej Mości"
Autor: Naomi Novik
Tytuł oryginalny: Temeraire: His Majesty's Dragon
Tłumacz: Paweł Kruk
Cykl: Temeraire
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2007
Stron: 352

wtorek, 13 sierpnia 2013

Już wiem, co mam czytać

Tydzień temu pytałam Was, co mi polecicie do czytania, bo mam tyle opcji, że nie potrafię wybrać. Nie spodziewałam się takiego odzewu, wszystkim polecającym dziękuję.:) Pora przejść do tego, co polecaliście.

Otóż najwięcej osób chciałoby, żebym przeczytała "Córkę Krwawych" Anne Bishop, co też uczynię jeszcze w tym miesiącu (a potem wreszcie zabiorę się za kolejne tomy, bo Grendella z Milvanną w końcu stracą cierpliwość, zamordują mnie i tyle mnie będziecie widzieli). Wrażeniami oczywiście się podzielę.

Chciałabym też przyznać wyróżnienie Orderu z Ziemniaka im. Anonimowego Książkoholika za polecankę, która podbiła me serce. Autorką jest Kasejusz:

Czy ja dobrze widzę: "Lwy Al-Rassanu" czekają w kolejce? I "Pieśń dla Arbonne", i "Lewa ręka ciemności"? Autorzy są tak znani i piszą tak fajnie, że chyba nie trzeba ich specjalnie polecać. To powiem tak: przeczytaj "Pieśń...", jeśli chcesz się dowiedzieć, jak (nie) postępować, kiedy podrywa cię niski trubadur o rzadkich włosach i żółtych zębach. ;)
Wiecie, nigdy nie wiadomo, kiedy pokraczny trubadur zacznie mnie stalkować. Lepiej się przygotować. Zacznę we wrześniu.:)

sobota, 10 sierpnia 2013

Troszkę łańcuszków: Libster Award i Versatile Blogger Award x 2

Zauważyliście, że blogowe łańcuszki szczególnie intensywnie mnożą się latem? Nic dziwnego, w naszej strefie klimatycznej większość zwierząt właśnie jest na różnych etapach rozmnażania, to czemu nie łańcuszki. W każdym razie mnie to jest całkiem na rękę, bo recenzji brak (nie, żebym nie czytała i nie pisała, problem polega na tym, że to, co napiszę musi albo przejść przez machinę redakcyjną, albo poczekać do premiery książki, albo jedno i drugie, więc sami rozumiecie...), a jakiś ruch na stronie przydałoby się zachować.

Na początek może Libster Award, bo jest tylko jedna.:)

Do tej nagrody nominowała mnie Agnieszka H. na blogu CzytaMy. Opowiadania! (jeśli ktoś lubi krótką formę, polecam zajrzeć - można się oczytać do wypęku. A prywatny blog Agnieszki znajdziecie tutaj)

Zasady wyglądają tak:

,,Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za “dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.”
I o ile chętnie wezme udział w zabawie, to chyba jednak zrezygnuję z nominowania kolejnych osób. Wiecie,chyba wszyscy już gdzieś jakieś nominacje dostali.;)
Czas na pytania i odpowiedzi:

1. Gdybyś miał/a siebie porównać do jakiegoś gatunku owada, to do jakiego jesteś najbardziej podobny/a i dlaczego?
Chyba motyl - jakiś z tych bardziej barwnych. Taka jestem delikatna, artystyczna dusza.;)

2. Jakie ludzkie zachowanie najbardziej Cię złości?
Chyba wszystkie formy zachowań pasywno-agresywnych. Może nie będę pisać, co myślę o ludziach zachowujących się w ten sposób, bo trzeba by to wypikać.

3. Jaki jest Twój ulubiony utwór muzyczny (w miarę możności podaj link do You Tube)?
Trochę to ponad moje siły, bo ulubione utwory muzyczne dość systematycznie mi się zmieniają, a chwilowo poszukuję nowych, muzycznych inspiracji i miejsce ulubionego jest nieobsadzone. Ale jeśli już muszę coś tu wstawić, to byłoby to... *przegląda playlistę na mp-trójce* ..."Search and Destroy" w wykonaniu Skunk Anansie, prosto ze ścieżki dźwiękowej "Sucker Punch". To jest w ogóle moja ulubiona ścieżka dźwiękowa ever.


4. Najbardziej znienawidzona przez Ciebie książka to...?
KLIK!

5. Czy wierzysz w istnienie osobowego zła?
Nie. Trochę zbyt łatwe byłoby zwalenie wszystkich świństw i okrucieństw na jakiegoś szejtana czy inne mzimu. Jak by nie patrzeć, ludzie są tylko zwierzętami i przed wzajemnym rozszarpywaniem sobie gardeł chronią nas tylko wieki rozwoju kultury i prawodawstwa. Ale jestem dobrej myśli, bo skoro skłonność do przemocy udało się nam tak ładnie ograniczyć, to może kiedyś uda się tak ukrócić i skłonność do manipulowania innymi, i chciwość, i zazdrość, i wiele innych cech, które nieuchronnie prowadzą do cudzej krzywdy.

6. Bliższy Twojej naturze jest porządek czy bałagan? 
Jaki bałagan?! To się nazywa nieład artystyczny.;)

7. Jakie obowiązki domowe (zmywanie, pranie, prasowanie...) lubisz wykonywać, a jakich nie znosisz? A może wszystko robią za Ciebie domowe skrzaty?
Żadnych nie lubię (poza porządkowaniem biblioteczki, bo to mogę zawsze i wszędzie), ale czasem ktoś to musi robić.


8. Jakie słodycze najchętniej konsumujesz? 
Czekoladowe.;)

9. Co uważasz za swoją największą wadę?
Lenistwo.

10. Gdyby złota rybka zaoferowała, że zabierze Cię w zaświaty, żebyś mógł/mogła porozmawiać z jedną wybraną osobą, która już nie żyje, kto by to był?
Chyba nikt. Umarli mnie nie pociągają.

11. Gdyby ta sama złota rybka mogła Cię zmienić w kogoś innego, kto by to był?
Też nikt. Dobrze mi ze sobą.;)

Teraz czas na kolejne łańcuszki, czyli:


Do tej zabawy zostałam nominowana przez Adriana "Jemenosa" Wagstyla i przez Blankę W. Dziękuję.:)

Regulamin zabawy wygląda tak:

1. Podziękować nominującemu blogerowi - done.
2. Pokazać logo nagrody u siebie. - done
3. Ujawnić siedem faktów o sobie. - to poniżej.
4. Nominować 15 blogów, które twoim zdaniem na to zasługują - ten punkt, tak samo jak w przypadku Libster Award, sobie odpuszczę, z tych samych powodów.
5. Poinformować nominowanych o tymże fakcie. - n.d.

Ponieważ nominowały mnie dwie osoby, uczciwie chyba będzie podać 14 faktów, prawda? No to jedziemy:
  1. Nie cierpię gotować, choć podziwiam ludzi, którzy lubią i potrafią.
  2. Jeśli miałabym sobie kiedyś kupić rasowego psa, byłby to mops.
  3. Miałam kiedyś dwa chomiki i żółwia.
  4. Uwielbiam truskawki.
  5. Nie cierpię kawy. Sam zapach przyprawia mnie o mdłości.
  6. Moimi absolutnie najulubieńszymi fantastycznymi stworzeniami są smoki (teraz pewnie wszyscy patrzą na nagłówek bloga i myślą z ironią: "Cóż za niespodzianka...";))
  7. Mam osobowość chomika i lubię gromadzić wokół siebie książki i gadżety rysowniczo-rękodzielnicze.
  8. Kocham blogować.^^
  9. Boję się pająków. Ale tylko tych małych. Te duże i kudłate są słodkie.^^
  10. Herbata jaśminowa jest najlepsza na świecie.
  11. Jestem stworzeniem, które niezbyt lubi się z nowoczesnymi technologiami.
  12. Kocham ciepło.
  13. Zawsze chciałam nauczyć się jeździć konno.
  14. Mój chiński znak zodiaku to smok.
I to by było na tyle. Jeszcze raz dziękuję nominującym.:)

wtorek, 6 sierpnia 2013

Co mam czytać?

Przyszło lato, upał, lenistwo wisi w powietrzu, a ja mam problemy ze skleceniem porządnej recenzji, w związku z czym blogowi grozi posucha (ileż można na zapychaczach jechać). Lato to też czas wygłupów i rożnych dziwnych pomysłów. Właśnie na jeden wpadłam. 

Otóż co prawda nie chce mi się pisać, ale czytać jak najbardziej. Tylko że ostatnio zauważyłam, że nie bardzo wiem, na co miałabym ochotę. Dlatego pomyślałam, że zaproszę Was, brać blogersko-czytelniczą, do pomocy. Chcielibyście coś szczególnie mi polecić? Czekacie na opinie o jakimś konkretnym tytule i nie możecie się doczekać? Chcecie wykazać się poczuciem humoru? Zaproponujcie mi coś w komentarzach.:) Tutaj znajduje się lista tytułów, które zalegają na mojej półce, można wybrać dowolny do rekomendacji - uzasadnienia mile widziane, im bardziej absurdalne, tym lepiej.;) Która książka zdobędzie najwięcej głosów poparcia (czyli, jak podejrzewam, całe dwa), wygrywa. Czas: siedem dni. Ja ze swojej strony obiecuję wybrany tytuł przeczytać jeszcze w tym miesiącu i (jeśli tekstu nie trzeba będzie wepchnąć w machinę redakcyjną) od razu skrobnąć kilka słów.

Więc co polecicie?:)

sobota, 3 sierpnia 2013

Stosik #46

Jak pewnie zauważyliście, ostatnio mnie jakby mniej w blogosferze. Przyczyna jest prozaiczna - kiedy wracam do domu z pracy, nie mam siły ani na komentowanie Waszych notek, ani na pisanie własnych (ani nawet na wrzucenie na bloga tych już napisanych). Dlatego przez jakiś czas moje wypociny będą pojawiać się dwa razy w tygodniu: w środy i w soboty. Pomysłów mi nie brakuje, ale na wcielanie ich w życie mam w zasadzie tylko weekendy, więc sami wiecie...

A teraz do rzeczy, czyli stosik, będący w sporej mierze owocem szaleństwa zakupowego:


Od góry mamy sześć owoców wyżej wspomnianego szaleństwa. "Człowiek w labiryncie. Stacja Hawksbilla" Silverberga to nabytek wprost z taniej książki (tej w Olsztynie, naprzeciwko ratusza), nabyty w ramach kompletowania klasyki SF. Choć w sumie gdyby Solaris wydał "Człowieka w labiryncie" w jednym woluminie z  "W dół, do ziemi", miałabym o jeden wydatek mniej (i trochę więcej miejsca na półce).

Pięć kolejnych pozycji to zakup dokonany za moje własne, ciężko zarobione pieniądze.;) "Bezduszną" Carriger już czytałam, ale wtedy była pożyczona, a teraz zakupiłam własną. Tym sposobem mam już wszystkie cztery tomy "Protektoratu Parasola". Mam nadzieję, że Prószyński jednak wyda ten piąty. Jeśli nie, to się chyba zapłaczę. 

Pod Carriger dwa tomy robaczywego cyklu Adriana Tchaikovskyego, czyli "Spadkobiercy ostrza" i "Podniebna wojna". Niniejszym mam już wszystkie wydane w Polsce tomy (jeszcze dwóch brakuje do zakończenia cyklu). Stęskniłam się za robaczkami, trzeba będzie do nich w końcu zajrzeć.

"Filozofa i wilka" Marka Rowlandsa nabyłam w ramach kompletowania serii Biosfera. Jest to chyba obecnie jedyna seria wydawnicza (nie mylić z cyklem!), której zbieram sumiennie każdy tom. Nawet względem Uczty Wyobraźni jestem bardziej wybredna (no dobrze, może Biosferze dorówna Menażeria od Czarnego, ale mimo że pierwsza książka była bardzo dobra, to jedna książka serii nie czyni, czy jakoś tak).

A skoro już wspomniałam UW, oto jest "Wurt" Noona. Podziękujmy internetom za zdrenowanie mojego portfela.;) Niestety, dostałam egzemplarz zachlapany jakąś substancją, wyglądającą na klej. Na szczęście dała się bezboleśnie usunąć z okładki.

Dalej mamy cztery sztuki do recenzji. "Dziewczyna w stalowym gorsecie" Kady Cross to prebook do recenzji dla Insimilionu. Właśnie go czytam i mam dość mieszane uczucia. Niżej kolejny tom "Xanthu", czyli "Ogrze, ogrze" Pierce'a Anthony'ego, też od Insi. A ta pięknie opalizująca okładka (choć od dłuższego patrzenia można dostać oczopląsu) to "Przędza" Gennifer Albin od Wydawnictwa Literackiego. Już ją przeczytałam, o czym tutaj. A na końcu "Ja, robot" Asimowa od Rebisu. Klasyka klasyki, czas się zapoznać.;) Muszę przyznać, że strasznie podobają mi się okładki rebisowych wznowień Asimowa - takie trochę oldskulowe, ale jednocześnie z pięknymi grafikami.

Będę miała co czytać.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...