wtorek, 28 lutego 2017

"Człowiek, który spadł na Ziemię" Walter Tevis

Tevis to dla mnie trochę kłopotliwy autor. Po pierwsze zdaje się, że wszystkich dość jednoznacznie zachwyca, tylko mnie nie. Po drugi to jest jeden z tych autorów, których rozumem pojmuję, ale do serca przemówić nie potrafią. I tu chyba leży problem. Ale o tym za chwilę. Aha, i spoilery, może nie zabójcze, ale jednak.

Thomas Jerome Newton jest do człowieka podobny, ale człowiekiem nie jest. Jest Obcym. Przybył na Ziemię z konkretną misją – ma uratować swój lud. Zadanie jest rozłożone na lata, trudne i skomplikowane. Czy Newton mu podoła? Czy nie stanie się zbyt ludzki, żeby móc reprezentować interesy swoich kosmicznych braci?

Zanim przejdziemy do rzeczy istotnych, państwo pozwolą, że chwilę poznęcam się nad blurbem (bo muszę, inaczej się uduszę). Otóż to, co w nim napisano wynika albo z celowej dezinformacji (wiecie, żeby czytelnika zaskoczyć/nie zaspoilerować mu), albo z faktu, że blurb napisano po przeczytaniu maksymalnie połowy powieści. Bo widzicie, Obcego fascynuje woda i rzeczywiście na jego rodzimej planecie jest rzadkim dobrem, ale plan ocalenia rasy polega na zgoła czymś innym niż kradzieży H2O. Już pomijając fakt, że w celu napojenia pobratymców wystarczyło zaholować jakąś asteroidę lub inny kawałek kosmicznego gruzu – zaskakująco często składają się z lodu. No ale w latach sześćdziesiątych, kiedy autor pisał powieść, mógł jeszcze o tym nie wiedzieć.

Mam wrażenie, że Tevis w swoich powieściach lubi poruszać temat osamotnienia w tłumie i bardziej lub mniej świadomych prób asymilacji. Bliźniaczy motyw pojawiał się w „Przedrzeźniaczu”. Tam mieliśmy samotnego wśród otępiałego tłumu androida, znacznie inteligentniejszego od przeciętnej jednostki ludzkiej. Tutaj mamy ponadprzeciętnie inteligentnego kosmitę, który (zupełnie jak android z „Przedrzeźniacza”) mimo fizycznych podobieństw jest od ludzi zbyt odległy, żeby kiedykolwiek przestać czuć się samotny pośród nich. Mam wrażenie, że Spofforth i Newton to w zasadzie ta sama postać, rozgrywana w innych fabułach.

Poza motywem samotności i obcości, warto też pochylić się nad tym, jak autor w powieści odmalował ludzkość jako taką. W „Człowieku…” ludzkość to banda krótkowzrocznych małpoludów, nieumiejących spojrzeć dalej niż na czubek własnego nosa, wyznająca maksymę, że po nas choćby potop. Czy w takim razie jedyną drogą do zbawienia byłoby manipulowanie przez istoty inteligentniejsze? Autor zdaje się właśnie to sugerować. Jasno też daje do zrozumienia, że pęd ludzkości do autodestrukcji jest niepohamowany i sama z siebie nie zmądrzeje. W późniejszym "Przedrzeźniaczu" jest nieco mniej pesymistyczny.

Czas chyba przejść do mojego problemu z powieścią. Widzicie, ja naprawdę doceniam warsztat Tevisa – ten przejmujący smutek, jaki potrafił przelać na karty powieści i dogłębne studium osamotnienia. Tylko że ja to wszystko doceniam na poziomie intelektualnym. Autor bowiem nie potrafi we mnie wzbudzić emocji, a co to za literatura piękna, która nie potrafi do czytelnika przemówić na poziomie emocjonalnym. Być może problem tkwi w języku – Tevis lubi suche, ascetyczne wręcz frazy, często pozbawione ozdobników, ale dzięki temu precyzyjne. Może więc nie było jego celem wzbudzenie emocji. Niestety, ja takimi książkami nie potrafię się zachwycić. Choć mogę docenić.

Tevisa nie mogę niepolecić – „Człowiek, który spadł na Ziemię” to zdecydowanie pozycja, którą warto znać. Niemniej, nigdy chyba nie zaliczę go w poczet ulubionych autorów. Choć oczywiście jeśli wyjdzie u nas jego kolejna powieść, chętnie się z nią zapoznam (i mam nadzieję, że następnym razem wydawca bardziej się postara, bo korektor niby w stopce jest, a tekst wygląda, jakby go nie było. Korektora w sensie).
 
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Człowiek, który spadł na Ziemię
Autor: Walter Trevis
Tytuł oryginalny: The Man Who Fell to Earth
Tłumacz: Wojciech M. Próchniewicz
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2017
Stron: 180

niedziela, 19 lutego 2017

"Był sobie pies" W. Bruce Cameron

Co jakiś czas pojawia się na literackim horyzoncie książka o psach, która zdobywa ogromna popularność – do tego stopnia, że film na jej podstawie kręcą. Evergreenem tego typu powieści jest oczywiście „Lassie, wróć!”, która co jakiś czas powraca na ekrany w nowej odsłonie czy tam interpretacji. Parę lat temu mieliśmy labradora Marleya, a dziś tryumfy święci „Był sobie pies” (też głównie o labradorach). Jak widać, psy się sprzedają - zwłaszcza, kiedy kręcą o nich filmy, bo powieść była już u nas pubikowana pod tytułem "Misja na czterech łapach", ale wtedy nie zdobyła aż takiego rozgłosu.

Szczeniak przychodzi na świat w norze nad rzeką. Matka wychowuje go jak najlepiej umie na zdziczałego psa, no ale wiadomo, kundelek z ulicy raczej długo żyć nie będzie. O dziwo, po śmierci wraca w ciele innego psa, aby od nowa przeżyć życie, zupełnie inne od poprzedniego. I tak w kółko. Jaki jest w tym cel? Czy pies w końcu go odnajdzie aby móc odejść raz na zawsze?

Powiedzmy sobie bez ogródek – „Był sobie pies” to nie jest jakiś fenomen literacki. Językowo czy technicznie nie ma się tu czym zachwycać, ot, napisana poprawnie i tak, żeby w oczy nie gryzła powieść. Niemniej, czyta się ją bardzo przyjemnie – autor może nie jest wybitnym artystą, ale sprawnym rzemieślnikiem już jak najbardziej. Dodatkowo, choć czasem mało subtelnie gra na emocjach czytelnika, to stara się nie zrobić ze swojego dzieła wyciskacza łez li i jedynie. Chwała mu za to, bo w filmach i powieściach o zwierzętach jest to często nadużywana sztuczka.

Zastanawiałam się, co jest takiego w tej książce, że wybiła się ponad inne o podobnej tematyce (w Polsce może tak tego nie widać, ale rynek anglosaski jest corocznie zalewany obfitą falą książek o pieskach i kotkach). W przypadku Marleya było to pokazanie szeregowym właścicielom, że wbrew temu, o czytają, nie wszystkie psy to ideały posłuszeństwa. Tutaj doszłam do wniosku, że chodzi o dwie rzeczy. Po pierwsze, każdy chyba właściciel zwierzęcia (ja również, choć psów akurat nie mam) lubi pomarzyć, że gdzieś tam czeka na niego ukochany przyjaciel w innym ciele. Po drugie, jako że narracja jest pierwszoosobowa, autor interesująco opisał sposób postrzegania świata przez psa. 

Wiecie, tematem interesowałam się tylko o tyle, o ile, specjalistką od psiego behawioru nie jestem, ale wydaje mi się, że pewne rzeczy autor odmalował bardzo trafnie i chwała mu za to, bo być może do części z tych mniej odpowiedzialnych właścicieli psów dotrze, że robią coś nie tak (do mnie najbardziej trafił fragment o tym, że chaotyczna czułość jest dla psa komunikatem zupełnie nieczytelnym, a fakt, że coś mu powiemy, absolutnie nie oznacza, że on to zrozumie i to jeszcze tak, jak sobie życzymy). 

No i tak – nie podzielam zachwytów nad „Był sobie pies”, bo i po prawdzie, z literackiego punktu widzenia nie ma się czym zachwycać. Być może gdybym sama miała psa, książka zachwyciłaby mnie bardziej. Ale to wciąż bardzo przyjemne, nie urągające logice czytadło, napisane na bardzo przyzwoitym, rzemieślniczym poziomie. Myślę, że każdemu miłośnikowi zwierząt (a zwłaszcza psów) sprawi sporo radości.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Kobiecego.

Tytuł: Był sobie pies
Autor: W. Bruce Cameron
Tytuł oryginalny: The Dog's Purpose
Tłumacz: Edyta Świerczyńska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece
Rok: 2017
Stron: 392

poniedziałek, 13 lutego 2017

"Rozjemca" Brandon Sanderson

Teoretycznie proza Brandona Sandersona zawiera wszystkie te elementy, które powinny sprawić, że się w niej zakocham. Są dobrze zbudowane fantastyczne światy, są interesujący bohaterowie, fabuła też nienajgorsza, językowo daje radę. Tyle teorii, bo w praktyce Sandersona mi się po prostu dobrze czyta. Choć są i momenty, kiedy czyta mi się go gorzej – zwykle przypadają na jego wczesną twórczość. I „Rozjemca” wcale nie jest tu wyjątkiem.

Tekst zawiera drobne spoilery.

Hallandren to wspaniałe państwo kolorów, którego klejnotem jest T’Telir, stołeczne miasto, zamieszkane przez Bogów. Kolory są ważne, bo napędzają tutejszą magię, opartą z jednej strony na barwach, z drugiej na biochromatycznych Oddechach. Każdy człowiek ma jeden Oddech, ale może sobie ich kupić więcej – są bardzo użyteczne. Jednak nie wszędzie pochwala się korzystanie z mocy BioChromy. W królestwie Indris na przykład nie – tam rządzą przytłumione brązy i zasady skromności. Niemniej, pakt wojenny sprzed dwudziestu jeden lat mówi, że księżniczka Idris ma zostać poślubiona Królowi-Bogu Hallandren. Jak przebiegnie zderzenie dwóch tak odmiennych kultur?

Może zacznijmy od tego, co mnie najbardziej w „Rozjemcy” boli – ta książka jest straszliwie przegadana (co potwierdza moją zasadę, że Sanderson im krótszy, tym lepszy). Konkretnie przegadane jest życie wewnętrzne dwójki bohaterów. Ja rozumiem, że autor chciał nakreślić głęboki portret psychologiczny każdej ze swoich postaci, ale tego nie osiąga się międleniem przez dziesiątki stron jednego zagadnienia. I tak mamy Viviennę, która bez przerwy rozmyśla nad własną tożsamością. I o ile jej poczucie tożsamości rzeczywiście ewoluuje, to naprawdę nie trzeba o tym pisać kilkustronicowych wewnętrznych monologów. Mamy też Dar pieśni, pomniejsze bóstwo, które dla odmiany swojej tożsamości i sensu istnienia dopiero szuka. Ten wątek jest jeszcze nudniejszy (choć założenia miał ciekawe, szkoda), bo zasadniczo Dar Pieśni głównie rozmyśla, ale żadnych wniosków nie wyciąga, nie ewoluuje też za bardzo jako bohater. Ale w międzyczasie raczy czytelnika przydługimi wewnętrznymi rozważaniami i niczego zazwyczaj niewnoszącymi dialogami ze swoim głównym kapłanem.

Wróćmy może do kwestii księżniczek. Mamy dwie (właściwie trzy, ale tylko dwie są istotne): Siri i Viviennę. Pierwsza bardzo sobie chwaliła bycie niezauważaną i zmartwiła ją mocno zmiana sytuacji, druga odwrotnie. Pierwsza to w zasadzie taki typowy archetyp pięknej, którą wysyłają do bestii – i żeby za wiele nie zdradzać, powiem tylko, że cała relacja między tą piękną i jej bestią rozwija się w bardzo schematyczny (żeby nie powiedzieć kliszowaty) sposób. Co dla mnie jakąś szczególną wada nie jest, bo mam słabość do tej baśni. Ale nie wszyscy mają. Przy czym Siri jest chyba jedną z lepiej napisanych postaci w powieści – to typowa młoda dziewczyna, która, wrzucona w całkiem obcy sobie świat, dzięki elastyczności i miłemu usposobieniu nienajgorzej sobie radzi. Co prawda pewne sceny sprawiały, że fundowałam sobie soczystego facepalma (serio dziewczyno, wszyscy od dziecka mówili ci, ze dwór Hallandren to siedlisko intryganckich żmij, co to tylko nóż w plecy ciągiem wsadzają, a ty się dziwisz, że ludzie ci nie chcą sekretów i ostrzeżeń wprost przy świadkach przekazywać…), ale ogólnie bohaterkę dało się lubić.

Vivienna to trochę inna para kaloszy – na niej autor odegrał scenariusz pod tytułem „poskromienie złośnicy” (na szczęście złośnicy nie poskramia ukochany, tylko ogólna rzeczywistość). Ogólnie jej przemiana i rys charakterologiczny to bardzo ciekawy pomysł sam w sobie – oto mamy bowiem bohaterkę dumną i wyniosłą, gardzącą odmiennością, a jednocześnie przekonaną, że tak naprawdę jest tolerancyjna i skromna, bo w końcu to jej nakazuje religia, a ona z tych mocno wierzących (jestem sobie w stanie wyobrazić bohaterkę rzucającą tekstem w stylu „Jesteś ostatnią, żałosną szmatą, ale ponieważ tak mi nakazuje religia, to ci wybaczam”, plus pełne pogardy spojrzenie). Z czasem ewoluująca w kierunku zrozumienia własnej hipokryzji i fundamentalnej przemiany nie tylko poglądów, ale i charakteru. Tyle że autor wszystko to strasznie rozwodnił. Vivienna ciągle rozmyśla nad sobą, ciągle konfrontuje swoje poglądy z rzeczywistością i monologuje wewnętrznie. Problem w tym, że czytelnik mógłby się spokojnie bez tego obyć. Autor przede wszystkim powinien pokazywać, nie opowiadać – Sanderson bardzo ładnie tutaj pokazuje. Tylko zupełnie niepotrzebnie później o tym samym opowiada.

(A poza tym mam jeszcze problem z przygotowaniem Vivienny do misji. Bo wiecie, ona była praktycznie od maleńkości przygotowywana do funkcjonowania na dworze Hallandren. I pal sześć, że jej nauczyciele byli kretynami na tyle, żeby sprawić, że znienawidziła miejsce, gdzie miała spędzić większość swojego życia. Ale że nie nauczyli jej podstaw psychologii, manipulacji innymi? Jak miała bez tego intrygować na zepsutym w ich mniemaniu i zdradą stojącym dworze? O jej ojcu też nie najlepiej świadczy fakt, ze najwyraźniej wynajął nauczycieli, którzy nigdy w Hallandren nie byli – dzięki temu księżniczkę przez długie lata karmiono mitami i legendami zamiast rzetelnej wiedzy…)

Z resztą bohaterów jest różnie. Dar Pieśni cierpi na te same niedoskonałości, co Vivienna, Król-Bóg zaś odgrywa swoją schematyczną rolę bestii. Interesująca postacią mógłby być Vasher – mający dobre intencje, ale porywczy gbur. Tyle że autor postanowił go uczynić tajemniczym, w związku z czym nie bardzo wiadomo, co w Vasherze siedzi. Jest też Denth, który niestety został typowym najemnikiem, choć był w nim potencjał na więcej.

„Rozjemca” z pewnością spodoba się fanom Sandersona – dostaną tu wszystko, co najbardziej lubią (acz przyznam szczerze, że pod względem światotwórczym, który najbardziej u autora cienię, powieść zajmuje u mnie ostatnie miejsce). Ja jednak nie czuję się usatysfakcjonowana. CO nie znaczy, że ze znajomości a autorem zrezygnuję.
 
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.
 
Tytuł: Rozjemca
Autor: Brandon Sanderson
Tytuł oryginalny: Warbreaker
Tłumacz: Grzegorz Komerski
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 632

wtorek, 7 lutego 2017

Na co poluje Moreni: luty 2017

Jak styczeń w zapowiedzi bogaty nie był, tak luty mnie zaskoczył. Niby taki krótki, ale najwyraźniej wyjątkowo atrakcyjny dla wydawców (a marzec wcale nie zapowiada się gorzej). Nie przedłużajmy więc.:)

Ze spadkowiczów: 10 lutego ma wyjść "Pieśń węży" Marii Dunkiel, pierwotnie zapowiadana na sierpień zeszłego roku.

Chcę mieć

"Historia naturalna smoków" Marie Brennan
27 lutego

To jest mój absolutny must have i najbardziej wyczekiwana premiera tego roku (sorry, panie Wegner. I pani Novik też). W końcu kiedyś umieściłam ten tytuł na własnej liście książek, które chciałabym mieć, ale nikt mi ich nie wyda. Skoro więc znalazła się w zapowiedziach wydawniczych, od razu napaliłam się jak szczerbaty na suchary. Teraz mamy nawet konkretną datę (czas pokarze, na ile wiążącą), więc przebieram nóżkami. Mam tylko nadzieję, że wydawca stanie na wysokości zadania i przekład będzie przynajmniej poprawny, a ilustracje zaczerpnięte z oryginału (choć gdyby dali zarobić jakiemuś dobremu, naszemu twórcy to też bym nie narzekała).

Cały świat, od Scirlandii do najdalszych krańców Erigi, zna lady Izabelę Trent jako najwybitniejszą na świecie specjalistkę od smoków. Ta niezwykła kobieta wyprowadziła naukę o smokach z mglistych cieni mitów i nieporozumień w krąg światła współczesnej nauki. Zanim jednak lady Trent stała się sławną osobą, jaką dziś znamy, była pogrążoną w książkach młodą kobietą, dzięki swemu zamiłowaniu do nauki, historii naturalnej i tak, smoków, czym przeciwstawiła się sztywnym konwencjom swoich czasów.
Oto wreszcie, spisana jej własnymi słowami, prawdziwa historia kobiety o duszy pioniera, która zaryzykowała swoją reputację, życiowe perspektywy i wątłe ciało, aby zaspokoić naukową ciekawość. Jest to opowieść o tym, jak pomimo swych godnych pożałowania dziwactw poszukiwała prawdziwej miłości i szczęścia, oraz o jej ekscytującej wyprawie w niebezpieczne góry Wystrany, gdzie dokonała pierwszego z wielu historycznych odkryć, które mogły zmienić świat na zawsze. 

Chcę przeczytać
"Największa tajemnica życia. Jak rozszyfrowano kod genetyczny" Matthew Cobb
14 lutego 

Lubię sobie czasem poczytać coś popularnonaukowego, a genetyka należy do jednych z moich ulubionych tematów. Dlatego historia odkrycia DNA wydaje mi się być interesująca.

Chociaż może się to nam wydawać zaskakujące, pojęcie kodu przenoszącego informację genetyczną pojawiło się dopiero 1953 r. Wprowadzili je James Watson i Francis Crick, w artykule opublikowanym w czasopiśmie „Nature”. Idea została bez zastrzeżeń zaakceptowana przez świat naukowy, chociaż nikt jeszcze nie wiedział, w jaki sposób może działać ów tajemniczy kod, złożony z cząstek czterech zasad, łączących nici DNA w podwójną helisę.
Książka Matthew Cobba, genetyka i historyka, opowiada o niezwykłych źródłach tych koncepcji, których początki można odnaleźć w matematyce, fizyce, a także badaniach nad systemami łączności. Autor pokazuje, w jaki sposób idee dotyczące informacji przeniknęły do biologii za pośrednictwem cybernetyki, umożliwiając naukowcom zrozumienie istoty kodu genetycznego. „Największa tajemnica życia” to historia idei i eksperymentów, pomysłowości, genialnych przebłysków intuicji i porażek, aż do największych odkryć biologii minionego i obecnego stulecia.
Naukowiec i historyk wykorzystał oba talenty, by stworzyć kapitalną, błyskotliwą książkę dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć, jak działają geny.
Brian Cox, autor „Dlaczego E=mc²” i „Kwantowego Wszechświata"

"Był sobie pies" W. Bruce Cameron
15 lutego

Książkę już co prawda od jakiegoś czasu można kupić w empiku, ale oficjalna premiera ma mieć miejsce właśnie piętnastego lutego. Lubię ksiązki o zwierzętach (choć preferuję raczej te oparte na faktach niż czystą fikcję). Przyznam, że książka już do mnie dotarła (i w przyszłym tygodniu planuję coś o niej napisać - mam nadzieję, że plany wypalą zważywszy, że jeszcze jej nie zaczęłam). Mam pewne obawy, czy nie będzie zbyt ckliwa i pełna tanich, emocjonalnych chwytów, ale cóż, kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje.

Bailey to uroczy kundel, który po serii niefortunnych zdarzeń odchodzi z tego świata. Ku swemu zdziwieniu odradza się ponownie jako złotowłosy szczeniaczek i trafia w ręce ośmioletniego Ethana. Wkrótce stają się nierozłącznymi przyjaciółmi a Bailey dożywa szczęśliwej starości u boku chłopca w poczuciu, że spełnił swoje powołanie. Jednak jego misja dopiero się zaczyna…

"Jeźdźcy dinozaurów" Victor Milan
15 lutego

Poprzedni tom to byłaby taka fajna książka, gdyby nie bohaterowie (serio, są takie powieści, gdzie bohaterowie tylko przeszkadzają w ekspozycji świata). Niemniej, chętnie bym tam jeszcze raz zajrzała - przynajmniej dowiedziałabym się, czy pewna samica allozaura w końcu odnajdzie swojego pana.

Raj jest rozległym, różnorodnym, często okrutnym światem. Mieszkają na nim ludzie, lecz dominują dinozaury, dzikie potwory oraz udomowione, wykorzystywane do pracy, a także w walce. Zakuci w zbroje rycerze wyruszają w bój, dosiadając tych stworzeń, by stawić czoło szkolonym do walki triceratopsom, noszącym na grzbietach załogi złożone z nisko urodzonych.
Jednym z takich rycerzy jest Karyl Bogomirsky – wybrany, by poprowadzić do boju tych, którzy szukają ucieczki od ścieżki wojny i szaleństwa. Fakt, że Cesarstwo ogłosiło krucjatę przeciwko ich pokojowo nastawionego krajowi i wyjęło spod prawa tych, którzy pragną życia wolnego od przemocy, nie pomaga mu nawet w najmniejszym stopniu. Sytuacja pogarsza się dodatkowo, gdy legendarne Szare Anioły – starożytna broń bogów, którzy stworzyli Raj – powracają na scenę po stuleciach nieobecności. Wszyscy uważali, że są tylko bajką służącą straszeniu niegrzecznych dzieci, ale okazało się, że istnieją naprawdę.


"Książka. Najpotężniejszy przedmiot naszych czasów zbadany od deski do deski" Keith Houston
27 lutego

No jak mogłaby mnie nie zainteresować książka o książkach? :) Zwłaszcza, że zapewne jeszcze jest ładna.

Czy wynalazek papieru miał jakiś związek z intrygami na chińskim dworze? Dlaczego w dziewiętnastowiecznej Anglii chowanie zmarłych odzianych w lniane szaty uznawano za niepatriotyczne? Jak dotkliwa kara groziła skrybom, którzy nie wywiązywali się ze swych obowiązków? Czy baczne obserwowanie pracy konduktora pociągu mogło mieć jakieś skutki dla rozwoju drukarstwa?
Papier, pismo, druk, ilustracje – za każdym z tych aspektów książki stoją setki lat historii i wiele ludzkich namiętności. Opowiadając o narodzinach i rozwoju „najpotężniejszego przedmiotu naszych czasów”, Keith Houston kreśli dzieje kilku cywilizacji, nie tracąc przy tym z oczu losów poszczególnych osób – odkrywców, wynalazców i wizjonerów, których ciekawość, żarliwość, praca (a niekiedy i występki) zmieniły kształt naszego świata. Fascynująca opowieść – obejmująca pięć tysięcy lat i pięć kontynentów – jest nie tylko znakomicie udokumentowanym źródłem wiedzy o dziejach tzw. przemysłów książki, ale też po prostu zajmującą i zabawną lekturą dla wszystkich, którzy uwielbiają czytać. I oglądać ilustracje!


"Dobro złem czyń" antologia
28 lutego

Jest to zbiór o tyle ciekawy, że stworzony z opowiadań konkursowych. Jak wiadomo takie zbiory bywają dla czytelnika ryzykowne, ale, szczerze mówiąc, byłabym skłonna takie ryzyko ponieść.

Kiedy Geralt z Rivii miał dokonać wyboru pomiędzy jednym ZŁEM a drugim, wolał nie wybierać wcale. Uczestnicy konkursu literackiego „Dobro złem czyń” nie mieli takiej możliwości. Przedstawiamy Wam dziesięć spośród blisko dwustu nadesłanych opowiadań.
Opowiadania te są tak różne, że trudno znaleźć dla nich inny wspólny mianownik poza tym, że są DOBRE.
Czy można osiągnąć dobro, czyniąc zło? Czy cel uświęca środki? Czy dobro i zło to skrajne przeciwieństwa, czy tylko dwie strony tej samej monety? Oto dziesięć odpowiedzi na te pytania!
1. “Algorytm mniejszego zła”, Magdalena Kucenty
2. “Duchy Ziemi Obiecanej”, Dorota Dobrzyńska
3. “Od nagłej i niespodziewanej”, Łukasz Trykowski
4. “Kapelusz, garnitur i płaszcz z gabardyny”, Filip Laskowski
5. “Papierowe dusze”, Magdalena Kucenty
6. “Wkład własny”, Istvan Vizvary
7. “Sklepik z motylami”, Karolina Cisowska
8. “Dobra robota”, Maciej Oleszek
9. “Poławiaczka pięknych grzechów”, Justyna Lech
10. “Serendypia kontra skopolamia”, Sylwia Finklińska


"Zatopić Niezatapialną" Anna Hrycyszyn
28 lutego

Mam nadzieję, ze ta powieść okaże się bezpretensjonalną, solidnie napisaną przygodówką. Brakuje mi takich w polskiej fantastyce.

Jollienesse Rożnowski, zwana przez przyjaciół Nes, dowodzi parowcem „Niezatapialna”. Pani kapitan i jej załoga są legendą w Palude. Córka skazanego opozycjonisty, od lat siejąca postrach w Krainie Tysiąca Jezior i Rzek, podbiła serca prostego ludu.
Władza jednak nie może dłużej tolerować jej istnienia. Świat ulega społeczno-ekonomicznym przemianom, a ambitny minister postanawia przykładnie ukarać buntowników. Nieubłaganie nadciąga koniec ery rzecznego piractwa.
W pogoń za „Niezatapialną” rusza kapitan Feliks Ucelli i dowodzona przez niego elitarna jednostka Straży. Pętla się zaciska, a sytuacja wydaje się bez wyjścia. Ale zatopić „Niezatapialną” nie jest łatwo. A już na pewno nie uda się zatopić jej na wieki.
Przygodowy steampunk w pełnej krasie: parowce, nadchemia, pościgi, strzelaniny i – oczywiście – odrobina romansu. 


"Gdy życie prawie wymarło. Tajemnica największego masowego wymierania w dziejach Ziemi" Michael J. Benton
28 lutego

Masowe wymierania są równie fascynujące jak genetyka. Jeśli nie bardziej.

250 milionów lat temu życie zostało niemal zmiecione z powierzchni naszego globu.  Co spowodowało tę katastrofę?
Masowe wymieranie z końca permu pod względem zasięgu nie miało sobie równych w historii naszej planety. Kataklizm przetrwał zaledwie co dziesiąty żyjący na Ziemi gatunek, podczas gdy – dzięki dinozaurom znacznie bardziej znana – katastrofa kredowa pochłonęła ich „tylko” połowę. To, co zasadniczo różni oba wymierania, to szansa odrodzenia się życia po katastrofie.
Ziemskie życie można porównać do drzewa, które wykiełkowało miliardy lat temu, potem zaczęło rosnąć i wypuszczać gałęzie w miarę pojawiania się nowych gatunków. Podczas masowych wymierań zniszczeniu ulega znaczna część jego korony, jakby rzucił się na nie szaleniec z siekierą. Całe konary i gałęzie zostają brutalnie usunięte. Jednak ocalone partie po pewnym czasie tworzą nową koronę, bujną jak dawniej. U schyłku permu z drzewa ziemskiego życia zostały tylko żałosne resztki, które wcale nie musiały okazać się zdolne do przetrwania.
Co mogło doprowadzić do takich spustoszeń? Jaka globalna katastrofa je wywołała? W książce „Gdy życie prawie wymarło” Michael J. Benton, renomowany brytyjski paleontolog, opowiada o skomplikowanej sekwencji wydarzeń, które 250 milionów lat temu uczyniły z Ziemi niemal martwą planetę.

piątek, 3 lutego 2017

Stosik #88

Stosik w tym miesiącu taki akuratny. Nie za duży, nie za mały. O taki:


Od góry standardowo dwa Pratchetty: druga część "Świata finansjery" oraz "Para w ruch". Żadnego jeszcze nie znam.

Poniżej dwa łupy z promocji w empiku. "Długą utopię" mam już w ebooku, ale ponieważ pozostałe tomy mam w papierze, to i ten wypadałoby. Zwłaszcza, że Luby marudził, bo on .mobi nie czytuje. A na "Bratobójcę" czaiłam się już od dawna, tylko czekałam na jakąś zacną obniżkę. 55% uznałam za wystarczająco zacne.

Dalej mamy moduł recenzencki. Trzy pozycje z Genius Creations są niejakim zaskoczeniem (zgłosiłam się tylko po jedną), ale skoro już są, to pewnie przeczytam. "Betelowa rebelia" skusiła mnie jaszczuroludźmi (to po nią się zgłaszałam). "Pryncypium" wygląda na sympatyczną młodzieżówkę, a po "Złym" sama nie wiem, czego się spodziewać. Niżej mamy dwie pozycje od Maga. Po "Człowieku, który spadł na Ziemię" sporo się spodziewam, choć poprzednia powieść Trevisa mnie rozczarowała. Po "Bezkresie magii" też spodziewam się czegoś dobrego, w myśl zasady, że Sanderson im krócej, tym lepiej. A na koniec "O ziołach i zwierzętach" Kossak od Marginesów. Bo Eco to mimo wszystko fajna seria jest.:)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...