poniedziałek, 30 czerwca 2014

Idą, idą, jeden z jajem, drugi z dzidą, czyli smokiem i pieszo przez Antypody - "Języki węży" Naomi Novik

„Języki węży” to już siódmy tom cyklu. Od niego zaczyna się koszmarek okładkowy, bo teraz każda kolejna okładka będzie gorsza od poprzedniej, a już obecna jest tragiczna. Dodatkowo jest to w sumie najsłabszy z jak dotąd czytanych przeze mnie tomów (i ostatni, jaki poddaję relekturze, kolejne będą już czytane po raz pierwszy). Powody tego są dość konkretne.

Po bohaterskich czynach ze „Zwycięstwa orłów” Laurence zostaje ułaskawiony, a jego kara z powieszenia zamieniona na wygnanie. Ze względu na swoje wywrotowe wpływy, Temeraire dostaje ten sam wilczy bilet i tak obaj nasi bohaterowie lądują w Australii z trzema jajami i uciążliwym pasażerem na gapę w postaci Iskierki. W Sydney sytuacja jest akurat bardzo niestabilna, więc gdy pada propozycja zorganizowania wyprawy badawczej, awiatorzy są wniebowzięci. Niestety, zostaje skradzione jedno z jaj, a więc wyprawa w pobliskie góry zamienia się w dziki rajd przez kontynent w pogoni za złodziejami…

Musze przyznać, że przy drugim czytaniu „Języki węży” nie były już tak nużące, jak za pierwszym razem. Głównie dlatego, że wiedziałam, że nie powinnam się spodziewać czegoś szczególnie interesującego, toteż nie frustrował mnie brak akcji. Myślę też, że dla osób interesujących się historią Australii książka może zawierać sporo ciekawych aluzji, ale sama się do tych osób nie zaliczam, więc większość mnie zapewne ominęła.
Dla porównania - okładka amerykańska.

Głównym problemem tej odsłony cyklu jest brak w fabule tego, co dotąd było jej najmocniejszą stroną – scen batalistycznych i starć kulturowych. Co prawda na pocieszenie dostaliśmy pewien osobliwy gatunek miejscowej fauny, niemniej nie wchodzi on w relacje (poza konsumpcyjnymi) z tubylcami, więc niewiele z niego można wycisnąć. Bohaterowie zajmują się przez cały czas przemieszczaniem w monotonnym krajobrazie i zwykle nie mogą liczyć nawet na pożywkę dla swoich przemyśleń, prowadzonych ku uciesze czytelnika. W dodatku autorka zagrała fanom cyklu na nosie, podążając w pewnej kwestii inną drogą niż ta, na którą liczyli (chociaż ja tym faktem jestem raczej niespecjalnie przygnębiona).

Krótko mówiąc, „Języki węży” noszą wszelkie znamiona tomu przejściowego, czyli zapychacza – autorka rozprawiła się już ze Starym Światem i, zapewne nie mając lepszego pomysłu na logiczne przerzucenie bohaterów do Nowego, postanowiła zagrać na zwłokę. Oczywiście, spokojniejsze tomy czasem się przydają – można dzięki nim pogłębić relację i psychologiczną stronę bohaterów czy objaśnić więcej świata przedstawionego. Niestety, Novik postanowiła i z tego zrezygnować, w związku z tym po „Językach węży” część fanów pożegnała się z cyklem.

Na usprawiedliwienie dodam tylko, że wątek psychologiczny czasem się przebija i wedle zapewnień Laurence wyleczył się z większości swojego niedorzecznego posłuszeństwa Anglii – zaczyna podchodzić do sprawy bardzie pragmatycznie. Muszę przyznać, że zaczęłam go widzieć jako postać o trochę zmarnowanym potencjale, bo Novik zdecydowanie za mało wycisnęła z tego wątku. Ale nie od dziś wiem, że smoki wychodzą jej zdecydowanie lepiej niż ludzie, więc na co właściwie narzekam?

Ja nie. Właśnie trzymam w rękach „Przysięgę złota” i nie zawaham się jej użyć tak, jak się powinno używać książki (nie, nie do podparcia chwiejnego stolika). Zwłaszcza, że znowu można będzie liczyć na to, co autorce wychodzi najlepiej, czyli zderzenie kultur. Już nie mogę się doczekać.

Tytuł: Języki węży
Autor: Naomi Novik
Tytuł oryginalny: Temeraire: Tongues of Serpents
Tłumacz: Jan Pyka
Cykl: Temeraire
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2010
Stron: 392

środa, 25 czerwca 2014

Łapy, łapy, cztery łapy, czyli czyje futro oświetli księżyc - "Pełnia księżyca" Jim Butcher

Ponieważ moje fanowskie serduszko żywiej zabiło po lekturze pierwszego tomu „Akt Dresdena”, jak najszybciej chwyciłam za drugi. Nie zawiodłam się, bo jest jeszcze ciut lepiej niż poprzednio. Dodatkowo zostałam ostrzeżona przez weteranów cyklu, żeby zwracać uwagę na wszystko, bo autor lubi do zdawałoby się nieważnych wątków wracać, więc czytałam nad wyraz dokładnie.

Od wydarzeń z poprzedniego tomu minęło pół roku – w Chicago mamy jesień, zaś interes Dresdena przędzie jeszcze cieniej niż poprzednio. Nawet zlecenia od policji się skończyły, co może być związane z tym, jak nasz dzielny mag potraktował wiosną porucznik Murphy. Jednak w końcu do niego zadzwoniła. Nie miała wyjścia, bo coś w czasie pełni księżyca rozszarpuje ludzi na strzępy. Zgadnijcie, cóż to takiego może być?

Jeśli o bohaterów chodzi, to Butcher wykazał się konsekwencją w ich prowadzeniu. Dresden ciągle jest narratorem i ciągle jest taki sam, choć w tym tomie dzieje się jakby więcej („więcej” może nie jest dobrym słowem. Wydarzenia po prostu są bardziej dynamiczne, bez przestojów) i Harry niezbyt ma kiedy pokazywać charakter. W każdym razie, mniej wspomina o swojej staroświeckości i rycerskości (bo mimo jego zapewnień, chęć chronienia bliskiej mu osoby w sytuacji, gdy ta osoba nie ma szans sama się obronić, nie jest szczególnie rycerska czy staroświecka. Jest raczej normalna). Za to znalazł moment na obwinianie się o wszystko, co jest już irytujące. W poprzednim tomie autor również uraczył nas takim monologiem wewnętrznym bohatera, ale wtedy owszem, to rzeczywiście była jego wina. Teraz nie, co jest oczywiste chyba dla każdego ćwierćmózga, tylko nie dla Harry’ego. Brakowało mi postaci, która w tym momencie palnęłaby go w ucho i kazała przestać się nad sobą rozczulać. Niemniej, wybaczam, bo to ciągle ten sam bohater, którego polubiłam. Z resztą, ma jedną bardzo fajną scenę, z tych które zaliczam do wyjątkowo rozczulających, więc już nie narzekam (choć rozczulają mnie dość dziwne rzeczy, więc w tym uczuciu mogę być osamotniona).

Inni bohaterowie znowu dostali niewiele czasu antenowego. Murphy było nawet jeszcze mniej niż poprzednio (ale nie narzekam, zapowiada się być bardzo częstym gościem na kartach powieści, więc w końcu uzbiera jej się dość występów). Susan, rzutka dziennikarka od spraw paranormalnych (i do tego randkująca z Dresdenem), którą w poprzednim tomie wzięłam za postać jednorazowego użytku, zdaje się przybierać na znaczeniu. Co prawda charakter jej się nie rozwinął, za to autor pogłębił jej relację z głównym bohaterem i jest to pogłębienie bardzo udane. Pojawiają się też inne postacie, co do których miałam nadzieję, że już ich nie zobaczę. Niestety, wygląda na to, że w cyklu zagoszczą na długo.

Mamy też trochę nowych postaci drugoplanowych, na przykład gang wilkołaczej młodzieży. Nie chcę za bardzo wnikać, bo z tą gromadką wiąże się jeszcze inna ciekawa postać (którą mam nadzieję jeszcze kiedyś na kartach powieści spotkać, choć szanse raczej marne) i musiałabym spoilerować, niemniej są to bardzo sympatyczne dzieciaki. Mam nadzieję, że jeszcze sie pojawią i dostaną więcej cech indywidualnych.

Z fabułą też jest już lepiej, bo tym razem nie domyśliłam się rozwiązania zagadki i autorowi udało się mnie trochę zaskoczyć. Poza zagadką odcinka, do rozwiązania w tym tomie, dostajemy też kilka tropów odnośnie przeszłości Dresdena, zarówno tej mu znanej, jak i nie (ciekawe jest w ogóle to, jak autor je wprowadza, mianowicie… przypadkiem. Harry niczego nie szuka, jest przekonany, ze jego przeszłość nie ma tajemnic, aż tu nagle zupełnie bez niczyjej interwencji okazuje się, że nic nie jest tak klarowne. Miła odmiana po wszystkich bohatera z obsesją na punkcie swojej przeszłości i Wielkimi Wydarzeniami zwiastującymi Ważne Pytania). Ma tylko nadzieję, że nasz dzielny mag detektyw nie okaże się za kilka tomów kolejnym wybrańcem, bo naprawdę wszystko mi opadnie.

Poza tym, wszystko bez zmian - Chicago ciągle jest dość przypadkowym miejscem akcji, narracja jest prowadzona z humorem, tłumaczenie bardzo zgrabne, a autor ciągle umie pisać ciekawe postacie kobiece. Pozostaje mi tylko powiedzieć „Do zobaczenia następnym razem, panie Dresden”.

Tytuł: Pełnia księżyca
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: Full Moon
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2012
Stron: 400


Ksiązka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Będąc młodym dowódcą, przyszedł raz do mnie wróg, czyli smoki na barykady - "Zwycięstwo orłów" Naomi Novik

Kontynuując smoczą tematykę, jestem po relekturze piątego tomu mojego absolutnie ulubionego cyklu. I jest to już ten moment, kiedy nie da się unikać spoilerów do absolutnie każdego poprzedniego tomu, bo wtedy można by było ograniczyć notkę do zdania „Równie faje, jak cztery poprzednie”. Tak więc lojalnie uprzedzam, że będą spoilery do poprzednich tomów.

Po zdradzie Laurence’a (moralnie co prawda usprawiedliwionej, ale cóż, zdrada stanu to zdrada stanu) on sam zostaje zamknięty w pływającym więzieniu, zaś Temeraire ląduje na terenach rozpłodowych, gdzie prowadzi strasznie nudny żywot. Tymczasem Napoleon, stosując się do wskazówek Lien, zdołał przeprowadzić desant na Anglię. Temeraire, dowiedziawszy się o tym nie może siedzieć bezczynnie i postanawia poderwać swoich niezaprzężonych przyjaciół do boju.

„Zwycięstwo orłów” jest o tyle wyjątkowe, że spora część narracji prowadzona jest z perspektywy Temeraire’a, pozbawionego głosu kapitana, który powstrzymywałby jego co bardziej zuchwałe pomysły. Cała powieść bardzo na tym zyskuje, bo pobudki smoka są znacznie bliższe współczesnemu czytelnikowi niż pobudki Laurence’a. I nagle okazuje się, że pewne rzeczy wcale nie są takie niemożliwe, a w obliczu wojennego zamieszania ich lordowskie moście nie mają kiedy prezentować swojego sprzeciwu i świętego oburzenia, których tak bardzo bał się Laurence. Nie, żeby smoki w ogóle obchodziło zdanie lordów. Bardzo zabawnie wypadają też momenty, w których ludzie myślący o smokach jak o tępych zwierzętach mają pierwszą w życiu okazję do zweryfikowania swoich osądów.

W „Zwycięstwie orłów” autorka znowu sięgnęła po motyw, który najlepiej jej wychodzi – czyli po zderzenie kultur. Z tym, że tym razem zastana angielska kultura zderza się z czymś, co dopiero się tworzy, przynajmniej w części, bo przecież „wolne” smoki już sobie jakieś tam standardy społeczne na terenach rozpłodowych wypracowały. Standardy te są bardzo bliskie ludzkim i znacznie odbiegają od wyobrażeń Laurenca na temat tego, co się wśród smoków pozbawionych kapitańskiej kurateli dzieje. Jednocześnie autorka pokazała, że smoki są znacznie bliższe ludziom, niż brytyjska opinia publiczna byłaby skłonna przyznać. Pada nawet wprost stwierdzenie, że skoro Chińczykom i Afrykanom udało się nauczyć gady walki za ojczyznę bez szantażu emocjonalnego ze strony kapitana/towarzysza, a Anglikom nie, to nie ze smokami, ale z ludźmi jest coś nie tak. Czyli znowu wracamy do kwestii możliwości, jakie jednostce oferuje środowisko, w którym dorasta.

Śledzenia smoczych relacji i poczynań na tle wojny jest najciekawsze, takoż śledzenia powolnych zmian w społecznym postrzeganiu smoków. Niestety, poza tym fabuła nie jest zbyt porywająca – jak to u Novik, nie biegnie liniowo i niespecjalnie tworzy jakiś spójny wątek. Składa się raczej ze splecionych ze sobą migawek z bitew, nocy w obozach i odpraw oficerskich. Patchwork, a nie sznurek. Z drugiej strony nie jest to proza eksperymentalna i związek przyczynowo-skutkowy zostaje zachowany, wszystkie wydarzenia razem tworzą w miarę spójną mapę jakiegoś wycinka wojny. Mam wrażenie, że Novik udało się po prostu stworzyć tak fajny świat przedstawiony, że wojna jest już zupełnie niepotrzebna – czytelnikowi w zupełności wystarczałoby poznawanie życia codziennego. Może to po części tłumaczyć, dlaczego najlepiej wypadają tomy „wyjazdowe”, gdzie wojnie nie poświęca się zbyt wiele uwagi.

Oczywiście, nieodmiennie polecam, zwłaszcza lubiącym smoki. Gdyby jeszcze korekta była dokładniejsza, mielibyśmy do czynienia z książka idealną.

Tytuł: Zwycięstwo orłów
Autor: Naomi Novik
Tytuł oryginalny: Temeraire: Victory of Eagles
Tłumacz: Jan Pyka
Cykl: Temeraire
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2009
Stron: 400

sobota, 21 czerwca 2014

Film ostatno widziałam #6 - "Jak wytresować smoka 2" ("How to Train Your Dragon 2")

Widziałam, bo musiałam zobaczyć. Byłam w kinie, choć żałowałam, że nie poszłam na poranny seans (serio, co trzeba mieć w głowie, żeby uważać zabranie czterolatka na około dwugodzinny seans za świetny pomysł?). Za to zdecydowanie nie żałowałam, że na 2D – przez tą dziwną modę na absolutnie wszystko w trójwymiarze człowiek zapomina, jak niesamowitą jakość obrazu może prezentować kinowy film. Widziałam wszystkie łuski, i plamki, i krople, i iskry… A było na co popatrzeć.

Fabuła filmu to oczywiście kontynuacja historii z poprzedniej części. A ponieważ rzecz dzieje się pięć lat później, nieco się pozmieniało i teraz każdy ma smoka (a Czkawka zdecydowanie wyprzystojniał). Bardzo ładnie wygląda nowy Berg, bo w przeciwieństwie do poprzedniej odsłony, tym razem twórcy postanowili go pokolorować żywymi barwami. Sam wstęp do filmu jest bardzo dynamiczny i zabawny, jednak dubbing na początku… cóż, krótko mówiąc, ssie. Kwestie wypowiedziane przez Czkawkę jako narratora (w tym samym stylu co w poprzedniej części) brzmią strasznie sztywno i bezbarwnie, jak deklamacja na szkolnej akademii, poza tym są znacznie skrócone w porównaniu oryginałem. Wygląda to tak, jakby Grzegorz Drojewski, który podkładał głos pod postać, na początku nie bardzo wiedział, jak to zrobić. Na szczęście później wszyscy się rozkręcili i nic nie zgrzyta (choć i tak uważam, że Damięcki jako Czkawka radził sobie zdecydowanie lepiej).

Ale ja tu o fabule miałam… nie będę wam spoilerować (w każdym razie nie bardziej niż trailery, ale jeszcze nie tutaj), powiem tylko, że tak jak część pierwsza rozdzielała akcenty po równo między Szczerbatka i Czkawkę, aby mogli się stać równorzędnymi partnerami i kładła nacisk na budowanie relacji między nimi, tak bohaterem „dwójki” jest Czkawka. Nocną Furię zredukowano do roli wiernego, zwierzęcego kompana, najczęściej w charakterze elementu komicznego (większą, samodzielną rolę odegrał dopiero pod koniec filmu). W sumie całkiem fajnie to wyszło, Szczerbatek tak czy siak kradnie cały film, ale mam nadzieję, że część trzecia dla równowagi w większym stopniu skupi się na nim. Tyle razy powtarzano, jakim to on jest rzadkim smokiem i najpewniej ostatnim z gatunku, że ta strzelba po prostu misi wystrzelić. Także motyw przewodni fabuły się zmienił – jak w „jedynce” chodziło głównie o to, aby pokazać, że obce nie zawsze znaczy złe i groźne i czasem wystarczy tylko odrobina dobrej woli, aby rozwiązać stare konflikty, tak „dwójka” ma trochę zacięcia proekologicznego. Ale to tak mimochodem, bo głównie jest o odnajdywaniu siebie, a jeszcze bardziej o tym, że więź zbudowana na głębokiej przyjaźni zawsze będzie silniejsza niż ta oparta na strachu. 


Twórcy rozszerzyli świat przedstawiony nie tylko geograficznie, ale i zoologicznie. Co prawda jeśli ktoś widział serial, powinien być na to przygotowany (w ogóle kilka elementów z serialu zaczerpnięto, jednak fabularnie nie ma z filmem jakiejś wspólnej platformy. Na przykład czarny charakter pojawił się wcześniej w serialu i miał w nim sporą rolę, ale nie widziałam wystarczająco dużo odcinków, żeby powiedzieć, czy fabularnie jest powiązanie), nie mniej, rozumiecie, nie ta skala i nie ten efekt. Smoków jest mnóstwo, są piękne i nowe gatunki bohaterowie spotykają np. podczas relaksacyjnej przejażdżki jak u nas stada dzików, co strasznie mi się podoba. W ogóle strona wizualna filmu jest przegenialna i mogłabym się gapić na niego godzinami tylko dla samego podziwiania jej. Ale o tym nie będę się rozpisywać, skoro możecie sami zobaczyć. 

Bardzo mi się podobało poprowadzenie relacji bohaterów (jest to jeden z elementów, który sprawia ze widzę HTTYD 2 jako skierowany do nieco starszej widowni). Na przykład relacja Astrid i Czkawki. W poprzedniej części widać było wyraźnie, że coś między nimi iskrzy. Niestety, w takich przypadkach gdy tworzy się kolejną część, scenarzyści często o tym „zapominają” i mimo upływu czasu między kolejnymi odsłonami wątku udają, że nic się w tej kwestii nie zmieniło (albo że bohaterowie wręcz się cofnęli) tylko po to, żeby wcisnąć kilka elementów komicznych w temacie. Tutaj nie, tutaj widać, że przez te pięć lat, kiedy nie odwiedzaliśmy Bergu, Astrid i Czkawka bardzo się do siebie zbliżyli i teraz po prostu są ze sobą (a ja się poważnie zastanawiam, czy w kolejnej części twórcy nie zechcą uraczyć widzów ich latoroślą). Jednocześnie dziewczyna nie straciła swojego twardego charakteru i ambicji, co pozwala jej zachować status świetnie skonstruowanej i spójnej postaci. Co prawda miłosnych żartów z serii „jedno chce, a drugie nie” nie brakuje, ale wykonuje je ktoś inny, znacznie bardziej pasujący do tej roli moim zdaniem. Reszta również się nie zmieniła, przynajmniej jeśli o charakter idzie (i nie dostała więcej czasu antenowego niż poprzednio), choć teraz jeszcze bardziej niż poprzednio występują jako elementy komiczne. 


Uwaga, ten akapit zawiera spoilery, ale tylko takie, które wcześniej ujawniono w zwiastunach. Szumnie zapowiadany wątek matki Czkawki, Valki, trochę mnie rozczarował. Konkretnie sam motyw jej zniknięcia, pokazany w retrospekcjach i ponownego budowania relacji z synem. Spodziewałam się czegoś znacznie bardziej spektakularnego, pełnego emocji czy walki wewnętrznej (oczywiście, mimo wszystko na miarę filmu dla dzieci), tymczasem otrzymałam wielkie nic. Mam wrażenie zmarnowanego potencjału. Za to świetnie wypadło spotkanie po latach z mężem. Urocze i wzruszające, takie śliczne po prostu.

Trochę rozczarowujący jest też czarny charakter. Co prawda powierzchowność i metody ma odpowiednio mroczne, budzi też w widzu pewien dyskomfort, ale ogólnie jest bardzo przeciętny. Nie kierują nim żadne ciekawe motywy (właściwie przez większość czasu odnosi się wrażenie, że nie kierują nim żadne motywy poza czystą agresją; nawet jego tłumaczenie w tym względzie wypada mało wiarygodnie), działa otwarcie i na rympał, więc nie jest postacią, dzięki której da się zbudować suspens czy dramatyzm. Aczkolwiek z drugiej strony, jako uosobienie tego, czego uosobieniem najwyraźniej twórcy chcieli go zrobić, sprawdza się nad wyraz dobrze. Z tym, że ja w czarnych charakterach wolę jednak inne cechy. 


Co jeszcze na plus? Zdecydowanie muzyka – może nie szczególnie porywająca, ale bardzo przyjemna i zdecydowanie lepsza niż w poprzedniej części. Także rozłożenie akcentów dramatycznych. Co prawda pierwsza połowa filmu jest w nie bardzo uboga, a dalej scenarzyści korzystali raczej z ogranych klisz, ale ciągle daję się na nie złapać, więc chyba zrobili to dobrze. No i cały etap kulminacyjny filmu to majstersztyk, jeśli nie pod względem scenariuszowym (choć mnie tam odpowiada), to wizualnym już z pewnością.

To jest świetnie zrobiony film i jeśli po seansie nie wyszłam z kina kwiląc z zachwytu, to na pewno nie przez niego, ale przez całą resztę (jak ja nie lubię zatłoczonych kin). Poczekam, aż będę go mogła znowu obejrzeć w domowym zaciszu i wtedy sobie pokwilę. I pewnie się trochę powzruszam, a co mi tam. Jeśli o smoki idzie, robię się strasznie sentymentalna.


"Jak wytresować smoka" ("How to Train Your Dragon")
reż. Peter Hastings
DreamWorks
2014


środa, 18 czerwca 2014

Film ostatnio widziałam #5 - "Jak wytresować smoka" ("How to Train Your Dragon)

Dawno obiecałam sobie napisać notkę o tym filmie. Obiecywałam sobie i obiecywałam, zwlekałam i zwlekałam, aż tu nagle bach! – premiera części drugiej. Na którą chcę iść do kina i też później napisać notkę. A przecież nie ma sensu zaczynać z pisaniem od „dwójki”, bo z pewnością jakieś nawiązania do jedynki będą (a sądząc po fragmentach dostępnych w sieci, trochę wspólnych wątków będzie też z serialem – choć na moje oko raczej zrecyklingowanych, niż pociągniętych dalej), więc i odnieść się do nich wypadnie. Tak więc piszę.

O czym „Jak wytrenować smoka” jest, zapewne wszyscy wiedzą (naprawdę jest jeszcze ktoś, kto chce film zobaczyć, ale go jeszcze nie widział?), ale dla porządku przypomnę. Czkawka, najbardziej niedostosowany chłopak we wsi, postanawia wreszcie stać się taki jak inni wikingowie i zabić swojego pierwszego smoka. Tylko po drodze coś idzie nie tak i zamiast zawiesić sobie smoczy łeb nad łóżkiem, Czkawka po kryjomu zaprzyjaźnia się z niedoszłą ofiarą. Nietrudno się domyślić, że takie zwierzątko raczej nie przypadnie ojcu chłopca do gustu…

Przyznam, że sama historia nienajlepiej przeszła próbę czasu. Kiedy ją sobie na potrzeby niniejszej notki (i niedalekiej wizyty w kinie) odświeżałam, byłam trochę rozczarowana. Za pierwszym razem (i kilkoma kolejnymi, bo „Jak wytresować smoka” należy do tych filmów, które potrafię przez jakiś czas oglądać codziennie) wydała mi się bardzo wzruszająca, pełna niesamowitych zwrotów akcji, świetnie wyważonego dramatyzmu i może jeśli nie innowacyjna, to przynajmniej zawierająca wszystko to, co mnie w scenariuszach zachwyca (tak, wiem, jestem bardzo niewymagającym widzem). Teraz… niby żadna z tych rzeczy nie zniknęła, ale całość nie jest już niczym więcej niż sumą składników. Być może po prostu zbyt wiele od tego czasu było u mnie świadomie obejrzanych animacji i niektóre rozwiązania mocno spowszedniały. Niemniej jestem pewna, ze nawet jeśli te same scenariuszowe triki zastosowano w drugiej części, znowu dam się na nie złapać. I będę zachwycona. 



Tym, co dla mnie jest w filmie najfajniejsze, są oczywiście smoki i to już od dizajnu zaczynając. W sumie autorzy (conceptartyści? Jak się nazywają ludzie, którzy tworzą wizerunek postaci w filmach?) postanowili olać biologię i chwała im za to, bo dzięki temu Moreni mogła się całkowicie przenieść do krainy Nigdy-Nigdy i nie wściekać, że taki a taki gad nie ma sensu i powinien natychmiast zdechnąć. W sumie, łatwo wejść w taką na poły baśniową koncepcję. Zastanawiające jest to, że jednak w pierwszym HTTYD gatunki pokazywano raczej oszczędnie – poza Szczerbatkiem, pięcioma stworami pojawiającymi się na arenie i głównym badassem, nie ma nic innego. W serialu i drugiej części filmu (a przynajmniej tak można wnosić z fragmentów dostępnych w sieci) twórcy już się nie krępowali i okazuje się, że właściwie cały ekosystem gęsto obsadzony jest smokami wszelkich kształtów i rozmiarów. Cóż, ja tam przyklaskuję z aprobatą. W końcu od ładnych kilku lat publika żąda epickich potworów (a sądząc po fragmentach z sieci, będzie dużo, kolorowo i różnorodnie, więc tylko się cieszyć).

Ale porzućmy wygląd i zajrzyjmy do smoczych serduszek. W Szczerbatku zakochałam się od pierwszego wejrzenia, głównie dlatego, że… jest bardzo podobny do Temeraire’a, mojego absolutnie najulubieńszego ze wszystkich smoków popkultury. Jest to podobieństwo głównie mentalne, choć wygląd również ma cechy wspólne. Szczerbatek jest wyjątkowy – jest Nocną Furią (która ze wszystkich smoków pokazanych w „jedynce” ma najbardziej „biologicznie poprawny” wygląd; zapewne związane jest to głównie z tym, że smoczy bohater pierwszoplanowy musi być też piękny i uroczy, a to cechy niemożliwe do osiągnięcia przy pomocy karykaturalnie zaburzonych proporcji czy oczu podobnych do pingpongowych piłeczek. Za to bardzo łatwo je osiągnąć dzięki wielkim oczom, małemu nosowi i kocim ruchom, co twórcy skrzętnie wykorzystali – uwielbiam na przykład scenę, kiedy Szczerbatek czatuje na Czkawke na głazie albo wyginając grzbiet i strosząc skrzydła, niepewnie do niego podchodzi), czyli gatunkiem bardzo rzadkim, a przy tym najinteligentniejszym. Miom zdaniem jest równie, jeśli nie bardziej, bystry, jak przeciętny wiking z wyspy Berg. Dzięki temu (i pewnej autonomii wpisanej w charakter) dostajemy więź znacznie bardziej złożoną, niż standardowy zestaw smok i jeździec – tutaj obaj są równorzędnymi partnerami, a nie panem i zwierzątkiem. Co prawda raczej nie da się tego powiedzieć o pozostałych gadzio-ludzkich tandemach, ale to głównie dlatego, że przynajmniej jedne ich komponent, delikatnie mówiąc, do najbystrzejszych nie należy (no i czasu antenowego w pierwszym filmie za bardzo nie miały). Szczerbatek i inne smoki służy też do pokazania, że nie wszystko, co opisywane jako obce i straszne jest takim naprawdę, ale to przesłanie tak oczywiste, że szkoda mi na nie czasu. 



Ludzcy bohaterowie też są niczego sobie. Poza Czkawką, któremu przyszło odegrać rolę odszczepieńca-nonkonformisty, mającego na końcu rację (i to też jest rola tak oczywista, że daruję sobie dalsze wywody) są jeszcze postacie z drugiego planu. Na przykład ojciec Czkawki, Stoik (znowu samotny, nawiasem mówiąc), to z jednej strony klasyczny przykład konfliktowych relacji z synem. Z drugiej, bardzo ładnie poprowadzona historia ich rozwiązania. Bo widzicie, Stoik naprawdę kocha Czkawkę. Martwi się o niego, bo wie, że chłopak z taką postawą ma marne szanse na funkcjonowanie w społeczności wojowników. Niestety, jest też w pewien sposób ograniczony swoją wizją świata, którą wyznacza tradycja i myśl, że można znaleźć swoje miejsce poza jej ramami, nawet mu w głowie nie postanie. Jednocześnie nie jest hipokrytą i kiedy widzi, jak świetnie chłopak sobie radzi na smoku, przestaje się o niego martwić i relacje rodzinne w domu wodza ulegają poprawie (choć ojciec i syn zbyt różnią się charakterami, żeby obeszło się bez zgrzytów). Poza tym, bardzo ciekawa jest Astrid – ze wszystkich uczestników szkolenia (czyli dzieciaków z wioski mniej więcej w wieku Czkawki) to właśnie ona jest najambitniejsza i najlepiej robi toporem. Podoba mi się stworzenie takiej silnej, wyrazistej dziewczyny na drugim planie, w miejscu, które zazwyczaj zajmował umięśniony rywal bohatera intelektualisty. Czekam na rozwój wydarzeń.;)

Koniec końców okazuje się, że nie mam zbyt wiele do powiedzenia o tym filmie. Bardzo ujmującej warstwy wizualnej przecież nie będę opisywać, bo ją najlepiej zobaczyć samemu. A teraz czekam na wizytę w kinie i falę dziecięcego zachwytu. Smoki na ekranie to jest to, co tygrysy lubią najbardziej.

Jak będę wystarczająco często oglądać HTTYD, to też zostanę Matką Smoków.;)
 "Jak wytresować smoka" ("How to Train Your Dragon")
reż. Peter Hastings
DreamWorks
2010

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Subiektywne prasowanie #24 - Nowa Fantastyka 06/2014

Czerwcowy numer Nowej Fantastyki nie był już tak dobry jak majowy, nie miał też tak interesujących opowiadań jak kwietniowy. Właściwie był dość przeciętny – co nie znaczy, że kiepski.

Jerzy Rzymowski we wstępniaku tym razem o dziwo nie odnosi się do zagadnień związanych ze sztuką dyskusji, ale do wynalazków. Przypadkowych. I jest to jeden z ciekawszych wstępniaków w tym roku. Dalej mamy temat z okładki, czyli bardzo długi artykuł o tym, jak fantastyka adaptowała western (czy też jak western adaptował fantastykę) na swoje potrzeby. Poza oczywistym przykładem „Firefly” (którego nie oglądałam z premedytacją, bo nie chcę, żeby mi żal za niedokończonym dziełem pozostał) było też wiele przykładów mniej znanych – osobiście za najciekawsze uważam te powiązane ze znanymi komiksowymi superbohaterami. A że western bez Indian nie może istnieć, to zaraz na następnej stronie nie mniej obszerny „W cieniu totemów” Kamila Jacha. Tutaj mam uczucia mieszane, bo z jednej strony tematyka bardzo ciekawa, z drugiej autor chyba chciał złapać za ogon zbyt wiele srok. Jest więc próba przedstawienia najczęściej występujących mitów indiańskich (bardzo szlachetna i właściwie skazana na porażkę, bo ilość materiału zdecydowanie przekracza możliwości jednego artykułu w gazecie), próba naszkicowania ogólnej kultury ludów amerykańskich (a właściwie podania najbardziej niezbędnych informacji) i jakieś minimum dzieł kultury, które do tych mitologii nawiązują. Pozostał mi ogromny niedosyt – marzy mi się, że ten artykuł będzie wstępem do serii bardziej szczegółowo opisującej zagadnienie. Pomarzyć zawsze można…

Następny jest kolejny z artykułów Wawrzyńca Podrzuckiego, które bardzo lubię, choć nie zawsze coś wnoszą (dla mnie, bo jednak większość ludzi dowie się z nich czegoś nowego). Tym razem rzecz o drobno(i trochę większych)ustrojach kontrolujących nasze mózgi. Ciekawe, zwłaszcza akapit o toksoplazmie. Dalej słów kilka o Moorcocku, a następnie dość obszerny tekst o kranizacjach komiksów – dla odmiany tych nieudanych. Bardzo ciekawy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę renesans tego działu kinematografii.

Jeśli chodzi o wywiad, to w tym numerze jest z Kewinem J. Andersonem i za tytuł posłużył mu cytat z rozmowy, czyli „Nie piszę fanfików”. Mam ochotę odpowiedzieć „Och yes, you do”. Pomijając już ciekawe i neutralne fragmenty wywiadu (w temacie np. tego, czym się różni pisanie opowieści osadzonych w cudzych uniwersach od pisania we własnym i czy czasem to pierwsze w tym drugim nie przeszkadza), mam wrażenie, że pan Anderson gardzi trochę fanami piszącymi opowiadania do ulubionych uniwersów i choć przyznaje, że kierują nim te same pobudki, to zapiera się, że jego i innych fanów pisanie to nie to samo pisanie (pomijając oczywiście poziom techniczny). Nie wiem, co miałoby pana Andersona różnić od innych pisaczy fanfików z dobrym warsztatem. Chyba tylko hipokryzja. I pensja, bo przecież już nie kanoniczność (nie od momentu, kiedy Disney jako nowy właściciel marki uznał za niekanoniczny starwarsowy Expanded Universe (dla tych, co nie słyszeli – były to wszystkie gwiezdnowojenne powieści, gry i komiksy sygnowane przez wytwórnię, często dziejące się tysiące lat przed lub po oryginalnych, filmowych trylogiach. Czasem trafiały się antologie z opowiadań szarych fanów, przez nikogo nie opłacanych.), do którego pan Anderson również często pisywał). A jako książka miesiąca – „Takeshi. Cień śmierci” Kossakowskiej.

Zajrzyjmy do felietonów. Rafał Kosik tym razem pisze… właściwie nie wiem, o czym. Chyba o empatii jako ewolucyjnej fanaberii stosunkowo dobrze prosperującego gatunku. I że empatia niechybnie zniknie, gdy nasza bezpieczna cywilizacja się zdegeneruje. Co uważam za bzdurę, bo empatia jest przecież umiejętnością wczucia się w inną osobę, a umiejętność wywnioskowania, czy ten koleś ma zamiar nas zaatakować nawet w najdzikszej postapokalipsie będzie w cenie (pomijając już fakt, że najskuteczniej manipulować innymi można tylko wtedy, gdy potrafimy wyczuć ich pragnienia i emocje). Watts dość nietypowo, bo nie o kondycji ludzkości, a o kondycji kultury, czyli dlaczego gra nigdy nie zastąpi powieści (choć niewykluczone, ze powieść kiedyś przyjmie formę gry). Łukasz Orbitowski zaś mało zajmująco „The Borderlands”. Maciej Parowski rozważa fundamentalną kwestię „Czytać czy pisać” i jest to jak dotąd tekst jego autorstwa, który najbardziej mi się podobał.

Czas na prozę, która również niczego nie urywa, ale i nic przy niej nie opada (witki na przykład). „Rekordzista” Szymona Stoczeka (mam nadzieję, że tak się odmienia) to proste fabularnie opowiadanie w bardzo surrealistycznych dekoracjach. Śmiem twierdzić, że gdyby komuś przytrafił się Bad trip po środkach odurzających, mógłby przyjąć taką formę. Niemniej, nie jest to horror, a prosta historia, której dziwna otoczka jest największym atutem. „Starzec z bagien” Artura Wierzchowskiego to chyba tekst, na którym najbardziej się w tym numerze zawiodłam. Niby zostałam ostrzeżona, że chodzi o „dramat losu i wolnej woli rodem z antycznej tragedii”, ale nie sądziłam, że rzecz zostanie przedstawiona w sposób tak oczywisty. Skutkiem tego czytelnik już od początku wie, jak historia się skończy, więc licząc na zaskoczenie przez autora (wszak tak klasycznych tematów nie porusza się w sposób idealnie zgodny ze starożytnymi pierwowzorami, prawda?) śledzi kolejne strony, cóż bardziej rozczarowany. Bo niczego zaskakującego tam nie ma. Na szczęście, przynajmniej warsztat bardzo sprawny. „Utracone światy Nino Sandovala” Jakuba Małeckiego to miniaturka z pogranicza gatunków o dość hipnotycznym, choć mało fantastycznym klimacie.

Literatura obca tym razem reprezentowana jest tylko przez dwa teksty. „Gliniane ławice” Dereka Kunskena to jak dla mnie faworyt numeru. Uwielbiam historie o obcych gatunkach (w „Glinianych ławicach” nie pojawia się nawet wspomnienie o ludziach), podane tak, żeby nie wyglądały jak wyimek z zoologicznego vademecum. To wręcz niesamowite, jak bardzo można się przejąć losem ceramicznych, mrówko podobnych płaszczek. Redakcja porównuje Kunskena do Wattsa i jeśli tak ma wyglądać Watts, to musze chyba na nowo przemyśleć sprawę zakupu „Ślepowidzenia”. Ponieważ „Gliniane ławice” są bardzo obszerne, zostało miejsca już tylko na miniaturkę i taką właśnie jest „Wyschnięta rzeka” Rachel Sobel. Najmocniejszym punktem tej historii jest matematyczno-magiczny świat, gdzie równania stanowią zaklęcia.

A poza tym w numerze recenzja „Transcendencji”, która pokazuje, jak bardzo rzeczywistość rozminęła się z oczekiwaniami z majowej NF.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Zakończenie z dawna wyczekiwane - "Golem i dżin" część II Helene Wecker

Po prawie pól roku czekania, czytelnicy dostali wreszcie zakończenie opowieści o nowojorskiej odysei golema i dżina. Jako czytelniczka, nieustająco jestem rozczarowana faktem, że musiałam aż tyle czekać na coś, co zagraniczni czytelnicy dostali nie tyle szybciej (to przecież zrozumiałe), co w całości. Niemniej przyznam, że czuję się usatysfakcjonowana lekturą.

Zwyczajowy opis fabuły sobie odpuszczę, bo nie dość, że byłoby to bez sensu, to jeszcze ordynarnym spoilerem. Dość rzec, że tak jak wcześniej autorka koncentrowała się na opisie miasta i kreśleniu portretów postaci, tak teraz wreszcie wzięła się za pchanie akcji do przodu wartko, ale nie chaotycznie. Bardzo ładnie wyszło też zakończenie, bo i zaskakujące, i logiczne (choć z tą logiką to już tak ledwo ledwo, prawie wyszedł bóg z maszyny, ale jeszcze się autorka uratowała, zawieszenie wiary z kołka nie spadło i czytelniczka nie prychnęła z dezaprobatą, a raczej dała się wciągnąć w intrygę).

Pchanie akcji do przodu sprawia, że możemy zobaczyć, jak bohaterowie działają w warunkach ekstremalnych (czyli nareszcie widzimy ich jako całość), a więc uzyskują pewną wielowymiarowość, która była co prawda już wcześniej sugerowana, ale jeszcze nie miała szansy się ukazać. Powracają też postacie, których nie spodziewałam się już zobaczyć. To jest w ogóle bardzo ciekawe, jak Wecker świetnie wykorzystuje bohaterów drugoplanowych – czytelnik pochłaniający mnóstwo dzieł literatury popularnej jest na ogół przyzwyczajony do tego, że drugi i trzeci plan składa się ze statystów jednorazowego użytku. (I nie mówię tu tylko o bohaterach mających rację bytu na zasadzie teatralnej strzelby, co to przewijają się na dziesiątym planie, że by na końcu wystrzelić – do takich już nas popkultura przyzwyczaiła i podświadomie tego od nich oczekujemy. Pewnym novum są postacie dalszoplanowe, które mają do odegrania więcej niż jedną rolę). Tymczasem Wecker planuje tak, aby wszystko w jej opowieści działało jak trybiki w zegarku, gdzie nawet najmniejszy jest bardzo ważny. I nagle dziewczyna, która zdawała się służyć tylko podkreśleniu nieodpowiedzialności dżina, wraca i ładnie wpasowuje się w kluczowe wydarzenia.

Cóż, tym razem krótko, ale sami przyznacie, że pisanie o drugiej części powieści, która w założeniu nie miała być nigdy dzielona jest dość karkołomnym pomysłem. Dlatego potwierdzam wszystkie dobre przeczucia, jakie towarzyszyły mi podczas lektury części pierwszej – autorka mnie nie zawiodła. Dodatkowo udowodniła, że nie potrzeba magii w mieście (a w każdym razie nie za dużo i nie konieczne takiej, no… magicznej) żeby fantasy było urban. Wystarczy umieć jedno z drugim spleść nierozerwalnie, na poziomie tkaniny rzeczywistości. A na tym pani Wecker się zna.

Tytuł: Golem i dżin część 1I
Autor: Helene Wecker
Tytuł oryginalny: Golem and The Jinni
Tłumacz: Małgorzata Koczańska
Seria: Golem i dżin
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2014
Stron: 450

środa, 4 czerwca 2014

Rzeki Chicago - "Front burzowy" Jim Butcher

Ostatnimi czasy często (no, przynajmniej statystycznie częściej niż kiedykolwiek wcześniej) czytam książki z gatunku urban fantasy. Podobają mi się różnie, raz bardziej, raz mniej, ale nie wynika to z mojego stosunku do samej konwencji. Bo urban fantasy lubię i ubolewam trochę nad tym, że w Polsce nie sprzedaje się najlepiej, a więc i wydawcy rzadko w nią inwestują. Jednak czasem coś się wydaje. Ostatnio furorę w blogosferze robiły „Rzeki Londynu”, postanowiłam więc pójść tropem maga-detektywa w wielkim mieście. I choć zostałam w tym samym wydawnictwie, to miasto się zmieniło. Witajcie w Chicago i poznajcie Harry'ego Dresdena.

Harry właściwie powinien się cieszyć – w branży magów-prywatnych detektywów na rynku chicagowskim jest monopolistą. Niestety, nie oznacza to wzrostu zapotrzebowania na jego usługi. Mówiąc wprost interes cienko przędze i gdyby nie w miarę regularna praca jako konsultant policji do spraw dziwnych, Dresden pewnie przymierałby głodem i spał pod mostem. Tak więc gdy tylko zadzwoniła porucznik Murphy w sprawie podwójnego morderstwa, pognał ochoczo obejrzeć miejsce zbrodni. Ale telefon od przestraszonej klientki w sprawie zaginionego męża i to jeszcze tego samego dnia? To już jak klęska urodzaju. Harry będzie miał pracowity weekend.

Trudno mi będzie nie porównywać „Frontu burzowego” do „Rzek Londynu”. Po prawdzie uważam, że mijałoby się to z celem, bo obie powieści mają zaskakująco wiele zbieżnych elementów (zwłaszcza w konstrukcji fabuły – ale to chyba nie tak znowu dziwne w przypadku kryminałów – i postaci). Na takim porównaniu Butcher mógłby zyskać wielu czytelników, bo uważam, że w pewnych aspektach zdecydowanie przewyższa Aaronovitcha.

Główny bohater na przykład zdecydowanie jest jednym z takich aspektów. Peter Grant był całkiem sympatycznym, ale nowicjuszem i większość jego uroku bazowała na tym, że świat magii odkrywał razem z czytelnikiem, był równoprawnym towarzyszem podróży przez magiczny Londyn. Z Harrym Dresdenem sprawa ma się inaczej – on jest przewodnikiem, doświadczonym i dość potężnym magiem w wielkim mieście. Chętnie dzieli się z czytelnikiem swoją wiedzą w takiej ilości, w jakiej wymaga tego sprawne prowadzenie fabuły i mimo że nie dostajemy na początku wykładu z mechanizmu magii (i chwała autorowi za to), nie czujemy się też zagubieni. Może nasza wiedza jako czytelników nie jest kompletna, ale zawsze wystarczająca (i przynajmniej pisarz nie spławia czytelnika wieczną niewiedzą głównego bohatera, jak to robił Tad Williams).

Poza tym, nie ukrywam, Harry Dresden jest tym typem bohatera, jakiego moje czytelnicze serduszko zawsze darzyło ciepłymi uczuciami. Na okładce możemy przeczytać, że „Front burzowy” to „doskonała humorystyczna fantasy”, ale jedynym źródłem tego humoru (poza może kilkoma mniej lub bardziej subtelnymi sytuacjami, a i to tylko ze względu na sposób narracji) jest sam Harry, jego sarkazm i dystans do siebie – co ma niebagatelne znaczenie, jako iż narrację mamy pierwszoosobową. Poza tym Dresden jest facetem uroczo staroświeckim, z tych, co to otwierają paniom drzwi, nigdy się nie narzucają i generalnie wykazują opiekuńcze uczucia w stosunku do słabszych i przyjaciół (także w taki irytujący sposób, nie mówiąc im o swoich problemach, żeby nie sprowadzać na nich zagrożenia. Mimo że przyjaciele są z policji i te informacje bardzo ułatwiłyby im sprawę). Do tego fajne jest, że autor nie upiera się, aby swojemu podopiecznemu dosztukować koniecznie jakąś panienkę (albo wianuszek panienek – mam wrażenie, że wielu pisarzy płci obojga wychodzi z założenia, że true bohater musi mieć bujne życie uczuciowo-erotyczne. Nie, nie musi) – owszem, motyw randki się pojawia, ale marginalnie i nie jest eksponowany. Dodajmy jeszcze burzliwą przeszłość i ukryty sekret (nawet więcej niż jeden), a dostaniemy to, co tygrysy lubią najbardziej.

Przy całej świetności głównego bohatera, „Front burzowy” jest na dobrą sprawę sztuką jednego aktora. Co prawda nie znam się na kryminałach, ale obstawiam, że taka ekspozycja głównej postaci jest tam przyjętym standardem (mówię o tych z detektywem-samotnym wilkiem rozwiązującym zagadki) – a książka Butchera to nic innego jak kryminał z domieszką magii. Postacie drugoplanowe są, nawet autor dobrze je skonstruował i interesująco przedstawił, niestety (może poza porucznik Murphy, która pojawiała się wcale często) dostały trochę za mało czasu antenowego. Nic to, w końcu jeszcze wiele tomów przed nami. Butcher ma naturalną zdolność konstruowania ciekawych postaci, więc wierzę, że i te drugoplanowe się rozwiną.

Dla równowagi, z opisem świata przedstawionego jest ciut gorzej. U Aaronovitcha na przykład Londyn żył, był kolejnym bohaterem powieści i chyba nikt sobie nie wyobraża przeniesienia akcji „Rzek Londynu” do innego miasta. U Butchera Chicago praktycznie nie istnieje – powieść mogłaby się rozgrywać w dowolnym innym mieście zachodniego kręgu kulturowego i nikt nie zauważyłby różnicy. Nie powiem, żeby mi to szczególnie przeszkadzało, ale szkoda, że to fantasy jest tak mało urban (choć przyznam, że Aaronovitch miał łatwiej – sam wiek europejskich miast sprawia, że amerykańskim świeżakom trudno je przebić. A Londyn to klasa sama w sobie).

I to nawet nie jest tak, że Jim Butcher pisze jakąś wybitną literaturę. Pisze po prostu świetną rozrywkę, a „Akta Dresdena” są jednym z tych nielicznych cykli, w których im dalej, tym podobno lepiej. Pióro autor ma sprawne, bohaterów ciekawych, a że cykl liczy sobie już kilkanaście części, to najwyraźniej i pomysłów nie brakuje. Nic tylko czytać.

Tytuł: Front burzowy
Autor: Jim Butcher
Tytuł oryginalny: Storm Front
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Cykl: Akta Dresdena
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2011
Stron: 352


Ksiązka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Stosik #55

Maj okazał się dużo bogatszy w książkowe zdobycze, niż to się zapowiadało - a wszystko przez zUych ludzi z internetów. Tak, tak, internet to bardzo złe miejsce dla biednego portfela ksiązkoholika. Na szczęście jeszcze jakieś resztki silnej woli mam, a i akurat promocje z okazji dnia książki się trafiły, więc w tym miesiącu nie będę musiała spać pod mostem.

Chciałabym wam też kogoś przedstawić. Jak widać na stosikowym zdjęciu, książek strzeże prawdziwy smok - podarunek od Lubego. Powitajmy pluszowego Szczerbatka, powrócimy do niego na końcu notki, bo bardzo chcę się nim pochwalić.;)


Widać, że Szczerbatek w tym miesiącu usadowił się na całkiem wysokim i wygodnym stosie. Na samej górze efekt wymiany na LC, czyli "Tatami kontra krzesła", o których już kiedyś pisałam. Teraz pewnie recenzja nie byłaby tak pozytywna, ale mimo wszystko mam słabość do tej książki i cieszę się, że jest już u mnie.

Pod spodem całkiem spory moduł zakupowy. "Władców marionetek" wyhaczyłam w antykwariacie i nabyłam w ramach zbierania co bardziej kompatybilnych z moim gustem pozycji z solarisowej serii klasyki (no i dycha nie majątek, zwłaszcza za książkę w całkiem dobrym stanie). "Szaleństwa aniołów" nie nabyłam w antykwariacie, choć próbowałam (nie ja jedna, jak powiedziała pani przy kasie) - musiałam się wykosztować w Arosie. Za to "Nocnego burmistrza" wygrzebałam z kosza z tanią książką w Careffourze, więc łącznie obie kupiłam za mniej niż cenę okładkową jednej. A kupiłam w ogóle pod wpływem zUch ludzi z internetów, czyli Shadowa i Alatheii, dwójki najzagorzalszych orędowników Griffin, jakich znam. Mam nadzieję, że będę przynajmniej w połowie tak zachwycona, jak obiecują ich wypowiedzi.;)

Niżej jeszcze trochę arosowyh zakupów, boć to przecie promocja z okazji Dnia Książki była (ciągle jeszcze trwa, jakby kto pytał). "Front burzowy" i "Pełnia księżyca" to też skutek spotykania zUych ludzi z internetów, ale tym razem innych. No i Butcher to już pewniak, bo "Front burzowy" przeczytałam i pełna zachwytów nocia będzie najpóźniej w przyszłym tygodniu. Szkoda, że polskie wydanie tak się ślimaczy, ale przynajmniej wydawca obiecuje, że nie porzuci serii, więc nie płaczę zbyt głośno. Za to do "Składanego noża" żadni źli ludzie nie byli potrzebni - od dawna planowałam nabyć coś Parker(a). Mam nadzieję, że się nie zawiodę.

"Imajica" to must have, jak to z UW bywa i druga część podarunku od Lubego (pierwszą był Szczerbatek). Przeczytałam sobie pierwszą stronę i musiałam się hamować, żeby nie polecieć dalej, bo mam trochę inne plany czytelnicze, a taka kobyła zablokowałaby mi je na zbyt długo.

Na koniec moduł recenzyjny, taki w sam raz, nie za duży, nie za mały. Do "Golema i dżina" właśnie się dobieram, bo chciałabym coś Wam o nich powiedzieć już w środę. "Zawołajcie położną" od Wydawnictwa Literackiego wzięłam w ramach rozbudowy paramedycznego działu mojej biblioteczki i w sumie nie mogę się doczekać lektury, bo książka na żywo wygląda o wiele bardziej zachęcająco niż w sieci. "Zrozumieć kota" i "Mit urody" są od Czarnej Owcy. Tą pierwszą już napoczęłam, ale jeszcze się wstrzymuję, bo najpierw Novik i Wecker (i pewnie Butcher, jak się wciśnie). Za dużo dobra w tym miesiącu, nie wiadomo, na co się rzucić najpierw...

A teraz przejdźmy do przedstawienia mojego nowego, przytulnego współlokatora. Szczerbatek przybył do mnie niedawno, w ramach nieśmiało rodzącej się Okazyjnej Kolekcji Popkulturowych Smokoidów. Będzie dotrzymywał towarzystwa pluszowemu Charmanderowi, a być może nawet, jeśli chcecie, razem będą pozować przy stosikach (gdybym nie czuła takiej awersji do robienia zdjęć, pewnie okraszałabym nimi absolutnie każdy wpis na blogu - nikt mi nie wmówi, że pluszowy smok wygląda źle w towarzystwie książki). Tymczasem Macie jeszcze dwie fotki Szczerbatka, który jest zdecydowanie bardziej fotogeniczny, niż potrafię to wykorzystać.

Trochę za wysoko na skok, ale od czego skrzydła?
Wędrując wokół góry skarbów (nawet tych książkowych) treba się liczyć z tym, że zza rogu wychynie smok.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...