sobota, 30 lipca 2011

Wiejska agencja detektywistyczna? No, tak jakby... - "Detektyw i panny"



Czytając tytuł: Detektyw i panny od razu przychodzi na myśl: „Kryminał!”. Po chwili jednak zbija z tropu wesoły i jaskrawy pomarańcz okładki – i nie zmieniają tego stanu dwie męskie nogi usytuowane na stołku i sugerujące co bardziej żądnym krwi czytelnikom, że mogą mieć do czynienia z niedoszłym wisielcem. Jakże to tak, żeby kryminał miał tak pełną życia i wesolutko pomarańczową okładkę? Nie godzi się, toż to pogwałcenie kanonu. Gdzie czerń, i mrok, i trup, i ociekające krwią narzędzia zbrodni? Żadnego z tych elementów na okładce nie znajdziemy, z bardzo prostej przyczyny: Detektyw i panny nie jest stuprocentowym kryminałem. Zastanawiam się, czy w ogóle można tej książce przyczepić plakietkę z napisem „kryminał”.
 
Niemcy, lata dziewięćdziesiąte. Młody, ambitny i pełen energii komisarz Dirk Tielke zostaje przeniesiony z gwarnego Hamburga do Kirchdorfu – miasteczka, gdzie diabeł nie mówi dobranoc tylko dlatego, że nie wie, gdzie to jest. Szybko okazuje się, że świeżo upieczony komendant kirchdorfskiego posterunku nie znajdzie w cichym i sennym miasteczku sposobności do zaspokojenia zawodowych ambicji czy wykazania się detektywistycznym kunsztem. Siedząc samotnie przy swoim biurku (bo podwładny poszedł uczyć dzieci przepisów drogowych) całymi dniami śmiertelnie się nudzi. Jednak po pół roku stagnacji zdarza się cud – w drzwiach komendy staje przestraszona nieco, ale za to młoda i piękna Alke z zamiarem zgłoszenia przestępstwa. Początkowo Dirka bardziej interesuje sama dziewczyna, niż złowróżbny list, który przyniosła, ale okazuje się, że list jest co najmniej równie interesujący…
 
Już niedługo okaże się, że co prawda Kirchdorf to nie Hamburg, ale dla młodego inspektora znajdzie się od czasu do czasu jakaś poważniejsza sprawa do rozwiązania. I bynajmniej nie chodzi tu o gorset panienki Alke.
 
Detektyw i panny nie stanowi spójnej powieści. Jest to raczej zbiór, zawierający dwie mikropowieści: Chiński kurczak i Mysz zastępcza. O ile Mysz zastępczą można nazwać już utworem kryminalnym – gdyż dla fabuły wątek przestępstwa jest wiodący, o tyle Chiński kurczak leży gdzieś poza granicami tego typu utworów. Magdalena Lewańska postawiła tutaj raczej na wzajemne relacje kluczowych postaci i stworzenie klimatu małego miasteczka, gdzie wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą. Ot, taka powieść obyczajowa z elementami kryminalnymi. W Chińskim kurczaku widać także pewne niedociągnięcia autorki, choćby skłonność do patetycznego stylu. Występuje ona jednak rzadko i nie rzuca się w oczy aż tak, jak irytująca naiwność bohaterów. Rozumiem, że pisarka chciała w ten sposób wzbudzić sympatię czytelnika, ale momentami przesadza i dostajemy np. młodego wprawdzie, ale już doświadczonego Dirka zachowującego się jak świeżo wypuszczony z akademii policyjnej żółtodziób-idealista. Ani to sympatyczne, ani wiarygodne. Na szczęście oba mankamenty nie występują w Myszy zastępczej.
 
Język, jakim posługuje się Magdalena Lewańska zasługuje na pochwałę. Udało jej się stworzyć wrażenie swojskości, jednocześnie nie nadużywając wulgaryzmów. Bez nadmiernej poetyki, udało się napisać powieść malowniczą i ciepłą, a jednocześnie dynamiczną i wciągającą, przystępną i przyjemną w odbiorze, którą na dodatek pochłania się błyskawicznie. Oby tak dalej.
 
Podczas lektury Detektywa i panien ciągle chodziła mi po głowie myśl, że to coś jakby Chmielewska. Co prawda nie ma tu zbyt wiele humoru, ale atmosfera, mimo makabrycznych czasem szczegółów, pozostaje cały czas pogodna i przyjazna. Czytelnik nie czuje napięcia związanego z wybrykami kirchdorfskich kryminalistów, a jedynie ciekawość i chęć poznania odpowiedzi na pytanie „kto zabił?” lub po prostu „jak to się skończy?”.
 
Podsumowując, po tej zaskakująco solidnie wydanej powieści koneser kryminału raczej nie powinien oczekiwać uczty. Ot, bardziej obyczajowa, niż kryminalna, niezobowiązująca rozrywka. Z tych samych względów książka powinna się spodobać tym, którzy kryminałów nie lubią – mimo wątków śledczych czyta się ją świetnie. Polecam szczególnie na wakacje – idealna do podczytywania pod chmurką!

Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Detektyw i panny
Autor: Magdalena Lewańska
Wydawnictwo: JanKa
Rok: 2011
Stron: 272

czwartek, 28 lipca 2011

Z perspektywy kota. I to jakiego! - "Księżniczka Sissi" Stefanie Zweig

Chyba nikt, kto mieszka z kotem nie ma wątpliwości, kto jest czyim właścicielem. To zwierzę potrafi wiele wysiłku włożyć w wychowanie swojego dwunożnego podopiecznego. Jak ten proces wygląda z perspektywy człowieka, powszechnie wiadomo. Co jednak widać z perspektywy kota? Książka Stefanie Zweig to świetna okazja, aby się przekonać, że wszystko, co koty dla nas robią, robią dla naszego dobra.

Tytułowa księżniczka to młoda kotka syjamska, prawdziwa arystokratka – dobrze wychowana, dystyngowana, ale i z odpowiednimi dla jej rasy wymaganiami. Kiedy więc dowiaduje się, że jej właściciele, z którymi i tak nie układało jej się najlepiej, chcą ją wywieść na działkę w charakterze pospolitego szczurołapa, postanawia się ulotnić i poszukać kogoś, kto okaże się godzien jej towarzystwa. Tą szczęściarą okazuje się Julia – pani psycholog co prawda z niedoborem pewności siebie, ale za to z zamiłowaniem do dobrego jedzenia i gotowania. Oczywiście gustownie urządzony domek z ogródkiem też nie był bez znaczenia. Sissi wkłada dużo pracy i serca w wychowanie swojej nowej podopiecznej, świetnie się też odnajduje w roli psychologa – dostaje honorową posadę specjalistki od trudnych przypadków w gabinecie Julii.

Pierwszoosobowa narracja z perspektywy kota nie jest czymś często spotykanym w literaturze. Tym bardziej, jeśli jest prowadzona ze znawstwem i humorem takim, jak u pani Zweig. Sissi jest stuprocentowym rasowym syjamem - upartym, konsekwentnym, wyniosłym i czasem mimowolnie aroganckim, ale przy tym inteligentnym, miłym i wyczulonym na potrzeby podopiecznej. Autorka świetnie odmalowała zadziwienie kotki niedorzecznościami wyprawianymi przez ludzi i ich skłonnością do utrudniania sobie życia, a także niezwykłą finezję, jaką Sissi prezentuje przy rozwiązywaniu cudzych problemów. Mimo wad, Księżniczki nie można nie polubić.

Język książki to również sama przyjemność. Barwne porównania i swoboda, z jaką autorce przychodzi pisanie o emocjach, a także duża doza humoru to niewątpliwe atuty „Księżniczki Sissi”, tak jak i sympatyczni bohaterowie. Odnoszę jednak wrażenie, że tłumaczka nie poradziła sobie do końca z niemieckimi idiomami – czasem przekładając je dosłownie. Ale to tylko takie moje czepianie się.

Jako że koty uwielbiam, „Księżniczka Sissi” była dla mnie samą przyjemnością. Polecam ją szczerze wszystkim – ciepło emanujące z tej opowieści powinno poprawić humor w nawet najbardziej ponury dzień, a miłość i znajomość tematu, jakie przelała w ten tekst autorka powinny przekonać nawet najbardziej wybrednego kociarza. Krótko mówiąc, polecam gorąco – zwłaszcza, że książkę wydano w sposób godny jej arystokratycznej bohaterki. 

Tytuł: Księżniczka Sissi
Autor: Stefanie Zweig
Tytuł oryginalny: Katze fürs Leben
Tłumacz: Urszula Pawlik
Wydawnictwo:Galaktyka
Rok: 2006
Stron: 340

niedziela, 24 lipca 2011

Mam nowy nagłówek:)

Od dawna nosiłam się z myślą o zrobieniu sobie jakiegoś nagłówka, który mogłabym zamieścić na blogu i właśnie dziś nadszedł ten moment. Nie wiem co prawda, czy za jakiś czas nie zmienię obrazka, a żeby ewentualna zmiana była zmianą na lepsze, chciałabym, żebyście się swoimi uwagami ze mną podzielili. Zastanawiam się głównie nad tym, czy grafika nie jest zbyt duża (i jak sprawić, żeby mimo ewentualnego zmniejszenia ciągle znajdowała się na środku strony) i czy waszym zdaniem pasuje do klimatu tego mojego miejsca w sieci. Chętnie wysłucham wszystkich waszych uwag.:)

piątek, 22 lipca 2011

Stosikowo, łańcuszkowo (One Lovely Blog Award)...

Zacznijmy od tego, co mole lubią najbardziej, a czego dość dawno nie było, czyli od stosików. Na pierwszy ogień idzie stosik wygrywajkowo-recenzyjno-zakupowo-pożyczkowy, robiony w plenerze, w towarzystwie mruczącego futrzaka, który współpracować co prawda nie chciał, ale czynił wszelkie wysiłki, aby się niżej podpisanej władować na kolana:


Od góry:
1. "Miłość Peonii" Lisa See - lubię tą panią, więc taniutkiego, kieszonkowego wydania nie mogłam minąć obojętnie.
2. "Świadek mimo woli" Gianrico Carofiglio - z DKK. Nie przepadam za tego typu książkami, jednak tą już przeczytałam. Recenzja okaże się tak szybko, jak mój dostawca internetowy oraz błędy Bloggera pozwolą.
3. "Uczennica maga" Trudi Canavan - pożyczona od Arii. Dzięki, kochana!:)
4. "Rozkosze nocy" Sherrilyn Kenyon - część pierwsza cyklu, dokupiona zaraz potym, kiedy wygrałam...
5. "Taniec z diabłem" Sherrilyn Kenyon - w konkursie na blogu Życiowa pasja bibliofila. Potem zadziały się dziwne rzeczy, w związku z tym niedługo konkurs.:)
6. "Koniec pieśni" Wojciech Zembaty - do recenzji od Znaku.
7. "Encyklopedia duchów i demonów" Ernest Abel - do recenzji od Bellony. Już przeczytałam, recenzja ukarze się jak w punkcie 2.

Stosik drugi już nie jest plenerowy, za to w pełni biblioteczny:


Od góry:
1. "Nowy dom" R.A. Salvatore - też już przeczytany; kiedy recenzja, patrz punkt drugi poprzedniego stosika.
2. "Fizjonomika" Jeffrey Ford - w ramach oswajania się z SF.
3. "Porzeglować do Sarancjum" Guy Gavriel Kay
4. "Władca cesarzy" Guy Gavriel Kay - czyli dylogia "Sarantyńska mozaika" - kolejny kąsek jwórczości jednego z moich ulubionych autorów.:)

A teraz część łańcuszkowa. Zostałam nominowana przez Enedtil i Etę do One Lovely Blog Award. Dziekuję wam, Moje Drogie!:)
 
 Zasady są takie:
- napisz u siebie podziękowania i wklej link blogera, który cię nominował,
- napisz o sobie siedem rzeczy, 
- nominuj szesnaście innych, cudownych blogerów (nie można nominować osoby, która cię nominowała),
- napisz im komentarz, by dowiedzieli się o nagrodzie i nominacji. 
 
Chwilowo zajmijmy się punktem drugim;)
1. Nie przepadam za oglądaniem filmów. Nawet nie o to chodzi, że ich nie lubię - szkoda mi po prostu tych dwóch godzin, zmarnowanych na bezczynne gapienie się w ekran. Można w tym czasie zrobić przecież tyle innych rzeczy...
 
2. Uwielbiam wszelkie małe i urocze stworzonka, z tym, że mam dość szerokie kryteria, względem których uznaję jakieś stworzenie za urocze. Gdybym żyła w jakiejś fantastycznej krainie, moje ostatnie słowa brzmiałyby prawdopodobnie: "O, zobaczcie, smocze pisklę! Jakie słodziutkie, ciekawe, czy da się pogłaskać...";)
 
3. Mój ulubiony kolor to turkusowy.
4. Moja orientacja w terenie oscyluje gdzieś w okolicach zera, o ile akurat nie przyjmuje wartości ujemnych.
 
5. Nie przepadam za graniem w gry komputerowe. Co innego patrzenie jak ktoś gra. Po co sobie zawracać głowę tym nudnym rozwalaniem potworów, skoro równie dobrze może to zrobić ktoś inny, któremu potem podpowie się, jak ma rozwiązywać bardziej subtelne zagadki fabuły?;)
6. Jestem stworzeniem z natury ciepłolubnym - nie znoszę zimy.
 
7. Mrówki mnie uwielbiają. Wystarczy 15 minut na trawie, aby na mojej nodze (tudzież innej kończynie) jakaś się zmaterializowała.

Punkt trzeci i czwarty pozostanie niestety bez realizacji - łącze się buntuje i odmawia przesłania komentarzy, że już o fakcie tworzenia notki przez bite dwie godziny nie wspomnę... Nie mam siły na dalszą walkę, toteż pozostawiam otwarte drzwi dla wszystkich, którzy zechcą wziąć udział w zabawie.:)

środa, 13 lipca 2011

Wściekłość i żal - "Wściekły pies" Wojciech Tochman

Wojciech Tochman należy do ścisłego kręgu moich ulubionych reporterów. Jego teksty niezmiennie poruszają, może dlatego, że wszystkie mogłyby dotyczyć kogoś znajomego, albo może nawet i nas, czytelników, osobiście. Budzą całą paletę emocji i dlatego czasem lubię je sobie poczytać.

Zbiór „Wściekły pies” zawiera dziewięć reportaży, z których osiem można przeczytać również w zbiorze „Bóg zapłać” wydawnictwa Czarne. Pierwszy „Mojżeszowy krzak” wraz z ostatnim „Amen” tworzą klamrę dla całej zawartości zbioru, dotyczą bowiem poniekąd tego samego wydarzenia. „Mojżeszowy krzak” to relacja z tragicznego wypadku autokaru, którym białostoccy maturzyści pielgrzymowali do Częstochowy. Tochman rozmawiał z uczestnikami wypadku, rodzicami i dyrekcją szkoły. Reportaż jest bardzo smutny, jednak „Amen” jest w pewnym sensie przerażający. Autor pokazała w nim chaotyczne i bezlitosne poszukiwanie kozła ofiarnego przez zrozpaczonych rodziców, którzy zupełnie nie zwracają uwagi na fakt, że krzywdzą i oczerniają niewinnych ludzi. Nikt się jednak nie odważy ich powstrzymać.

„Atmosfera miłości” i „Wściekły pies”, mimo, że tak różne, poruszają temat hipokryzji i nienawiści, jakie narastają i wychodzą ze środowisk kościelnych. Bo czy nie czymś takim jest szykanowanie i prześladowanie kobiety, która jako jedyna odważyła się głośno mówić, że księżulo w jej parafii jest pedofilem-recydywistą? Z drugiej strony, cóż można powiedzieć o jego parafianach, którzy zamiast chronić własne dzieci, biciem zmuszają je do zmiany zeznań? Przerażający pokaz zaściankowości i głupoty – i wstyd, że coś takiego dzieje się w Polsce. „Wściekły pies” ma dużo szerszy kontekst – jest bowiem rozpaczliwym apelem księdza-homoseksualisty. Wyobcowanie i beznadzieja emanująca z tego tekstu są wręcz porażające. Cztery powyżej omówione teksty uważam za najlepsze i najbardziej poruszające w zbiorze.

Ciekawą tematyką wyróżniają się „Więzień” (opowieść o mężczyźnie z zespołem Toreuta) oraz „Człowiek, który powstał z torów”. O ile bohater „Więźnia” nie wzbudził we mnie żadnych emocji (głównie dlatego, że osoba, która nie wykazuje żadnej chęci walki z chorobą, a do tego bezlitośnie wykorzystuje rodziców chyba nie zasługuje na współczucie), o tyle człowiek, który powstał z torów jest postacią niezwykłą. Mimo, że nie pamięta niczego ze swojej przeszłości (tzn. do momentu, kiedy obudził się na pewnym torowisku), pozostały mu umiejętności z dawnego życia. Mimo, że amnezja, której jest ofiarą sprawia, że psychicznie nieco przypomina dziecko, potrafi być solidnym i uczciwym pracownikiem. Czytelnik cały czas trzyma kciuki, żeby jego odyseja jak najlepiej się skończyła.

„Zażalenie” i „Młodzi lubią szybko” dotyczą tragedii o kontekście kryminalnym. W drodze ze szkolnej dyskoteki znika dziewczynka. Policja popełnia haniebne błędy podczas śledztwa, a sąd umarza postępowanie. Ani od ośmiu lat nikt nie widział. Młody mężczyzna pędząc samochodem z nadmierną prędkością traci panowanie nad kierownicą i wjeżdża w grupę pieszych. Trzech z nich ginie, reszta jest poważnie ranna – niektórzy do końca życia będą mieli problemy z chodzeniem. Tym razem sąd wymierza sprawiedliwość, ale czy dla ofiar, zwłaszcza śmiertelnych, ma to jakieś znaczenie?

„Leży we mnie martwy anioł” to rzecz o Tomaszu Bekasińskim, synu znanego malarza. Coś we mnie jest takiego, że życiorysy znanych osobistości jakoś mnie nie poruszają. Nie inaczej było i tym razem.

Tochman wykazała się w tym zbiorze swoim znacznym kunsztem dziennikarskim. Sporo o nim napisałam przy okazji recenzji „Schodów się nie pali”, nie będę się więc niepotrzebnie powtarzać. Powiem tylko, że polecam wszystkim. Warto przeczytać.

Tytuł: Wściekły pies
Autor: Wojciech Tochman
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2007
Stron: 163

poniedziałek, 11 lipca 2011

Sparwa polsko-niemiecka - "Obwód głowy" Włodzimierz Nowak

Do reportaży zaglądam rzadko. Nie dlatego nawet, że ich nie lubię, ale specjalnie mnie do nich nie ciągnie. Ale czasem lubię sobie przeczytać historie z życia wzięte, mniej lub bardziej dramatyczne. Pełen takich historii jest zbiór reportaży Włodzimierza Nowaka „Obwód głowy”.

Zbiór ten zawiera reportaże o szeroko pojętej tematyce polsko-niemieckiej. Zakres poruszanych tematów sięga daleko zarówno jeśli chodzi o ramy czasowe, jak i tematyczne. A wszystkim im autor poświęcił równie dużo uwagi.

Najbardziej wstrząsające są oczywiście teksty dotyczące tematyki II wojny światowej. Mamy więc wstrząsającą „Noc w Wildenhagen” – pamiętną noc, kiedy Armia Czerwona wkroczyła do niemieckiej wioski. Okrucieństwa żołdaków i zbiorową histerię, jaka wioskę ogarnęła przed wkroczeniem poznajemy z perspektywy Adelheid, wówczas kilkuletniej dziewczynki. Przy okazji tej relacji autor stara się przybliżyć kwestię zbiorowych samobójstw, jakie były zjawiskiem masowym w wioskach zajmowanych przez radzieckie wojska. 

Spojrzenie na wojnę z zupełnie innej strony mamy za to w „Przygodach dobrego wojaka Manfreda”. Jest to wywiad i jednocześnie historia żołnierza Wermachtu, któremu z wojaczką nigdy nie było po drodze. Dlatego przy najbliższej okazji zdezerterował i przyłączył się do polskich partyzantów. Porównanie do Szwejka moim zdaniem jak najbardziej trafne.

Podobny do poprzedniego, ale dużo mniej optymistyczny, jest „Mój warszawski szał”. Jest to relacja z Powstania Warszawskiego, ale tym razem zdawana przez niemieckiego żołnierza. Pokazuje, że wśród wojsk tłumiących powstanie, oprócz okrutnych kryminalistów, byli również młodzi chłopcy, którzy byli tym wszystkim równie przerażeni, jak Polacy.

Równie dramatyczny jest tytułowy „Obwód głowy”. Jest to relacja Alodii Witaszek, którą okupant uznał za wystarczająco aryjską, aby odebrać rodzicom i skierować do adopcji przez czyste rasowo rodziny. Dziewczynka trafiła do dobrych ludzi, więc dramatyczna jest nie tyle jej relacja, co fakty i rozporządzenia na temat „rasowych” dzieci, wyciągnięte przy tej okazji przez autora. Kiedy czyta się takie rzeczy, przestaje się mieć wątpliwości, że Trzecia Rzesza Niemiecka była rządzona przez bandę zwyrodniałych psychopatów. Tematyki „sierocej” dotyczy również „Serce majkino, serce cierkino”, ale tutaj mamy sytuację odwrotną: po wojennej zawierusze niemiecką dziewczynkę, której matka zaginęła, przygarnia polska rodzina. Nowak pomaga jej w odnalezieniu biologicznej matki i rodziny.

„Brzegi coraz bliżej, rybka daleko” i „Adam z Ewką żyli w raju” dotyczą sytuacji polskiego pogranicza i o ile ten pierwszy mówi o zacieśnianiu współpracy polsko-niemieckiej pomiędzy przygranicznymi miastami, to drugi pokazuje sytuację wręcz przeciwną – podupadający region, w którym wraz z koniunkturą na przemyt skończył się przypływ gotówki. Niektórzy próbują sobie z tym radzić, zmieniając towar z papierosów na ludzi, o czym jest mowa w „Przejdziem Nysę, przejdziem Odrę”. Ten reportaż z kolei to kawał dobrej, dziennikarskiej roboty, gdyż mamy tu wgląd we wszelkie aspekty przemytu – poznajemy ten proceder zarówno z perspektywy ludzi przemycanych, przemytników, jak i funkcjonariuszy Straży Granicznej. Jest to chyba najsolidniejszy reportaż w zbiorze.

„Za Odrę po togę” jest chyba najoryginalniejszym tekstem, jeśli chodzi o tematykę. Dotyczy on bowiem polsko-niemieckiego uniwersytetu, na którym kształci się m.in. prawników. Dla Polaków jest to furtka do zawodu adwokata – egzamin niemiecki jest państwowy i mimo, że trudny, to niezależny. Obawiam się jednak, że i ten artykuł mógł się już zdezaktualizować.

Reportaże „Dwie minuty kontra trzy” i „Budzik pani Mosh” dotyczą wpływu ekonomii i polityki na życie szarego obywatela. Pierwszy to rzecz o fabryce Opla, która ma zamiar przenieść produkcje z Niemiec do Polski, drugi opowiada o życiu w byłym NRD po upadku muru berlińskiego. Nie jest to jednak tematyka, która porusza w mojej duszy jakąś strunę.

Wszystkie teksty zamieszczone w „Obwodzie głowy” to istny popis profesjonalizmu reporterskiego. Jako dziennikarz potrafi się zupełnie zatracić w słuchanej opowieści, taktownie wyciągnąć z interlokutora wszystkie informacje, a jednocześnie nie zapomina o tym, że powinien przedstawić wszystkie aspekty omawianych zagadnień. Nie upiększa, nie dodaje ozdobników, nie próbuje wskazać jedynie słusznych rozwiązań. Takie reportaże lubię najbardziej.

Polecam wszystkim fanom literatury faktu. Fani ci, jeśli jeszcze o tym nie wiedzą, powinni się ze szczególną uwagą pochylić nad wydawnictwem Czarne – nie pożałujecie!:)

Tytuł: Obwód głowy
Autor: Włodzimierz Nowak
Wydawnictwo: Czarne
Rok: 2007
Stron: 258

piątek, 8 lipca 2011

To na pewno nie będzie nasze pożegnanie, panie Huberath - "Balsam długiego pożegnania" Marek S. Huberath

Kiedy po raz pierwszy czyta się jakiegoś autora, zawsze jest on niewiadomą. Nawet, jeśli słyszało się od innych opinie czy czytało recenzje, nigdy nie można być pewnym, co nam przyniesie lektura. „Balsam długiego pożegnania” to moja pierwsza książka Huberatha i odbierałam ją jako taką właśnie niewiadomą. Tym bardziej, że jakoś wcześniej unikałam czytania recenzji książek tego pisarza – docierały do mnie tylko ogólnie pochlebne opinie, ot, akurat tyle, żeby nastawić pozytywnie, ale za mało, żeby wyrobić w sobie jakieś konkretne podejście. Właśnie nadszedł czas poznania.

Jak w każdym zbiorze opowiadań, w „Balsamie długiego pożegnania” odnajdziemy zarówno lepsze, jak i gorsze teksty. Trzeba jednak przyznać, że mimo tej wewnętrznej gradacji, wszystkie  reprezentują poziom co najmniej dobry. 

Pierwsze jest „ - Wrócieeś Sneogg, wiedziaam…” które osobiście uważam za najbardziej poruszające w całym zbiorze. W postapokaliptycznej dekoracji, gdzie ludzi się hoduje, a nie wychowuje, a 100% populacji rodzi się z defektami i mutacjami, autor zadaje nam pytanie o to, co jest wyznacznikiem człowieczeństwa. Czy można to ocenić za pomocą jakiegoś testu? Może kryteriów fizycznych? Co decyduje o tym, że jedni są uznawani za ludzi, a inni idą na przemiał? I czy w ogóle ktokolwiek ma prawo do zastosowania takiej oceny? A co, jeśli się pomyli? To wszystko ubrane jest w kostium historii pewnej miłości, dramatycznej i szokującej, tak bardzo różniącej się od tych najczęściej spotykanych obecnie w literaturze. Wysoki poziom i dopracowany warsztat zaskakuje tym bardziej, że jest to debiutanckie opowiadanie Huberatha.

Opowiadanie „Trzy kobiety Dona” jest na równie wysokim poziomie – jeśli chodzi o warsztat. Tak samo, jak we wszystkich tekstach autor i tutaj stworzył wyraziste postacie i dopracowany świat: postapokaliptyczny, w którym w wyniku gwałtownego spadku aktywności Słońca następuje kolejna epoka lodowcowa, a małe grupki ludzi wędrują w cieplejsze, południowe rejony. Właśnie taką grupką jest Don ze swoimi trzema kobietami. Jednak w przeciwieństwie do poprzedniego opowiadanie, to wzbudziło we mnie tylko irytację. Może jestem jakaś dziwna, ale kompletnie nie mogę doszukać się żadnego sensownego przesłania w tym tekście. Jedyne, jakie mi się nasunęło, to „Baby jednak głupie są, nie umieją poprawnie ocenić sytuacji ani planować przyszłości”. Po tym, jak autor rozpieścił mnie pierwszym opowiadaniem, „Trzy kobiety Dona” rozczarowały tym boleśniej.

„Absolutny powiernik Alfreda Dyjaka” jest tekstem z lekka psychodelicznym i niepokojącym, ale z bardzo niecodziennym pomysłem. W trakcie czytania, niepokój bohatera i czytelnika narasta, by dopiero na ostatnich stronach wszystko się wyjaśniło. Nie napiszę nic o treści, gdyż nie mam pojęcia, jak to zrobić, aby nie zdradzić za dużo.

„Kara większa”, za którą Huberath dostał Zajdla w 1991 roku, to kolejny tekst, który mnie zachwycił. Interesującym pomysłem na przedstawienie Piekła, Czyśćca i Nieba, a także koncepcją kar, jakie się tam odbywa. Mamy więc zaświaty zbudowane na modłę karego obozu pracy w którym Kary Większe i Kary Mniejsze odbywają osadzeni, w tym Rudolf Milenkowicz, główny bohater. Ta wersja zaświatów bardzo porusza, zwłaszcza, jeśli dodać do tego obecność Nienarodzonych. I niby żadnej dramatycznej historii tu nie ma, ale w sercu coś zostaje.

„Ostatni, którzy wyszli z Raju” to nie opowiadanie, a mikropowieść. Autor tworzy tutaj rasę Heddenów (Heddenih?), których macierzysta gwiazda umiera, i którzy ratują się przed zagładą, odbywając dwutysiącletnią podróż na Ziemię. Ich promy przybywają do nas już od ponad stu dwudziestu lat. Na jej przykładzie stara się ukazać mechanizmy rządzące rasistowskimi zachowaniami, w których ludzie niekiedy się przeciw przybyszom jednoczą (że sparafrazuję Pratchetta: po co nam rasizm, kiedy możemy mieć gatunkizm?). A na tle tego wszystkiego historia miłości profesora-człowieka i studentki-Hddenki.

Opowiadanie „Kocia obecność” w jakiś dziwaczny sposób skojarzyło mi się z obecną modą na nieumartych i nadprzyrodzonych. Ale nie bójcie się, nie ma w nim iskrzących wampirów czy zakochanych wilkołaków. Jest za to pewna kocia obecność, która odczuł L., pracując w ciemni fotograficznej. Kot-widmo to jednak dopiero początek, bo niedługo do zakładu L. przychodzi pewien osobliwy typ, który nie wychodzi na zdjęciach. Opowiadanie może nie wywołuje takich emocji, jak choćby „Ostatni, którzy wyszli z raju”, ale jest bardzo ciekawą opowiastką w duchu urban fantasy, jedną z niewielu w tym zbiorze, która posiada w miarę pozytywne zakończenie.

„K. miał zwyczaj” to króciusieńka miniaturka literacka, ot, dowcip z gatunku czarnego humoru. „Akt szkicowany ołówkiem” również jest niewielkim utworem, kilkustronicowym opowiadankiem, czyli shortem. Muszę przyznać, że ani jeden, ani drugi utwór nie przypadł mi do gustu. Pierwszy dlatego, że niezbyt lubię taki mini eksperymenty literackie, a drugi dlatego, że pointa całej historii nijak nie pasowała mi do reszty.

Ostatnie dwa opowiadania, czyli „Trzeba przejść groblą” i tytułowy „Balsam długiego pożegnania”  zajmują się tematyką śmierci i umierania. „Trzeba przejść groblą” pokazuje ten problem od strony samego zainteresowanego (że tak to ujmę) i ma klimat dość mocno psychodeliczny – czytając je miałam wrażenie, że jestem w surrealistycznym koszmarze albo mam bardzo zły trip po LSD. „Balsam…” zaś jest opowieścią o żegnaniu się ze zmarłym biskim, o pogodzeniu się ze śmiercią i zaakceptowaniu tego faktu. To ubrana w kostium fantasy metafora, o spokojnej, melancholijnej atmosferze.

Już sam fakt, że nasmarowałam tyle tekstu i opisałam wszystkie opowiadania po kolei świadczy o tym, że książka niezmiernie mi się podobała (tak, na słowotok cierpię tylko wtedy, kiedy książka mi się albo bardzo podoba, albo bardzo nie podoba. Staram się z tym walczyć). Huberach ma świetny warsztat i z jednakową starannością dopieszcza wszystkie swoje teksty. Mamy więc bohaterów jak żywych, trafnie opisywanych kilkoma celnymi zdaniami i ciekawe, dopracowane światy, które czytelnik może z łatwością złożyć z garstki puzzli zmyślnie porozrzucanych w tekście. Huberath zdaje się być negatywnie nastawiony do happy endów – w tym zbiorze trafiło się ich ledwie półtora. Za to każde opowiadanie zawiera elementy mniej lub bardziej psychodeliczno-surrealistyczne. A wydawnictwo dodało nawet ilustracje – trafnie rozmieszczone w tekście i na temat. Szkoda tylko, że czarno-białe, bo nieco tracą w tym wydaniu.

Polecam, polecam, gorąco polecam wszystkim. A sama lecę w te pędy do biblioteki – wszakże czas teraz na powieść. A najlepiej na wszystkie.;)

Tytuł: Balsam długiego pożegnania
Autor: Marek S. Huberath
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2006
Stron: 512

środa, 6 lipca 2011

Obyczaje średniowiecznej francji według Cecilii Randal - "Hyperversum" Cecilia Randall

Chyba każdy grał kiedyś w grę komputerową, która wymagała prowadzenia jakiejś postaci (czyli była nieco bardziej złożona od Tetrisa czy Diamentów). Ale czy zastanawialiście się kiedykolwiek, co by się stało, gdybyście w jednej chwili zorientowali się, że zamiast Lary Croft to wy osobiście stoicie przed ogromnym potworem, albo zamiast Rycerza Chaosu prowadzicie legiony potępionych do walki z siłami światła? Cecilia Randall w Hyperversum postanowiła odpowiedzieć na to pytanie, chociaż może nie stworzyła aż tak spektakularnych dekoracji, jakich ja użyłam w przykładzie. Odpowiadała na nie przez ponad 700 stron powieści. A z jakim skutkiem?

Hyperversum to gra komputerowa typu RPG, która umożliwia rozegranie dowolnego scenariusza w dowolnych realiach historycznych. Do rozgrywki używa się specjalnych rękawic i wizjerów 3D, a więc gracze mają wrażenie, że to oni, a nie postać na ekranie biorą udział w przygodzie. Właśnie taką rozrywką przyjaciele postanowili przywitać powracającego z Francji (gdzie pracował nad doktoratem) Iana Maarykasa. Ian zaś, aby przybliżyć im temat swojej pracy, przygotował scenariusz osadzony w miejscu i czasie najbardziej go interesującym — w trzynastowiecznej Francji. Sześcioosobowa drużyna w składzie: Ian, Daniel, Jodie (dziewczyna Daniela), Carl, Donna oraz Martin (trzynastoletni brat Daniela) zalogowała się do systemu i rozpoczęła rozgrywkę. Coś jednak poszło nie tak.

Nagle gracze spostrzegają, że nie siedzą już wygodnie na kanapie i że oglądany wirtualny świat nabrał głębi, smaku, zapachu… I już nie jest wirtualny. Naprawdę znajdują się teraz na statku płynącym ku wybrzeżom Francji, a na niebie kłębią się czarne, burzowe chmury. Jak nietrudno się domyślić, sztorm rozbija statek, a nasi przyjaciele zostają rozdzieleni i wyrzuceni na brzeg tylko w tym, co akurat mieli na sobie. Muszą sobie radzić w czasach, które żądzą się regułami bardzo odmiennymi od naszych. Czy uda im się przetrwać w targanej niepokojami Francji?

Wbrew temu, co można na pierwszy rzut oka pomyśleć, Hyperversum jest bardziej powieścią o podróżach w czasie, niż o wciągnięciu graczy do świata gry. Nie mamy bowiem osobnego uniwersum, bohaterowie po prostu za pomocą komputera cofają się w czasie o 800 lat. Nie jest to jednak zbyt istotne, gdyż autorka nie rozwodzi się na tematy zwykle w fantastyce z takimi eskapadami kojarzone — nie o to w Hyperversum chodzi. Tutaj liczy się po prostu przygoda.

Zacznę może od wad. Po pierwsze, autorka w ogóle nie wykorzystała faktu zderzenia kultur, jaki niewątpliwie musiałby mieć miejsce, gdyby grupę współczesnych studentów (z których tylko jeden studiował historię) przenieść do XIII wieku. Bohaterowie co prawda bywają szokowani pewnymi faktami (jak choćby okrucieństwo władz), ale wszystkie obyczaje przyswajają niemal z marszu. Dziwi to zwłaszcza w przypadku dziewcząt, którym przecież w tamtych czasach wolno było o wiele mniej, niż obecnie.

Drugim rozczarowaniem, choć już nie tak dużym, byli bohaterowie. Z szóstki graczy Randall poświęca swoją uwagę tylko dwóm: Ianowi i Danielowi, reszta zaś stanowi tło, które nie wnosi do fabuły praktycznie nic. Jakby tego było mało, Ian przez pierwsze 200 stron jawi nam się jako wcielenie cnót wszelakich i jest doskonały do obrzydliwości — całe szczęście, że później ujawniają się u niego ludzkie słabości. Trzeba jednak przyznać, że mimo tych potknięć i mimo faktu, że spora część postaci wypada dość schematycznie (czasem nawet bardzo schematycznie…), są i bohaterowie dobrze opisani. Dotyczy to zwłaszcza francuskiego rycerstwa i wielka szkoda, że Randall nie poświęciła mu więcej uwagi.

Czy książka ma w takim razie jakieś zalety? Owszem. Akcja, mimo że rozpędza się bardzo powoli, to gdy już się rozpędzi potrafi wciągnąć czytelnika. Autorce udało się to osiągnąć dzięki umiejętności dobrego konstruowania dynamicznych epizodów (jednak jak na książkę młodzieżową, którą w istocie jest Hyperversum, trochę zbyt często pojawiają się fragmenty statyczne). Kolejną zaletą jest lekkość języka, który nie jest co prawda wyszukany czy poetycki, ale za to łatwo przyswajalny i zrozumiały dla przeciętnego nastolatka — autorka nie naszpikowała bowiem swojego tekstu specjalistycznymi i historycznymi pojęciami. Dodatkowym plusem jest zaś zakończenie, które mimo przewidywalności fabuły potrafi czytelnika zaskoczyć.

Jeszcze kilka słów o jakości wydania. Książkę wydrukowano na bardzo miękkim papierze, dzięki czemu mimo dużej objętości łatwo ją otworzyć i trudno złamać grzbiet. Literówki również nie zdarzają się licznie, chociaż można natrafić na powtórzony wyraz czy pomyloną numerację rozdziałów. Jedynie czcionka mogłaby być nieco wyraźniejsza — przy zastosowanych przez wydawcę szerokich interliniach czyta się dość niewygodnie. Okładka współgra z treścią i chociaż zazwyczaj nie lubię fotorealistycznych grafik przywodzących na myśl plakaty filmowe i opakowania (nomen omen) gier, to tutaj takie rozwiązanie jest wyjątkowo na miejscu. Zwłaszcza, że świetnie dobrano kolorystykę tła i napisów. Bezdyskusyjnym mankamentem są natomiast „kwiatki”, za przynajmniej część których odpowiedzialny jest tłumacz — ot, choćby kulawe gramatycznie zdanka, z których to można wywnioskować, że aby koń przyśpieszył, należy ściągnąć mu wodze, zaś aby zwolnił, należy go ukuć ostrogą…

Podsumowując, Hyperversum nie jest na pewno powieścią z wyższej półki. Jest w nim jednak coś, co sprawia, że czytelnik bardzo chce się dowiedzieć, „co będzie dalej” i „jak to wszystko się skończy?”. Bohaterowie, mimo mankamentów, potrafią wzbudzić sympatię, zaś fabuła wciąga. Z czego wynika, że powieść Randall świetnie się nadaje na wakacyjny wyjazd — nie nadweręży szarych komórek, a idealnie pasuje do plażowego kocyka czy leżaka na werandzie. Szczególnie polecam ją tym, którzy w bólach pokonywali „Krzyżaków” Sienkiewicza — może uda im się znowu polubić rycerzy.

Recenzja napisana dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Hyperversum
Autor: Cecilia Randall
Tytuł oryginalny: Hyperversum
Wydawnictwo: Esprit
Rok: 2011
Stron: 75

poniedziałek, 4 lipca 2011

Na spalonej słońcem ziemi... - "Słońce Scortów" Laurent Gaudé

„Słońce Scortów” to kolejna powieść, którą przeczytałam tylko i wyłącznie dlatego, że mieliśmy ją omawiać na spotkaniu DKK. Tym razem przyczyną nie była antypatia do gatunku, jaki książka reprezentuje, ale zwyczajny fakt, że marne były szanse, abym zauważyła ją na księgarnianej czy bibliotecznej półce. Może to trochę wina okładki…

Lekturę każdej książki zaczynamy od okładki. Niepozorna okładka „Słońca Scortów” od razu przywodzi na myśl włoską Apulię, krainę, w której rozgrywają się opisane wydarzenia. Jest tak samo szara, jak skały rozpalonych słońcem nadmorskich gór i tak samo ozłacają ją pomarańczowożółte promienie słońca. Jest to miejsce, które wszystkim żyjącym tu stworzeniom stawia twarde warunki, które wymaga oddania mu wielu litrów potu i wielu godzin ciężkiej pracy, aby pozwolić żyć. Nic dziwnego, że taka ziemia rodzi nietypowych ludzi, czasem przy tym okrutnie z nich drwiąc.

Ród Scortów powstał właśnie na tej ziemi, zrodzony z obsesji, żądzy i oszustwa losu. Oto z chwili uniesienia bandyty, który postanowił za wszelką cenę powetować sobie lata zaprzepaszczonego w więzieniu życia na dziewczynie, przez którą do więzienia trafił i starej panny, która dla jedynej w życiu rozkoszy postanowiła nie wyjawiać, że nie jest tą, za którą ją wzięto, zrodził się pierwszy Scorta. Był on człowiekiem twardym, złym i szalonym. I dał początek rodzinie, którą następnie sam przeklął.

Dzieje tej rodziny opowiada nam Carmila, córka protoplasty rodu. Staruszka, przeczuwając, że umysł niedługo przestanie jej służyć, postanowiła powierzyć historię swojej księdzu, aby następnie przekazał ją wnuczce, kiedy dziewczynka osiągnie odpowiedni wiek. Oczywiście staruszka nie zna wszystkich faktów, a więc czasem dane jest nam zobaczyć migawki ze scen jej nieznanych – gdyż tylko autor zna całą historię.

„Słońce Scortów” jest sagą rodzinną. Pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło podczas lektury, to „Sto lat samotności” Marqueza. Co prawda w „Słońcu…” nie uświadczymy realizmu magicznego, tak charakterystycznego dla powieści iberoamerykańskiego pisarza, ale nie styl prozy jest odpowiedzialny za to skojarzenie. Obie powieści opowiadają bowiem o wyobcowaniu pewnego rodu, o samotności i piętnie przekazywanym z pokolenia na pokolenie, w dusznym, spalonym słońcem powietrzu. Zdaję sobie sprawę z tego, że Marquez jest lepszym pisarzem od Gaude’a, ale wydaje mi się, że jeśli ktoś chce zakosztować klimatu „Stu lat samotności”, a jest uczulony na wszelkiego rodzaju realizm magiczny, to „Słońce Scortów” jest dla niego idealnym rozwiązaniem.

Jedynym, co wprowadzało lekki dysonans podczas lektury, był fakt, że autor upodobał sobie krótkie, urywane wręcz zdania. Wyróżnia to co prawda jego styl i nadaje mu rysę indywidualizmu, ale niezbyt pasuje do opisów, powolnej, słonecznej Apulii. Czytelnik czuje rozdźwięk między tum, o czym czyta, a tym, jak to jest napisane, co może utrudniać wczucie się w klimat powieści.

Podsumowując, „Słońce Scortów” szczególnie polecam miłośnikom sag rodzinnych. Poza tym uważam, że książka o najbardziej słonecznym zakątku Włoch będzie świetną lekturą na wakacje, wprowadzającą czasem klimat lekkiej melancholii i zadumy, ale nieprzygnębiającą.

Tytuł:Słońce Scortów
Autor: Laurent Gaudé
Tytuł oryginalny: Le soleil des Scorta
Tłumacz: Jacek Giszczak
Wydawnictwo: W.A.B
Rok: 2005
Stron: 270

sobota, 2 lipca 2011

Nie delfin, a tuńczyk! - "Dziewczyna, która pływała z delfinami" Sabina Berman

„Dziewczyna, która pływała z delfinami” nie jest książką, która atakuje czytelnika z księgarnianej półki, nie naprzykrza się wzrokowi, nie epatuje wyskakującym z okładki tłustym, krzykliwie kolorowym tytułem. Można powiedzieć, że jest niepozorna: dość cienka, z jasną, prostą (dla mnie osobiście – nawet zniechęcającą) okładką, bez nadętych blurbów z tyłu. Wyróżnia ją dyskrecja. Niestety, ta dyskrecja może też sprawić, że czytelnik przejdzie obojętnie, ignorując statyczny obraz okładki i skromną objętość książki. I cóż, taki czytelnik pożałuje, że omija go ciekawa i bardzo oryginalna powieść.

Kiedy Isabelle dziedziczy po siostrze przetwórnię tuńczyka oraz zaniedbaną willę, nie wie, że w spadku dostała również pewnego lokatora. Lokatorem owym okazuje się zdziczała, zaniedbana dziewczynka – jak się szybko okazuje, maltretowana przez matkę i cierpiąca na autyzm siostrzenica Isabelle. Mimo opłakanego stanu dziewczynki, świeżo odnaleziona ciotka postanawia nauczyć ją człowieczeństwa. Zaczyna od nadania dziecku imienia – Karen.

To właśnie Karen snuje opowieść o swoim życiu. Opowiada o tym, ja uczyła się mówić, nawiązywać kontakt i funkcjonować w społeczeństwie. Właśnie „funkcjonować w”, gdyż nigdy nie stała się, bo nie chciała się stać, normalnym członkiem społeczeństwa. Jej inność szła w parze ze szczególną wrażliwością i z umiejętnością widzenia rzeczy takimi, jakie są (oraz brutalnego nieraz informowania o tym otoczenia), które to cechy stwarzały barierę niezrozumienia. Jednocześnie jednak Karen stała się wrażliwa na tę nieludzką część świata, wszystko, co jest poza człowiekiem: zwierzęta, rośliny, krajobrazy. Właśnie to pozwoliło jej wnikliwie zanalizować cierpienie zwierząt i próbować to zmienić tam, gdzie miała najbliżej – czyli w przetwórni tuńczyków własnej ciotki.

Co w książce zachwyca? Karen oczywiście. Ponieważ książka ma formę wspomnień spisanych po latach, wszystkie wydarzenia poznajemy z perspektywy osoby niepełnosprawnej umysłowo, jeśli chodzi o inteligencję, ale wybitnej, jeśli chodzi o zapamiętywanie i projektowanie przestrzenne. Karen potrafi z niewinną prostotą wytykać absurdy świata i hipokryzję ludzi, którzy ją otaczają. Głównie zaś zajmuje ją problem, dlaczego ludzie uważają się za innych/lepszych (niepotrzebne skreślić) od zwierząt. Dziewczyna podaje tak celne argumenty, że czytelnik sam zaczyna się nad tym zastanawiać i jest to zagadnienie, które przez cały czas czytania (a i długo później) nie daje spokoju.

Pani Berman w swojej powieści nie używa wyszukanego słownictwa, nie tworzy zawiłych, wielopiętrowych metafor (a wręcz tępi wszelkie ich przejawy). Mimo to potrafi tak celnie formułować swoje proste zdania, że bezbłędnie ujmuje nimi sens wypowiedzi. Maestria minimalizmu i całkowite zaprzeczenie przerostu formy nad treścią (przerostu treści nad formą również). Powieść wydaje się doskonale zrównoważona, gruntownie przemyślana i skonstruowana z precyzją szwajcarskiego zegarmistrza. Jednocześnie ma powolny, spokojny rytm, idealny do refleksyjnego, nieśpiesznego czytania.

Tylko jedna rzecz nie daje mi spokoju. Dlaczego właściwie w tytule mowa jest o delfinach? Co prawda gdzieś tam w tle się pojawiają, ale dla fabuły mają równie wielkie znaczenie, co odnotowany gdzieś deszczowy dzień. Czyli żadne. To tuńczyki są tutaj ważne, o ich dobro toczy batalię Karen. Ale widocznie tuńczyki są mniej lubiane przez opinię publiczną, niż delfiny.

Podsumuję krótko: czytajcie tę powieść, bo jest ona świetną lekturą dla każdego człowieka, który ma w sobie chociaż odrobinę wrażliwości. Zaś dla miłośników zwierząt przeczytanie jej to wręcz swoisty obowiązek.

 Książkę otrzymałam od wydawnictwa Znak


 
Tytuł:Dziewczyna, która pływała z delfinami
Autor: Sabina Berman
Tytuł oryginalny: La mujer que buceo dentro del corazon del mundo
Tłumacz: Małgorzata Moś
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2011
Stron: 231


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...