sobota, 30 sierpnia 2014

Przerwana lekcja muzyki, czyli warszawskie mechaborgi parą spowite - "Aposiopesis" Andrzej W. Sawicki

Polska fantastyka jest dla mnie źródłem wiecznego niepokoju i, zazwyczaj, rozczarowań. Bardzo chciałabym czytać dobre, polskie powieści – nawet niekoniecznie wybitne literacko (choć takie też), ale będące solidną rozrywką, napisane z werwa i niepowielające schematu ulubionego przez autora (mam wrażenie, że większość polskich pisarzy fantastów pisze wciąż od nowa jedna książkę. I nawet nie próbuje tego maskować). Oczywiście jest garstka autorów, których uważam za świetnych, wybitnych nawet. Jest też garstka tych, których uważam za wybitnych, ale rzemieślników (w czym nie ma niczego złego, po prostu to rozróżnienie jest dla mnie istotne). Do tej drugiej grupy właśnie dołączył Andrzej W. Sawicki.

Samo nazwisko było mi znane już wcześniej, ale omijałam je, bo kojarzyło mi się z fantastyką historyczną, której nie lubię, a która w wykonaniu polskich autorów często jest wręcz toksyczna od kipiącej ideologii (i to generalnie niezależnie od rodzaju tej ideologii). Co prawda „Aposiopesis” to też fantastyka właściwie historyczna, ale z pewnymi, istotnymi dla mnie, różnicami. Po pierwsze, autor zdecydował się z grubsza zachować linię historyczna znaną z naszego świata, nie mamy więc do czynienia z Polską jako światowym mocarstwem, obrońcą narodów czy czymś jeszcze innym absolutnie niezbędnym do egzystencji reszcie świata. Po drugie, zdecydował się na okres inny niż czasy wąsatego sarmatyzmu, zamiast tego udając się w rok 1871 (okres mniej więcej tak samo popularny jak sarmacki, ale zdecydowanie mi milszy). Po trzecie – steampunk. Uwielbiam tę konwencję.

Zarys fabuły jest raczej prosty: w trakcie przedstawienia w jednej z warszawskich oper ginie austriacki dyplomata. Śmierć jest spektakularna, bo delikwent zostaje rozszarpany przez widmo przybyłe ze strefy eteru, a wezwane za pomocą muzyki. Sytuacja robi się niezręczna dla sceny politycznej, potrzeba schwytania kogoś, kto mógłby za zamach odpowiadać, staje się paląca. Zadanie to zostaje powierzone drużynie dość barwnych postaci: pruskiej junkierce Henriecie von Kirhcheim, która przypadkiem była świadkiem zdarzenia, rosyjskiemu oficerowi Siergiejowi Kusowowi i Daniłowi Downarowi, polskiemu inżynierowi, który również w sprawę wmieszał się przypadkiem. Czy uda im się rozwiązać zagadkę?

Największym plusem powieści jest świat przedstawiony. Co prawda nie obraziłabym się, gdyby autor pokazał nam z niego nieco więcej, ale i to, co dostajemy, jest bardzo smakowite. Oto mamy Warszawę znaną z powieści pozytywistów, po której jednak poza zwykłymi ludźmi poruszają się różnego rodzaju mechaborgi, a nawet ożywieńcy zszyci z różnych kawałków trupów na frankensteinowską modłę. W urzędach petentów obsługują automaty resocjalizacyjne, a eksperymenty z magiczną substancją, zwana tutaj eterem, nie są niczym dziwnym. Wszystko to malownicze, zgrabnie opisane i niezwykle żywe. Autor miał pomysł, a potem nie zawahał się go dopracować i dopiero użyć. Co godne pochwały, widać też, że świat ma znacznie więcej zakamarków i aspektów, niż nam pokazuje. Jedyne, co w tym zachwycającą obrazku wprowadza lekki dysonans, to mocno stereotypowy sposób opisywania mieszkańców. Jak Żyd, to interesowny, szarpiący pejsy i krzyczący „aj-waj!”, jak przekupka, to wielka, wredna i wrzaskliwa. Trochę szkoda, że autor nie zdecydował się na większą różnorodność. 

Kilku słów o bohaterach. Mam z nimi... może nie problem, bo to zbyt mocne słowo, ale po prostu jakieś drobne elementy mi w konstrukcji niektórych zgrzytają. Taka Henrietta na przykład. Żołnierz oddziałów specjalnych, obecnie na bezterminowym urlopie, bojowy cyborg (jak to zgrabnie nazywa autor – mechaborg) ze wspomaganym mechanicznie trybem szału bojowego. Także dwudziestokilkuletnia, spokojna urzędniczka. Autor starał się ukazać dychotomię tej postaci, która z jednej strony wiele widziała i przeżyła, a z drugiej ciągle marzy jej się spokojne życie u boku kochanego mężczyzny. Temat bardzo nośny, ale nie udało się go w pełni wykorzystać, bo pan Sawicki dziewczęcość postanowił utożsamić z infantylnością. Henrietta, która na froncie dosłownie rozszarpywała ludziom gardła zębami, w cywilu zachowuje się jak zaczytująca się harlequinami nastolatka, w dodatku dość kapryśna. Z jednej strony jest to zabieg w jakiś sposób udany, bo nie mamy do czynienia z postacią całkowicie nieprawdopodobną. Dodaje też pannie von Kirhcheim nieco rozczulającego uroku. Z drugiej, takie zachowanie zupełnie nie pasuje do jej wieku i wojennych przeszłości.

Męscy bohaterowie są już pozbawieni takich zgrzytów, choć ciągle pozostają mało zaskakujący (sama nie wiem, czy to wada). Danił, poza byciem zdolnym inżynierem, zajmującym się projektami łączącymi mechanikę z eterem, jest również mechaborgiem (ale nie wojskowym bynajmniej) ma też przywary, takie jak przesadna skłonność do romantycznego postrzegania świata i nadmiernej rozrzutności. Niemniej, jest postacią chyba najsympatyczniejszą w powieści, takim typowym misiem przytulinkiem o genialnym umyśle i całkiem walecznym jak na swoje warunki sercu. Kompletnym przeciwieństwem Daniła jest Kusow, który charakter ma gwałtowny i podejrzliwy, jak na oficera służb przystało. Jest też zabójczo przystojny i skłonny do agresji, na szczęście tłumionej. Odniosłam wrażenie, że autor nie bardzo miał na niego pomysł, toteż stosunkowo niewiele Kusowa w powieści. Z jednej strony to dobrze, z drugiej szkoda, bo jako postać bynajmniej nie jest nudny, mimo że przewidywalny. Poza tym towarzyszy mu menażeria osobliwych podkomendnych, których ku mojemu rozczarowaniu nie dane mi było poznać bliżej. Na dokładkę mamy plejadę postaci pobocznych: automatów, postaci historycznych (tych jest zaskakująco dużo, nawet jeśli tylko migają w tłumie. Przy tym nie ma się odczucia, że autor ich poupychał na siłę w fabule), przedstawicieli śmietanki towarzyskiej i świata nadprzyrodzonego. Wyraźniej zarysowany jest jedynie dżin Alojzy, służący Daniła. Przypadła mu rola trickstera, którą odgrywa ze sporym wdziękiem.

Pierwotny projekt okładki. Grafika znacznie
IMO ciekawsza, ale mniej dopasowana do treści.
Obaj panowie – Danił i Siergiej – będą się starać o względy Henrietty. Jest to typowy schemat „ich dwóch, ona jedna” i przyznam, że w pisaniu wątku miłosnego autor nie popisał się niczym odkrywczym. Ot, zestawienie romantyka o czystym sercu z uroczym łotrem i dziewczyna, która nie może się zdecydować. Plusem jest to, że wątek romantyczny nie dominuje fabuły, nie jest też pomijany zdawkowym wspomnieniem. Ładnie uzupełnia akcję i trochę ożywia życie wewnętrzne bohaterów. Drugim plusem jest rozwiązanie wątku, ale nie będę spoilerować.

Reszta fabuły również jest niczego sobie. Sawicki zaprezentował nam powieść przygodową zmieszaną z kryminałem (nie domyśliłam się rozwiązania zagadki, za co brawa dla autora, bo to rzadkość), zawierająca kilka niezależnych wątków. Niektóre z nich wyskakują co prawda jak bandyta zza winkla, zupełnie znienacka, ale są tak zgrabnie prowadzone, że nie sposób się zirytować. 

Mimo narzekań, jestem z lektury bardzo zadowolona. Nie jest to może ambitna literatura, ale z pewnością solidne rzemiosło, na poziomie, który rzadko reprezentują polscy pisarze. Za część mojego zadowolenia odpowiada być może zaskoczenie, bo spodziewałam się czegoś gorszego niż ostatecznie dostałam. Nie zmienia to faktu, ze Sawicki potrafi posługiwać się piórem, choć może jeszcze nie mistrzowsko (i przez jakiś czas jeszcze nie będzie, jak sądzę). Tak więc mój pierwszy kontakt z Horyzontami Zdarzeń, nową serią polskiej fantastyki, mogę uznać za udany – zwłaszcza, że strona techniczna książki jest bardzo przyjemna (trochę co prawda nie w smak była mi zmiana grafiki na okładce, ale przyznam, ze obecna bardziej pasuje do treści. Co nie przeszkadza mi sądzić, że pierwsza była ładniejsza). Polecam tym, którzy szukają solidnej rozrywki - „Aposiopesis” z pewnością wam ją zapewni.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.

Tytuł: Aposiopesis
Autor: Andrzej W. Sawicki
Seria: Horyzonty Zdarzeń
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2014
Stron: 352

środa, 27 sierpnia 2014

Zmyślenia #7 - Książki, które chciałabym postawić na półce, ale raczej do tego nie dojdzie

Każdy czytelnik ma swoje małe marzenia (z resztą, nie tylko czytelnik, bo i gracz, i kinoman...), których spełnienie niby gdzieś tam w rachunku prawdopodobieństwa jest różne od zera, ale tylko w granicy błędu statystycznego. I taką listą marzeń niespełnionych chciałabym się z wami podzielić. Oczywiście będą to tylko marzenia książkowe i może kiedyś jakieś polskie wydawnictwo pozytywnie mnie zaskoczy, ale póki co metafora z pierwszego zdania nadal obowiązuje. Do rzeczy więc. 

1. Piękny omnibus cyklu "Temeraire" Naomi Novik
Wiem, że jestem jedną z bardzo nielicznych fanek gotowych takie wydanie zakupić, dlatego raczej nie ma szans, żeby się pojawiło. Niemniej, gdyby kiedyś jednak taki cud się zdarzył, kupiłabym. Mimo że mam wszystkie dotąd wydane tomy. A kupiłabym dlatego, że tę serię zaczytuję niemal do szczętu, a pierwszy tom jest już niemal nie do zdobycia (errata: było wznowienie z okazji wydaniu ósmego tomu, ale kiedyś nadejdzie i taki dzień, kiedy "Smoka Jego Królewskiej Mości" naprawdę nie da się zdobyć. I co ja wtedy zrobię?), więc kiedy mój się rozpadnie, nie bardzo będę miała jak go wymienić na nowy. Kupiłabym także dlatego, że uwielbiam tę serię i takim cudeńkiem na półce mogłabym się napawać tylko dla samych wrażeń estetycznych i czystej radości płynącej z posiadania. Oczywiście moje wymarzone wydanie musi być solidne - twarda oprawa, papier w żadnym wypadku ekologiczny, szyte kartki. Musi też być piękne (przyznam, że przy odpowiednim poziomie piękna byłabym skłonna przymknąć oko na braki w solidności), więc grafika okładki musi być wysokiej jakości (ta zaprezentowana obok na przykład, ale nie upieram się, jestem otwarta na propozycje), a i na ilustracje bym się nie obraziła, najlepiej tego pana. Absurdem byłoby też umieszczanie wszystkich dziewięciu tomów w jednym woluminie (pewnie wyglądałby jak dwie "Peanatemy" razem wzięte), dlatego najrozsądniej byłoby wypuścić trzy takie omnibusy, każdy po trzy tomy. Ech, marzenie...


2. Polskie wydanie serii "A Memoir by Lady Trent"
Tu mam jeden zasadniczy warunek: okładki i ilustracje muszą być jak w oryginale (ewentualnie dopuszczam jakieś drobne, kosmetyczne ustępstwa). Treść co prawda zapowiada się obiecująco (wiecie, smoki), ale bardzo chciałabym móc postawić na półce coś z tak pięknymi okładkami i równie cudną oprawą graficzną wnętrza. Wtedy byłabym szczęśliwa nawet jeśli treść okazałaby się totalnym gniotem - przecież "Dzieci Hurina" też są totalnym gniotem, ale ilustracje Alana Lee wszystko mi wynagradzają. Myślę, że Todd Lockwood też dałby radę (choć szczerze mówiąc, styl tego najbardziej znanego twórcy ilustracji do D&D zawsze trochę mi zgrzytał. Nie aż na tyle jednak, żeby się nie zachwycać, zwłaszcza pracami czarno-białymi). Oraz mam ogromną słabość do poruszania wątków badawczych w literaturze fantastycznej, więc sami rozumiecie.

To marzenie wydaje mi się mniej nieprawdopodobne od poprzedniego (bo przecie szansa, że któryś z wydawców skusi się na tytuł jeszcze na polskim rynku nieobecny jest większa niż na to, że ktoś wypuści ekskluzywne wydanie niezbyt popularnej serii), więc ciągle trzymam kciuki za jego spełnienie. Mam tylko nadzieję, że całość, jeśli już do niej dojdzie, nie odbędzie się w myśl powiedzonka "Jeśli Bóg chce nas ukarać, spełnia nasze marzenia" i wydawca nie zechce zaoszczędzić na szacie graficznej. To byłoby nie fair.


3. Zakończenie cyklu "Protektorat Parasola". Po polsku.
Na polski zostały przełożone cztery tomy "Protektoratu...", czyli prawie cała historia. Sęk w tym, że został jeszcze jeden, ostatni, zamykający cykl. Jednak od kiedy wydawnictwo Prószyński i s-ka oświadczyło, że rezygnuje z wydawania fantastyki (poza Pratchettem i Cardem), prawdopodobieństwo jego ukazania się oscyluje w okolicach zera. Tego się czytelnikom nie robi... Zrozumiałabym decyzję, gdyby te cztery tomy, które już się ukazały należały do tasiemcowego, przynajmniej kilkunastoczęściowego cyklu. Wtedy wiadomo - skoro już na początku wyniki sprzedaży nie są zadowalające, to trudno inwestować dalej, zwłaszcza że widoków na zakończenie cyklu i zadowolenie fanów raczej nie widać. Ale kiedy została tylko jedna książka? Wiecie, nie znam się na ekonomii wydawniczej, ale wydaje mi się, ze skoro opłacało się wydać cztery tomy, to i piąty nie przyniósłby strat, w końcu to zamknięcie cyklu. Zwłaszcza, że spora grupa czytelników, nauczona przykrymi doświadczeniami, czekała z zakupem, aż całość będzie po polsku. Trudno im się dziwić, bo niestety porzucanie serii to dość powszechna na naszym rynku praktyka, choć może akurat nie w wykonaniu tego wydawnictwa. Tym bardziej rozczarowująca była decyzja odnośnie Carriger. Cóż, życie...


4. Artbook do filmu "Jak wytresować smoka". Albo jakiegoś innego pięknego filmu z pięknymi smokami (może być też któraś z moich ulubionych animacji). 
To jest w ogóle dziwne, bo jak uwielbiam i zawsze wzdycham do artbooków maści wszelakiej, tak... nie mam ani jednego. Za to ten do HTTYD chciałaby najbardziej ze wszystkich (bardziej mogłabym chcieć chyba tylko ten dotyczący ekranizacji "Temeraire" Novik, ale nie ma przecież ani filmu, ani tym bardziej artbooka. Choć album wszystkich amerykańskich okładek i pokrewnych tematycznie prac ich rysownika też bym chętnie przygarnęła). Po prostu uwielbiam patrzeć, jak wraz z postępem prac zmieniały się projekty postaci, a wiele obrazków powstałych w ramach przygotowań jest po prostu pięknych nawet jeśli się nie wie, że zostały stworzone na potrzeby ulubionego filmu. Szanse, że ta akurat książka wyjdzie kiedyś po polsku są przyzerowe (jedyne książki z serii "jak robiono film", o których wiem, to te dotyczące ekranizacji Tolkiena. Śliczne są, ale za mało smoków na mój gust), ale to akurat nie jest problem, bo tu najważniejsza jest strona graficzna (plus, nie spodziewam się tekstu na tyle skomplikowanego, żebym nie mogła sobie z nim poradzić nawet z moim marnym angielskim). Musiałabym się tylko przekonać do zakupów z Amazonu... A może lepiej poczekać, aż ten wejdzie na polski rynek?;)


5. Wszystkie książki z serii "Uczta Wyobraźni", które chciałam sobie kupić, ale nie zdążyłam...
Czyli na przykład widniejące obok. W razie gdyby ktoś nie wiedział, służę wyjaśnieniem, że książki z UW nie są wznawiane (przynajmniej nie w szacie graficznej serii), nie ma też dodruków, więc jeśli ktoś się nie załapie, to po ptokach. (Chyba że stać go na zapłacenie ceny z pięciokrotną przebitką na alledrogo, to wtedy jest jeszcze nadzieja. Ja wolę te dwieście złotych spożytkować inaczej, w końcu za taką sumkę można sobie kupić znacznie więcej książek niż jedna) Trzy, które widać na załączonym obrazku to moje osobiste największe bolączki. Z "Atlasem chmur" jeszcze nie jest tak źle, bo nie zależy mi, żeby mieć koniecznie wydanie z Uczty. Chcę mieć wydanie estetyczne, a to jak dotąd najbardziej mi się podoba (okładka jest fenomenalna). Niestety, cały nakład rozszedł się w ciągu trzech czy czterech miesięcy od premiery i zostało tylko ohydne wydanie filmowe. Ale jest nadzieja - istnieje szansa, że wydawca kiedyś wznowi w innej szacie graficznej, a ja wierzę w poczucie estetyki Maga - "Ślepowidzenie" doczekało się dwóch bardzo przyzwoitych wydań pozaucztowych (ciągle się waham, ale powoli się łamię. Może nabędę razem z kontynuacją - "Echopraksią"). "Nakręcana dziewczyna" Bacigalupiego co prawda też doczekała się wznowienia, ale wersja bez zbioru opowiadań w pakiecie (o którym wydawca powiedział, że nie ma takiej opcji, żeby pojawił się w innej odsłonie) niezbyt mnie interesuje. W wyścigu po "Welin" zaś przegrałam już na starcie, bo nakład książki wyczerpał się, zanim dotarło do mnie, że takowa istnieje. Teraz przynajmniej kupuję interesującą UW na bieżąco, ale tych kąsków już raczej nie nabędę...


 6. "Kroki w nieznane" 2005 i 2007
Sytuacja analogiczna jak z Ucztą Wyobraźni - po prostu się nie załapałam. I o ile na tom z 2009 roku mogę jeszcze liczyć w wydaniu miękkookładkowym, to na te dwa wcześniejsze już nie. Wcześniej była jeszcze nadzieja - Solaris udostępnił pięć pierwszych tomów serii w druku na życzenie, jako że niektóre nie były już dostępne na rynku. To było skorelowane w czasie z moim postanowieniem zebrania serii, więc się ucieszyłam i oddałam pozyskiwaniu pozostałych tomów, bo przecież w druku na żądanie nakład mi się nie wyczerpie. A tu kicha, bo nagle się okazało, że są problemy z prawami do niektórych opowiadań z pierwszych trzech tomów serii i wydawca wycofał je ze sprzedaży. Tom drugi udało mi się dorwać w twardej oprawie, ale pierwszy i trzeci przepadły (analogicznie jak w przypadku UW, nie mam zamiaru wydawać trzycyfrowych sum na okazy z Allegro - potrafię znaleźć lepsze zastosowanie dla takiej kwoty). Pozostaje mi liczyć na jakąś szczęśliwą gwiazdę, która przyświeci mi w antykwariacie (choć obecnie nawet egzemplarz z biblioteki by mnie zadowolił. Skoro już nie mogę ich postawić wraz z resztą serii na półce, to przynajmniej chciałabym poznać treść).


Zdjęcie z oficjalnej strony autora.
 7. W miarę kompletny zbiór opowiadań Kena Liu
Jeśli komuś zdarza się czytać moje notki o kolejnych numerach Nowej Fantastyki, miał okazję się przekonać, że Ken Liu wyrasta na jednego z moich ulubionych twórców krótkiej formy. Fajnie, że redakcja pisma go drukuje - i to, jak pisze, tylko najlepsze teksty, pomijając te "zaledwie bardzo dobre" - ale marzy mi się książkowe wydanie. Po pierwsze dlatego, że chciałabym mieć wszystkie teksty autora w jednym miejscu, a po drugie dlatego, że osobiście lubię zbiory opowiadań. Niestety, jak to u pisarza znanego tylko z krótkich form, nawet oryginalne wydania tekstów są rozproszone po różnych czasopismach i antologiach tematycznych i raczej nie zanosi się na to, żeby ktoś zechciał je zebrać do kupy. Sytuację może zmienić powieść autora (która również mogłaby się znaleźć na tej liście. Nie znalazła się, ponieważ premiera planowana jest na przyszły rok i ciągle się łudzę, że do tego czasu ktoś jednak zechce ją u nas wydać), oczywiście tylko w wypadku, kiedy okaże się bestsellerem. Wtedy może ktoś (może nawet polski wydawca sam wpadnie na ten pomysł - przykład Petera Wattsa pokazuje, że nie jest to wcale takie niemożliwe) zdecyduje się wybrać teksty (liczę na przynajmniej dwadzieścia, choć wymarzonym rozwiązaniem byłyby wszystkie) do zbioru opowiadań. Ale na razie zbyt wiele tu zmiennych, żeby mówić o prawdopodobieństwie istotnie różnym od zera.

A jak wyglądałaby Wasza lista?

sobota, 16 sierpnia 2014

Subiektywne prasowanie #26 - Nowa Fantastyka 08/2014

Z okładki sierpniowego numeru Nowej Fantastyki spogląda na nas Herkules. Trochę mnie to zdziwiło, bo przecież hitem miesiąca są „Strażnicy Galaktyki” i to raczej ich bym się spodziewała, a nie fotosu z filmu o znacznie słabszej promocji. Ale nie przedłużając, zajrzyjmy do środka.

Wstępniak to tym razem rozważania o naturze humanisty w klasycznym tego słowa znaczeniu. Całkiem to zmyślnie napisane, choć może niespecjalnie odkrywcze. Mateusz Wielgosz sarka na piarowe posunięcia NASA, która postanowiła swoim sztandarowym produktem uczynić napęd WRAP. Bardzo trafiają do mnie jego argumenty.

Dalej mamy to, czego zabrakło mi na okładce, czyli długi artykuł o kolejnych (przeważnie komiksowych) inkarnacjach Strażników Galaktyki. Film co prawda przede mną, więc nie wiem, jak treść artykułu ma się do niego, ale pouczyłam się nieco podbudowana wiedzą. Zaraz za strażnikami kolejny filmowy temat, czyli historia Wojowniczych Żółwi Ninja. Artykuł sprawnie nakreśla ich genezę i karierę, więc jeśli ktoś chciałby się zapoznać ze wszystkimi dziełami z udziałem wojowniczych gadów, to znajdzie tu idealny przewodnik. Dla tych, którzy wybierają się na film, tekst może się stać ciekawym uzupełnieniem.

Następny jest długi (w ogóle w tym numerze teksty wydają mi się dłuższe niż zazwyczaj) wywiad z Tadem Williamsem. Choć moje pierwsze spotkanie z autorem nie przebiegło zbyt pomyślnie, to rozmowę przeczytałam ze sporą przyjemnością, bo autor zdaje się być interesującym człowiekiem, a i pytania otrzymywał sensowne. Po rozmowie z Williamsem kończymy literacką wycieczkę do Brazylii rantem o współczesnym obliczu fantastyki w tym kraju.

I dopiero teraz docieramy do tematu z okładki, czyli artykułu o wizerunku Herkulesa w filmie, w którym Jerzy Rzymowski ubolewa (poniekąd słusznie), że mało kto sili się na pokazanie dramatycznej strony tej postaci (i podaje dość zaskakujące dla mnie dane o popularności disnejowskiego „Herkulesa”. Choć moje zaskoczenie bierze się pewnie z tego, że pan Rzymowski kierował się być może wynikami sprzedaży tudzież oceną na Filmwebie a ja brakiem entuzjastycznego (uznajmy to za gruby eufemizm) fandomu). W charakterze książki miesiąca tym razem „Pozostawieni” Toma Perrotta. Samej książki nie czytałam, ale pomysł na fabułę mogę skomentować tylko słowami przypisywanymi George’owi Martinowi: „Zniknęło 2% ludzkości? I ktoś to w ogóle zauważył?”

Przejdźmy o felietonów. Maciej Parowski prezentuje drugą odsłonę rozważań o cenzurze i tym razem bardziej się skupia na zagadnieniu autocenzury. Rafał Kosik pisze o bezsensie nadregulacji prawnych. Z zasadniczą tezą felietonu się zgadzam, ze szczegółami już nie, bo moja i autora definicja nadregulacji diametralnie się różnią. Poza tym znowu przyłapałam go na reaserchu ziemkiewiczowskim – wstyd, panie Kosik, nikomu już nie można ufać. Za to Peter Watts komentuje niepokojące wyniki pewnych badań naukowych dotyczących związku między zdolnością weryfikacji faktów a ich zgodnością z poglądami badanych. Jak zwykle bardzo ciekawy tekst. Łukasz Orbitowski znowu pisze o filmie, który nie jest horrorem. I tym razem wydaje się to być film dla mnie, aczkolwiek należy go przeznaczyć na oglądanie w specyficznym stanie ducha. A mowa o „Kin Dza Dza!”.

Poświęcę jeszcze klika zdań recenzjom, bo tak się złożyło, że tym razem przeczytałam niektóre książki zrecenzowane w numerze, więc mogę się odnieść. „Szczęśliwej godziny w piekle” Tada Williamsa co prawda postanowiłam nie czytać, a Jerzy Rzymowski utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłam, choć jemu akurat książka się podobała. Za to „Krew tyranów” oceniamy podobnie wysoko, choć znowu mnie podobały się zupełnie inne elementy powieści niż rednaczowi. Za to ze zdaniem Jerzego Stachowicza o „Aposiopesis” zgadzam się w całej rozciągłości, choć to i owo jeszcze bym dodała (i dodam niebawem, bo książka już przeczytana).

Opowiadania w tym numerze trzymają zaskakująco wysoki poziom. „Księżniczka i śpiący rycerze” wspomnianego wyżej Andrzeja W. Sawickiego to bardzo sprawnie napisane przygodowe opowiadanie w klimacie steampunku zmieszanego z cyberpunkiem. Dawno nie czytałam w dziale prozy polskiej tak sprawnie napisanego, czysto rozrywkowego tekstu. Gdybym wcześniej nie czytała „Aposiopesis”, historia księżniczki i jej nietypowych rycerzy (zamach stanu gratis) z pewnością pozytywnie by mnie zaskoczyła. A tak dostałam tylko potwierdzenie, że Sawicki to autor, któremu z pewnością warto się bliżej przyjrzeć. „Kolczasty” Tomasza Duszyńskiego to opowiadanie w zupełnie innym klimacie – bliżej mu moim zdaniem do realizmu magicznego niż do czystej fantastyki. Klimat przypomina mi raczej powieści Marqueza pożenione z Shepardem w bardziej odrealnionej odsłonie. Aczkolwiek tematyka około wojenna raczej nie jest moją ulubioną.

Proza zagraniczna to standardowo trzy teksty. „Ilustrowana biografia Lorda Grima” Daryla Gragory’ego to przewrotna próba pokazania jak wygląda rzeczywistość szarych mieszkańców w świecie superbohaterów. Jeśli dodam, że owi mieszkańcy żyją akurat w kraju rządzonym przez superprzestępcę, robi się jeszcze ciekawiej. Okazuje się bowiem, że w pewnym momencie nikt już nie chce, żeby go wyzwalać – ludzie po prostu chcą mieć święty spokój (myślę, że można się doszukiwać głębszych konotacji, jeśli ktoś ma ochotę). „Odrodzenie” Kena Liu to dla mnie najlepsze opowiadanie w numerze. W zasadzie zasługuje na osobną notkę (której kiedyś może się doczeka), bo w ta krótkiej wzmiance niewiele mogę o nim powiedzieć. Dość zdradzić, że autor porusza w nim kwestię kontaktu z obcym znaczenia pamięci i zadaje pytania o to, co definiuje naszą tożsamość. A to tylko czubek góry lodowej. „Raj na pustyni” Adriana Simmonsa dla odmiany oceniam jako najsłabsze w numerze – z tym, że to ciągle jest opowiadanie przynajmniej dobre. Prosta, mało zaskakująca, ale solidnie napisana historia fantasy z ciekawie zarysowanymi bohaterami. W innym towarzystwie mogłaby uchodzić za gwiazdę wieczoru, ale tym razem przypadła jej rola szarej myszki.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

PAJĄKI. PAJĄKI SĄ MIŁE czyli arachnofilozofia dla początujących - "Pająki pana Roberta" Robert Pucek

Po roku doczekałam się drugiej książki w serii Menażeria. Szok, szczerze mówiąc bałam się, że projekt umarł. Szkoda by było, bo uwielbiam „zwierzęce” serie. Tymczasem wydawca na tym nie poprzestał i dołożył jeszcze jeden szok – książka jest polskiego autorstwa. Niby nic takiego, bo Czarne często Polaków wydaje. Problem w tym, że Polacy, poza kilkoma nazwiskami będącymi marką samą w sobie, rzadko piszą o zwierzętach – i najczęściej jeśli już to robią, to w lukrowo-sentymentalnym klimacie (swego czasu „Biuro kotów znalezionych” też mnie zaskoczyło brakiem lukru, no ale tam były koty czyli przynajmniej odpowiednio popularna tematyka). Pan Pucek zaś postanowił stworzyć książkę na kilku poziomach niepopularną: raz, że polskiego autorstwa, dwa, że lekko filozoficzną, a trzy… o pająkach. Takiej dozy planowanej niepopularności nie mogłam minąć obojętnie.

O czym właściwie są „Pająki pana Roberta”? No… o pająkach. Z tym, że pan Robert nie jest arachnonerdem, poświęcającym życie i karierę naukową tym ośmionogim stworzeniom (znam ten typ, potrafi trzymać pięćdziesiąt pająków w terrarium w akademiku), tylko filozofem. I filozoficznie właśnie do pająków podchodzi – zamiast fascynować się najnowszymi odkryciami z dziedziny arachnologii, czyta oczarowany zakurzone stare woluminy o naszych rodzimych stawonogach, po czym cytuje je i porównuje z czynionymi własnoręcznie (własnoocznie?) obserwacjami. Trochę przy tym filozofując.

Książka jest więc filozoficznym atlasem przyrody. Są tam opisane obyczaje pająków, jakie każdy z nas spotyka w swoim otoczeniu, z dodatkiem zdecydowanie nienaukowego komentarza. Każdy rozdział opowiada o innym pająku i czasem mocniejsza stroną jest przyroda, a czasem filozofia, więc każdy znajdzie coś dla siebie (no, może poza zatwardziałymi racjonalistami. Osobiście wyrażam pogląd konsultantki naukowej dzieła, która odżegnuje się jednoznacznie od „herezji, jakie autor wypisywał na temat ewolucji” [125]).

„Pająki pana Roberta” mają też pewien nieokreślony urok. Sam autor-narrator (przy takiej zbieżności skojarzenia są nieuniknione) jest bardzo podobny do herbertowskiego pana Cogito. Z resztą, Herbertowi już w przedmowie oberwało się za pomylenie łątki z jętką i autor w tym momencie podbił moje serce (tak, należę do osób, które niesamowicie się irytują takimi drobiazgami. Zawsze to miło znaleźć z autorem jakąś wspólna płaszczone porozumienia). Poza tym narrator obserwuje świat z dziecięcym zachwytem dla całkiem prozaicznych zjawisk, potrafiąc przy tym wciągać dojrzałe wnioski (z tym, że zgoła nienaukowe). Bardzo przyjemnie się to czyta, zwłaszcza, że podane jest przystępnie. Nawet ulotne wrażenie, że autor musiał momentami poskramiał swą naukową manierę pisarską (czysto subiektywne z resztą) nie przeszkadza w delektowaniu się pajęczymi opowieściami.

Śliczne pan Robert ma pająki. Kocha je i szanuje, choć tak naprawdę do niego nie należą. Może z resztą są częścią czegoś większego? Może pan Robert używa ich tylko jako przykładów, okruszków, za pomocą których zadaje nam pytania o obraz całości? Ja wam nie powiem, zgadnijcie sami.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Czarne.


Tytuł: Pająki pana Roberta
Autor: Robert Pucek
Seria: Menażeria
Wydawnictwo: Czarne
Rok: 2014
Stron: 126

sobota, 9 sierpnia 2014

Kim jestem? Czyli wojna i pokój i smoki - "Krew tyranów" Naomi Novik

Czas na „Krew tyranów” - ósmą i przedostatnia już odsłonę cyklu Naomi Novik o Temerairze i jego świcie. Przyznam, że już na samym początku autorka zdecydowała się na zabieg, który wywołał u mnie mieszane uczucia. Ale może po kolei.

Czyli od tego kontrowersyjnego zabiegu, bo dostajemy nim po oczach już od pierwszej strony. Otóż Laurence, który w czasie sztormu trafił za burtę, budzi się na japońskim wybrzeżu i... kompletnie nie pamięta ostatnich ośmiu lat życia – wszystkich tych, które spędził z Temeraire'em. Mam problem z tym zabiegiem, a nawet cały szereg problemów. Po pierwsze, utraty pamięci zajęły honorowe miejsce wśród kiepskich rozwiązań fabularnych z wenezuelskiej telenoweli rodem. Najczęściej były stosowane w odcinkach o wysokim numerze, gdzie najwyraźniej scenarzystom brakowało pomysłów. Nic dziwnego więc, że pojawienie się tego rozwiązania w przedostatnim tomie ulubionej serii budzi niepokój. Sama nabrałam pesymistycznego przekonania, że teraz będzie tylko gorzej. Po drugie trochę to wygląda, jakby autorka nie miała już pomysłu na bohatera, względnie jej się znudził i postanowiła go napisać od nowa. To może budzić obawy wśród czytelników, bo oto staja przed widmem sytuacji, w której bohater znany i lubiany, z którym się zżyli i którego rozwój śledzili, nagle stanie się kimś zupełnie innym. Na szczęście do żadnego z tych nieszczęść ostatecznie nie doszło, ale i tak dziwnie mi z tą amnezją.

Mimo tak ryzykownego kroku, Novik udało się udowodnić, że zna się na swoim fachu i wątek poprowadziła bardzo dobrze. Czytelnicy mogą więc obserwować Laurence'a, jak próbuje najpierw odnaleźć się w sytuacji, w której nawet nie wie gdzie się znalazł i jak (w końcu osiem lat temu nawet nie potrafiłby sobie wyobrazić okoliczności, które mogłyby go zagnać do Japonii), a później zrekonstruować czas, który utracił. Ostatecznie powstaje bohater odmieniony, choć nie do końca. Tutaj trzeba pisarce przyklasnąć, bo mimo że zabrała bohaterowi pamięć, to jednak pozostawiła w nim resztki wspomnień – na przykład w pewnym momencie Will zastanawia się, dlaczego ogromne smoki nie budzą w nim niepokoju, choć logicznie rzecz biorąc powinny. Z czasem udaje mu się zrekonstruować utracone wspomnienia i otrzymujemy zapewnienie, że nie jest już tą samą osobą, którą był kiedyś, ale póki co, to tylko zapewnienia, bo osobiście nie dostrzegłam większej różnicy między Willem z „Próby złota” a Willem z „Krwi tyranów”.

O głównym bohaterze już było, zanim przejdziemy do pobocznych (licznych i ciekawych), może trochę o świecie przedstawionym. Wspominałam o Japonii i prawdą jest, że bohaterowie się wokół niej kręcą, ale czytelnikom dane jest poznać jedynie migawki z życia codziennego kraju, na tyle skąpe, że trudno z nich wywnioskować obraz całości. Wiadomo, że stosunki na linii ludzie-smoki są tam podobne do chińskich i że Japończycy dysponują pewną rasą smoków o osobliwym cyklu rozwojowym i darzonych taką czcią, że w zasadzie stoją ponad prawem. Ale to właściwie tyle. Znacznie więcej można się dowiedzieć o sytuacji smoków północnoamerykańskich, ale to też z drugiej ręki – mam wrażenie, że autorka trochę żałowała, że nie zdąży już tam zabrać czytelników, więc postanowiła skorzystać z okazji i wcisnąć trochę pomysłów.

Główną scenerią „Krwi tyranów” są jednak tereny Chin (znowu) i Rosji. W Chinach już byliśmy, jednak oglądaliśmy je z perspektywy turysty-honorowego gościa, a więc już to ogólnie, już to w izolowanych kawałkach. Teraz możemy się przyjrzeć dokładniej strukturom wojskowym czy polityce. Bardzo podoba mi się to przybliżenie – Novik udowodniła, że dokładnie przemyślała swój świat i po prostu pokazuje nam coraz większe kawałki uprzednio namalowanego obrazu, a nie łata dziury naprędce nasmarowanymi szkicami. 

Rosja to już zupełnie inny świat. Jak dotąd autorka pokazywała nam zwykle miejsca, w których smoki (czyli, jak by nie patrzeć, drugą rasę rozumną) traktuje się lepiej niż w Anglii – jak ludzi, czyli istoty rozumne właśnie. Teraz postanowiła pokazać mroczniejszą stronę świata. W Rosji smoki traktuje się jako śmiertelne zagrożenie, tych największych boją się nawet ich własne załogi. Oczywiście brutalne metody szkolenia i traktowania mają też swoje złe strony nawet z punktu widzenia ludzi (np. smoki rosyjskie nie są zdolne do walki metodą inną niż „kupą, panowie”), ale najwyraźniej w kraju zdolnym do wystawienia milionowych armii nikomu to nie przeszkadza. Z jednej strony trochę mnie ten obraz Rosji szturchnął (bo nie uderzył przecież) – taki stereotypowy jak za czasów zimnej wojny. Z drugiej jest też właśnie taki, jaki kreśliła rosyjska proza z dziewiętnastego wieku, więc nie mogę mieć pretensji do autorki, że podążyła tą drogą.

Czas na słów kilka o bohaterach. W tym odcinku najbardziej fascynującymi postaciami okazały się smoki: a to towarzyski kupiec z Ameryki (tak! Z własnym statkiem i u progu intratnego biznesu), a to smoczyca z japońskiej świątyni, która usposobieniem i pogardą dla konwenansów przypominała nieco szurniętą starszą panią. Jednak najwięcej czasu antenowego spośród nowicjuszy zabrał generał Chu – wzór żołnierskich cnót wszelakich, wiekowy i doświadczony. Świetnie udowadnia, że ludzie i smoki wcale tak bardzo się od siebie nie różnią (przynajmniej, kiedy młodzieńcza gorąca krew już nieco im ostygnie). Nowych ludzi poznajemy niewielu, a tylko jeden z nich ma jakieś znaczenie fabularne. Niestety, nie jest nam dane spędzić z nim zbyt wiele czasu – a szkoda, bo ukazanie jego życia wewnętrznego mogłoby tylko wyjść powieści na dobre.
To mogła być polska okładka...


Nie byłabym sobą, gdybym nie powiedziała kilku słów o okładce. Nie jest co prawda tak żenująca, jak w poprzednim tomie, ale ciągle brzydka jak grzech. Śmiertelny. Co boli zwłaszcza gdy zdajemy sobie sprawę, że pierwsze przymiarki były robione do angielskiej wersji okładki. Cóż przynajmniej korekta jest przyzwoita jak na ten cykl – tylko sporadycznie przepuszcza babole. Za to redakcja angielska przepuściła pewną nieścisłość, mianowicie pozwoliła, żeby smoki Nefrytowe na przestrzeni sześciu tomów dość znacznie urosły: w drugim tomie były określane jako znacznie mniejsze od człowieka, zaś teraz nagle są wielkości konia pociągowego (co jest o tyle znaczące, że poprzednim razem autorka poświęciła trochę uwagi opisowi zdumienia bohaterów, którzy nigdy nie spodziewali się zobaczyć tak małej rasy, wielkości pociągowego konia zaś bywały popularne europejskie rasy kurierskie).

Podsumowując: na duży plus. Świat się rozwija, akcja też. Zastanawiam się, czy autorka postanowi podążyć zgodnie z naszą ogólną linią historyczną, czy też zdecyduje się na coś przeciwnego. Tymczasem czekam na ostateczne starcie. To może być już w przyszłym roku.

Ksiązke otrzymałam od wydawnictwa Rebis.

Tytuł: Krew tyranów
Autor: Naomi Novik
Tytuł oryginalny: Temeraire: Blood of Tyrants
Tłumacz: Jan Pyka
Cykl: Temeraire
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2014
Stron: 564

środa, 6 sierpnia 2014

Nie piszę recenzji, bo robię zakładki

Tytuł mówi wszystko - wczoraj miałam skończyć tekst o "Krwi tyranów", żeby was nim dziś uraczyć, ale robienie zakładek skutecznie mi to uniemożliwiło. Toteż zamiast recenzji będzie dziś autopromocja - zapraszam do oglądania smerfnych zakładek na moim drugim blogu:

Kliku klik.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Subiektywne prasowanie #25 - Nowa Fantastyka 07/2014

Wiedziałam, że rozprawienie się z lipcową Nową Fantastyką będzie wymagało większego samozaparcia niż z poprzednimi numerami. Powód jest prosty – przewodnim tematem są horrory, a ja zdecydowanie z horrorami nie jestem kompatybilna. Jak widać, czytanie trochę przeciągnęło się w czasie, ale podołałam.

Wstępniak Jerzego Rzymowskiego tym razem bardzo interesujący – red. nacz. ostrzega w nim przed ryzykiem wynikającym z pokusy wyręczania się we wszystkim technologią (mam nadzieję, że już na dobre dał sobie spokój z minirozprawami o kulturze dyskusji. Temat dawno się wyczerpał). Felieton Mateusza Wielgosza wstępniakowi nie ustępuje, nawet wręcz przeciwnie. Tym razem rzecz o tym, dlaczego „bliźniaczki Ziemi” wcale nie są bliźniaczkami, a nawet do przyrodniego rodzeństwa często im daleko. Swoją drogą, coraz bardziej lubię ten cykl, takie małe, precyzyjne i atrakcyjnie podane dawki naukowych faktów to był strzał w dziesiątkę.

Dalej temat z okładki, czyli bardzo obszerny artykuł na temat kultowego już serialu „American Horror Story”. Jak wspominałam, z tematem jestem kompletnie niekompatybilna, ale przynajmniej miałam okazję dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. W tych samych klimatach pozostaje tekst „Małe miasta, duży strach”, czyli przegląd seriali eksploatujących ulubiony przez Kinga motyw horroru na amerykańskiej prowincji.

Kolejny tekst odbiega od tematu przewodniego (choć powiązania, jak sądzę, można by bez trudu znaleźć) i traktuje o związku malarstwa z fantastycznym kinem. Interesujący, choć jak mi się wydaje, dość powierzchowny z konieczności. A na wyprawę w świat tym razem wyruszamy do Brazylii, żeby prześledzić początki tamtejszej dziedziny fantastycznej. Współczesność w następnym numerze.

Kolejna odsłona cyklu „Z lamusa” zabiera nas na wycieczkę po przedwojennym (i mam tu na myśli I wojnę światową) i międzywojennym duńskim kinie fantastycznym. Zadziwiającym, zważywszy na fakt, że do tej pory nie wiedziałam nawet, że takowe istniało. Tekst ciekawy, choć osobiście wolę raczej ogólniejsze odsłony cyklu niż te dotyczące konkretnych grup wytworów kultury. A książka miesiąca tym razem został „Golem i dżin”, o którym już pisałam (nawet dwa razy). Jerzy Rzymowski zrobił to lepiej.

Obejrzyjmy sobie teraz pozostałe felietony. Rafał Kosik pisze o akcjach często na wielką skalę, podejmowanych przez (grupy) ludzi często wbrew logice. Tekst mógłby być ciekawy, ale zabiła go spora dawka reaserchu ziemkiewiczowskiego – po pisarzu pokroju Kosika spodziewałabym się jednak więcej. Za to Watts zastanawia się, jak bardzo trwałe i bezpieczne są dane przechowywane w chmurach i jak wielką kontrolę mamy nad najnowszymi urządzeniami, które wymagają częstego łączenia z „bazą”, żeby w ogóle działać. Bardzo zrównoważony wywód, bez apokaliptycznego czy spiskowoteoretycznego rysu, a to rzadkość w tej tematyce. Maciej Parowski prezentuje pierwszą część tekstu o cenzurze i przyznam, że czytałam go z ogromnym zainteresowaniem, bo dla kogoś takiego jak ja perypetie peerelowskiej inteligencji to całkiem niezbadany świat. A Łukasz Orbitowski, jakby stwierdzając, że skoro tylu ludzi w tym numerze pisało o horrorach, to on już nie musi, przedstawia nam „Frequencies” - i jest to dopiero drugi w historii moich spotkań z jego felietonami przypadek, kiedy opisany film chciałabym zobaczyć.

Czas na sekcję literacką, czyli opowiadania – nie bardziej obfite w horrory niż zwykle. „Róża wiatrów” Cezarego Zbierzchowskiego jest przez redakcję określana jako ciężki, brutalny horror, ale nie zgodziłabym się. To raczej ciężki kryminał, który nawet nie przechodzi testu brzytwą Lema. Co nie znaczy, że jest zły – wręcz przeciwnie. Sam pomysł, choć makabryczny, jest bardzo intrygujący – zastanawialiście się kiedyś, co może wyniknąć ze spotkania dwóch seryjnych morderców? „Starcie ultymatywne” Wiktora Ruszkiewicza to opowiadanie dziwne dziwnością dukajową i przyznam, że ku zdziwieniu mi się podobało, choć próba opisu o czym właściwie jest mija się z celem. Za to „MMA” Michała Nowina nie przypadło mi do gustu – miała być humorystyczna walka magów w klatce, ale ten typ humoru kompletnie do mnie nie trafia.

Zagraniczne teksty zaczynają się od „Kadrów apokalipsy” Paolo Bacigalupiego i jest to tekst rozczarowujący. Nie chodzi o to, że jest słaby, po prostu po autorze tak chwalonym spodziewałam się czegoś więcej, niż sprawnie napisanych kadrów z życia lokalnej dziennikarskiej hienki na tle umierającej Ameryki. Mam nadzieję, że nie jest to tekst reprezentatywny dla poziomu pisarza. Lepiej wypadają „Ciemne ogrody” Grega Kurzawy – rasowy horror z niepokojąca atmosferą i legionem tworzących ją niedopowiedzeń. Ale najbardziej przypadły mi do gustu „Shoggothy w rozkwicie” Elizabeth Bear – nietypowa odsłona kontaktu z czymś niezbadanym. Dodatkowo zaprawiona smaczkiem klasycznych badań zoologicznych, więc tym bardziej satysfakcjonująca. Coraz bardziej lubię tę autorkę.

sobota, 2 sierpnia 2014

Stosik #58

Miało być skromnie, bo przecież sezon ogórkowy w pełni i szaleństwa nowości nie odnotowano. Ale wiecie jak to jest - jedna okazja, druga okazja, ktoś coś pożyczy i kolejna papierowa góra w moim pokojowym łańcuch gotowa. A nawet dwie, bo jedna nie zmieściłaby się w kadrze. Zacznijmy od pożyczanek:


Stosik pożyczankowy jest w większości sponsorowany przez Siostrę Lubego - jej wpływy widać od góry. Na czubku pięć tomów mangi "Blue Exorcist", które już przeczytałam. Notki nie będzie, bo nie znam się na komiksie ani zachodnim, ani japońskim, więc mogłabym najwyżej bzdur nawypisywać. Także dlatego, że chyba już wyrosłam (albo nigdy nie byłam targetem) z młodzieżowych mang i byłabym zanadto czepliwa. Ale nawet fajnie się czytało, zwłaszcza jak już przepłynęłam przez fale nastoletniego angstu.

Niżej, z tego samego źródła, potężny ładunek Pratchetta, od góry: "Łups!", "Straż Nocna", "Ruchome obrazki", "Niuch" i "Niesamowity Maurycy i jego Edukowane Gryzonie". Po średnim "Eryku" stęskniłam się za Pratchettem. Najbardziej interesuje mnie ostatni z wymienionych, tutaj w nowym tłumaczeniu.

Trzy ostatnie książki to pożyczanka od JoannyzKociewia. Najbardziej ostrzę sobie ząbki na "Czerwony rynek" i pewnie pierwszy trafi na tapetę. "Myć się czy wietrzy?" ma urocze, humorystyczne ilustracje, a "Bogowie, groby, uczeni" to już właściwie klasyka.;)


Tutaj książki, które zostaną ze mną na dłużej niż czas konieczny na przeczytanie.;) Na górze dwie pozycje do recenzji. "Aposiopesis" od Rebisu to moja próba zapoznania się z serią Horyzonty zdarzeń - poprzednie pozycje jakoś mnie nie skusiły (choć Dębski był blisko), ale steampunkowi w Warszawie nie mogłam się oprzeć. Pod nią "Pająki pana Roberta" od Czarnego - wiadomo, Menażeria, którą obiecałam sobie zbierać (a poprzednia pozycja z serii była naprawdę świetna) już przeczytane, więc niedługo recenzja.

Dalej to już czysty zakupowy szał. Pierwszy tom "Rakietowych szlaków" to w zasadzie przypadek - miałam kupić tylko "Problem kluczy do mieszkania w Piasecznie" Oramusa, patrzę, a tu RS za 10 zł. Nawet miękka oprawa nie mogła ostudzić mojego entuzjazmu.;) Co prawda trzy opowiadania z tomu już kiedyś czytałam, ale do jednego z nich chętnie wrócę, a nieczytanych i tak pozostaje siedemnaście.;)

Poniżej "Zakwitające dziewczęta" - książka, na którą napaliłam się już od dnia premiery. Teraz znalazłam nowiuśki egzemplarz w lokalnej księgarni za jedyne 10 zł. W tej samej księgarni znalazłam też przecenione o 36% "Mgły Avalonu" (występujące jako podstawa stosu), więc dałam się ponieść.;)

Reszta to pakiet dedalusowy, którego w ogóle nie miałam w planach nabywać. Ale wchodzę sobie na stronkę, a tam "Krokodylowa skała" (na którą jestem chora od chwili wydania, ale sześćdziesiąt złotych za książkę w miękkiej oprawie to zdecydowanie więcej, niż jestem skłonna wydać) za 14 zł - propozycja nie do odrzucenia. A jak już postanowiłam złożyć zamówienie, to od razu dosztukowałam do niego kilka pozycji, które od dawna mnie interesowały, ale brakowało impulsu do zakupu. I tak sobie dołożyłam dwa tomy "Zadry" Piskorskiego (bardzo solidny rzemieślnik) i dwie książki Eco. O ile na "Nie myśl, że książki znikną" od dawna ostrzyłam ząbki, to "Apokaliptycy i dostosowani" byli zakupem kompletnie spontanicznym. Mam nadzieję, że mnie nie zawiodą.;)

Skoro tak wygląda miesiąc przewidywany jako wyjątkowo chudy, to aż się boję myśleć o sierpniu...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...