piątek, 28 lutego 2014

Spotkanie po latach - "Republika złodziei" Scott Lynch

Niewiele jestem w stanie wymienić książek, których oczekiwano tak niecierpliwe, jak „Republiki złodziei” – może jeszcze kolejne tomy „Pieśni Lodu i Ognia” Martina, ale jego fani są już do dłuższych przerw przyzwyczajeni. W końcu jednak i miłośnicy „Niecnych dżentelmenów” dostali swój trzeci tom. Po pięciu latach czekania spodziewają się czegoś niezwykłego. Cóż, od razu powiem, ze jeśli komuś nie podobało się „Na Szkarłatnych Morzach”, nie ma się co brać za „Republikę…” - to już nie te czasy, kiedy autor sypał intrygami i złodziejskimi pomysłami jak z rękawa, teraz, wiecie, za psychologię postaci się wziął. Pozostałych zapraszam do lektury.

Po spektakularnej klęsce genialnego planu w Tar Verrar Jean i Locke liżą rany w Lashainie, o ile lizaniem ran można nazwać umieranie w dość bolesny sposób – przynajmniej w przypadku Locke’a. Żaden medyk ani alchemik nie potrafi mu pomóc. W takich okolicznościach pojawia się Cierpliwość, wysoko postawiona w hierarchii węzimagów czarodziejka, z propozycją nie do odrzucenia. Niby nic wielkiego – Locke i Jean mają stać się szarymi eminencjami wyborów w mieście magów, Karthainie, i zapewnić zza kulis zwycięstwo partii popieranej przez zwolenników Cierpliwości. Jednak bardziej od możliwości powrotu do zdrowia kusi Locke’a możliwość ujrzenia jedynej miłości jego życia, która podobno również ma wziąć udział w rozgrywce…

Nie będzie chyba wielkim nietaktem, jeśli powiem, że autor wreszcie pozwolił czytelnikom poznać Sabethę – tę samą, której imię towarzyszyło im od początku, ale której nigdy na kartach powieści nie spotkali. Niczym nowym nie jest, że Lynch potrafi kreować bardzo ciekawe postacie kobiece, więc w przypadku Sabethy również nie zawiódł. I nawet daje się ją polubić. Nie od razu oczywiście, bo autor daje nam pstryczka w nos, pokazując najpierw wyrachowana oszustkę, zdolną stosować najbardziej podłe sztuczki, czy też pyskatą, opryskliwą nastolatkę (w częściach retrospektywnych). Dopiero później pokazuje, jakież to emocje, myśli i lęki kryją się za tą humorzastą barierą – a czytelnikowi jest głupio, że dał się złapać na takie sztuczki. Ładny twist.

Zostawmy na chwilę kwestię bohaterów (jeszcze do nich wrócimy), gdyż dla porządku i lepszego zrozumienia trzeba powiedzieć kilka słów o konstrukcji tekstu. Lynch lubi przeplatać akcję właściwą interludiami z bliższej lub dalszej przeszłości bohaterów i tym razem również zastosował ten chwyt. Oswaja czytelnika z „nową” bohaterką, pokazując jej poczynania w szklanym kretowisku, ale główny trzon sekcji retrospektywnej stanowi opowieść o tym, jak to cały gang w wieku nastoletnim wyjechał wystawiać szkutę w sąsiednim mieście. Bardzo to urozmaica opowieść (w zasadzie dostajemy dwie w cenie jednej), ale czasem stosowane przez autora z upodobaniem cliffhangery doprowadzają do szału.

Wróćmy do bohaterów, bo to chyba główny powód zauroczenia „Niecnymi Dżentelmenami”. Znowu możemy podglądać Locke’ia i Jeana planujących nowe przekręty, przekomarzających się i zdolnych skoczyć za sobą w ogień. Od poprzedniego tomu ich niezwykłej przyjaźni i urokowi osobistemu niczego nie ubyło. Intelektowi zresztą też nie. Dodajmy do tego pełną sprzeczności, piekielnie inteligentną Sabethę i nierozwiązaną sprawę jej związku z Lockem, a atmosfera się zagęści. Autor postanowił też sięgnąć po postać, która zdawała się już wyłączona z gry, ale co z tego wyniknie, dowiemy się zapewne w następnym odcinku. W bonusie możemy za sprawą interludiów oglądać, jak wyglądały początki burzliwego romansu głównej pary, dzięki czemu otrzymujemy możliwość lepszego poznania zarówno starych, jak i nowych bohaterów.

Co się zmieniło względem poprzednich tomów, to stosunek do świata przedstawionego. Poprzednio Lynch dawał nam raczej wycinki z kompleksowym opisem bardzo konkretnych miejsc i mgliste plotki o odleglejszych zakątkach. Pasowało to co prawda do konwencji, bo przecież uliczników Camorry (choćby i wykształconych ponad miarę) czy piratów interesowała najbardziej ich okolica i ich zwyczaje. W „Republice złodziei” dostajemy coś w rodzaju preludium do kosmologii świata i rachitycznego zbiorku reguł dotyczących magii, a także sugestię, że tajemnicza, wymarła rasa wcale nie jest tak tajemnicza. A przynajmniej nie dla wszystkich. Bardzo podoba mi się to poszerzenie świata przedstawionego, bo jakkolwiek poznaliśmy już mnóstwo szczegółów, tak brak wiadomości ogólnych zaczynał doskwierać (wciąż żywię nadzieję, że wraz z tomem czwartym może dostaniemy bardziej całościową mapę świata „Niecnych Dżentelmenów”, ale obawiam się, że to płonne nadzieje).

Na zakończenie mogę powiedzieć, że Lynch absolutnie nie stracił formy. Co prawda „Republika złodziei” zdecydowanie bardziej niż poprzednie tomy skupia się na wzajemnych relacjach między trójką (no dobrze, właściwie to dwójką) głównych bohaterów, jest to jednak relacja trudna i ciekawa, a nie mdławy romansik. Dodajmy do tego tajemnicze interesy magów i bardo dobry motyw, który autor zaznaczył w epilogu i mam nadzieję, że twórczo rozwinie w tomie kolejnym (na zachętę dodam, że jest to mieszanka szaleństwa i magii), a znajdziemy się w miejscu, w którym z błyszczącymi z podekscytowania oczami stoją fani czekający na kolejny tom. Podobno ma być już za rok, a więc do zobaczenia w 2015, Locke!

Recenzja dla portalu Insimilion.

Tytuł: Republika złodziei
Autor: Scott Lynch
Tłumacz: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Tytuł oryginalny: The Republic of Thieves
Cykl: Niecni Dżentelmeni
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2013
Stron: 656

środa, 26 lutego 2014

Film ostatnio widziałam #2 - "Kung Fu Panda 2"

Spoilery liczne takie, wow!

Jakimś cudem udało mi się zapomnieć o filmie. Jeszcze nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby zapomnienie było efektem wytężonej pracy nad wyparciem produkcji fatalnej (choć aż tak kiepskich po prostu nie oglądam), ale mi wyleciał z głowy fakt istnienia czegoś, co przecież, trochę z kronikarskiego obowiązku chciałam obejrzeć, mianowicie „Kung Fu Panda 2” (czytelnicy o bardziej wysublimowanym guście mogą już załamywać ręce. Nie mam zamiaru nic radzić na to, że najbardziej lubię animacje. A że pisać o filmach, nawet tych animowanych, nie umiem, to się za produkcje ambitne nie biorę). O tym kronikarskim obowiązku wspominam, bo przecież niepisane prawo kontynuacji mówi, że część druga jest zawsze gorsza od pierwszej, a nieliczne wyjątki tylko potwierdzają regułę. W przypadku „Kung Fu Pandy” (boli mnie pisownia tego tytułu, ale podaję za źródłami) sequel z pewnością nie był gorszy (osobiście uważam, że był lepszy, ale mówię to z perspektywy dorosłego odbiorcy, nawet nie próbując wnikać w implikacje dziecięcego postrzegania). Był inny innością jakiej się po nim nie spodziewałam.

Pierwszą część widział już chyba każdy kto chciał zobaczyć, dla porządku więc tylko przypomnę, że opowiada ona o młodym pandzie imieniem Po, który ni z gruszki, ni z pietruszki zostaje wybrany na Smoczego Wojownika. Czym oczywiście rujnuje marzenia członków Wielkiej Piątki, którzy przecież po to lata całe trenowali sztuki walki, aby ten tytuł otrzymać (Po przez całe życie był ich zagorzałym fanem). Ale nobilitacja pociąga za sobą pewne obowiązki – Smoczy Wojownik musi pokonać villaina odcinka, irbisa Tai Lunga. Co, wnosząc po istnieniu drugiej części, mu się udaje. W „dwójce” schemat jest podobny: mamy złoczyńcę odcinka, którego tylko tytułowy bohater może pokonać (tym razem jest to paw-albinos, lord Shen), diabeł jednak tkwi w szczegółach. „Jedynka” była typowa animacją w disnejowskim stylu (tylko księżniczki brakowało), z takim też standardowym czarnym charakterem nr 124, na która chętnie zabrałabym pięciolatka. Jeśli chodzi o kontynuację, to mocno bym się zastanowiła, czy pokazać ją dziecku w tym wieku.

Oglądając produkcje Disneya mam wrażenie, ze są one kierowane do młodszych dzieci, takich w wieku 5-8 lat, w którym to wrażeniu jeszcze bardziej utwierdzają mnie animowane seriale tej wytwórni (na te aktorskie spuśćmy może zasłonę milczenia). Tymczasem DreamWorks wydaje się celować w widza starszego, około dziesięcioletniego. Do tej teorii idealnie pasuje mi „Shrek” ze wszystkimi kontynuacjami ze względu na humor, którego lwia część jest przeznaczona dla odbiorcy znacznie starszego niż przedszkolak i właśnie „Kung Fu Panda 2”, z powodów że tak powiem, odwrotnych, bo dotyczących zgoła nieśmiesznych części fabuły.

Głównym powodem jest kreacja czarnego charakteru. Nie znam się na psychologii rozwoju i nie wiem, jak dzieci reagują na tego typu postacie, ale w żadnej zachodniej animacji kierowanej do młodych odbiorców nie spotkałam się jeszcze z bohaterem tak krwiożerczym. Owszem, zdarzały się zabójstwa – niech wspomnę choć Skazę i jego bratobójczą chęć osiągnięcia władzy, zdarzała się też ogólna parszywość charakteru (to dość często) połączona z jakąś obsesją, ale nie widziałam jeszcze, żeby villain animowanej superprodukcji dokonał ludobójstwa (ostatnia scena daje co prawda do zrozumienia, że może paw nie okazał się aż tak skuteczny, jak to wyglądało na początku, no ale). I to nie sugerowanego, wspomnianego gdzieś mimochodem, tylko pokazanego w retrospekcji. I nawet nie same sceny (dobrane tak, aby zbytnio nie wstrząsnąć małym widzem – w napadniętej wiosce widać raczej pożar, grabież i chaos, a nie krew i trupy; do kwestii trupów jeszcze wrócę) są takie niepokojące, tylko Shen wrzeszczący wśród ognia „Zabić! Zabić ich wszystkich!”. Ja wiem, że mordowanie grupy społecznej w imię przepowiedni wygłoszonej przez podejrzaną wiedźmę/starego wróżbitę z dziwnym „zielem fajkowym” ma długą tradycję w literaturze (dla uproszczenia przyjmijmy, że mowa tu o wszystkich opowieściach) cywilizacji zachodniej, ale znaczący producenci dziecięcych blockbusterów raczej unikali tematu, a jeśli nawet nie, ograniczali się do kilku scen, najczęściej z matką uciekającą z płonącej wioski i zostawiającą gdzieś podrzutka. Raczej nie spotykało się jętych morderczym szałem dowódców, wykrzykujących rozkazy swoim siepaczom. Dodatkowo sceny te (przedstawione w tradycyjnie animowanych sekwencjach) ukazują lorda Shena w sposób iście demoniczny – mamy oto bowiem białego pawia na tle płomieni, z czerwonymi oczami ewidentnie nie należącymi do osoby zrównoważonej psychicznie (taki filmowy kod – jeśli komuś barwa tęczówek zmienia się na czerwony, nieuchronnie za chwilę zacznie zabijać lub w wersji łagodniejszej nastąpi wybuch furii), niby jakiś cholerny władca piekieł wysyłający swoje diabły na żer. Są to sceny, po których nawet dorosły odbiorca może poczuć się nieswojo, a co dopiero przedszkolak. Natomiast starszym dzieciakom bym pokazała – bo te właśnie sceny pokazują, ze mimo dość mocnych jak na tę dziedzinę kinematografi wizji twórców nie ma miejsca na relatywizm postaci. Shen jest zaślepionym żądzą władzy i zemsty psychopatą, od którego należy się trzymać z daleka. Koniec i kropka.*


W ogóle podłość charakteru Shena jest też ukazana w jeszcze jednej scenie. Zapewne czytelnicy wiedzą, że każdy czarny charakter musi mieć, wybaczcie mój klathiański, swojego przydupasa (angielskie miano sidekicka pozwólcie, że zarezerwuję dla tych z nich, którzy mają swój udział w więcej niż kilku scenach na krzyż). Shen też ma, mianowicie wilka dowodzącego lordowska małą armią. Ów bezimienny wilk przedstawiony był jako typowy dowódca najemników, któremu obojętne, za co bierze zapłatę, byleby była na czas. Charakter dość podły i dość często w popkulturze reprodukowany. W „Kung Fu Pandzie 2” mamy scenę, w której wilk dowódca odmówił wykonania strzału z shenowej armaty. Nie dlatego bynajmniej, że nagle postanowił poprzeć sprawę swoich przeciwników, ale dlatego, że na linii strzału znalazłaby się jego wataha. Tutaj mamy pewien szlachetny rys wilczego charakteru, bo widać, że dowódca jest lojalny przynajmniej względem swoich podwładnych i wzdraga się przed eksterminacją własnych oddziałów. A co robi paw? Paw morduje krnąbrnego wilka ciosem sztyletu w pierś (i znowu: nie ma tu ujęć pokazujących krew, ale czarne sylwetki bohaterów na tle huczących płomieni dokładnie pokazują, co się dzieje). Mogłabym wysnuć teorię, że DreamWorks zaczyna dryfować z targetem swoich produkcji w coraz starszą widownię, ale widziałam „Madagaskar 3” więc się wstrzymam (choć kiedy obejrzę - a obejrzę na pewno – „Jak wytresować smoka 2”, mogę jeszcze zweryfikować osąd).

„Kung Fu Panda 2” wyjaśnia też, dlaczego właściwie gąsior jest ojcem pandy. Po pierwszej części jeszcze dopuszczałam możliwość dzieci ze związków mieszanych (wiecie, nieznana mamusia mogłaby być pandą i wtedy synek mógłby się w nią wdać), ale dwójka raczej to wyklucza. Otóż Po wziął się właśnie z tej napaści na wioskę – matka schował go w skrzynce z warzywami (na szczęście nie przyszło jej do głowy spławić rzeczonej skrzynki rzeką) i jakoś tam dotarł pod drzwi przybranego ojca. A wszystko, co napisałam w tym akapicie jest tylko pretekstem do podzielenia się z wami (dość oczywistym) odkryciem: twórcy filmów animowanych mają słabość do samotnych ojców. Najwięcej przykładów mamy z Disneya (i bardzo bym chciała, żeby ktoś kiedyś napisał o tym notkę, bo z moim słabym szukaj-fu nawet nie startuję do profesjonalnej analizy tematu) i choć w części filmów można to tłumaczyć baśniowym kanonem, to jednak nie zawsze. W takiej „Małej syrence” główna bohaterka równie dobrze mogłaby mieć oboje rodziców, fabuła by nie ucierpiała – a tymczasem król Tryton nie ma królowej. Jeśli już trafimy na samotną matkę, to prawie zawsze jest to jakaś zła macocha z nieczystymi intencjami. Jedynym filmem, gdzie bohaterkę wychowywała tylko matka, jest „Księżniczka i żaba” – i jest to jedna z najgorszych widzianych przeze mnie animacji Disneya (choć fakt, gdyby nie deklaracje twórców, jaka to miała być och i ach i postępowa w poglądach, pewnie byłabym mniej rozczarowana. Może kiedyś obejrzę jeszcze raz i napiszę o tym notkę). Z drugiej strony mamy fenomenalnego „Króla lwa”, gdzie Simbę wychowywało na dobrą sprawę aż trzech tatusiów (co prawda miał też matkę, ale oglądając miałam wrażenie, że ona go tylko karmi, myje i pilnuje, bo przecież rzeczą tak ważną jak wychowanie i nauka matce zajmować się nie wypada)… W DreamWorks sytuacja przedstawia się podobnie, choć na razie materiału badawczego jest mniej – na razie mamy tylko dwóch samotnych ojców i żadnej samotnej matki. A, wnosząc z zakończenia omawianego filmu, w trzeciej części dwóch ojców rozegra pojedynek o względy Po. Statystykę może jeszcze uratować „Jak wytresować smoka 2”, bo trailery pokazują, że poznamy wreszcie nieobecną mamę Czkawki. Mam nadzieję, że scenarzyści przygotują na tę okoliczność coś fajnego (i podzielę się z wami wrażeniami).


Zostawmy już może bohaterów drugoplanowych (i dygresje od czapy) i przyjrzyjmy się głównym. Po jest o tyle ciekawy, że jest jednocześnie główna postacią i głównym comicreliefem filmu. Bo wiecie, on ciągle podziwia swoich idoli, mimo że teoretycznie jako Smoczy Wojownik stoi teraz wyżej w hierarchii. Mało tego, zdaje sobie sprawę, że bycie wybrańcem i może nawet geniuszem w danej dziedzinie nie zastąpi dwudziestu lat katorżniczego treningu. To wszystko jest całkiem fajne, ale znane już z części pierwszej – i przyznam z niejakim rozczarowaniem, że Po nie rozwinął się od tamtego czasu ani trochę. Fajnie za to twórcy prowadzą Tygrysicę. W ogóle „Pandy” cierpią na niedobór informacji o Wielkiej Piątce (jest co prawda krótkometrażowy filmik im poświęcony, ale go nie widziałam, więc nie wiem, ile wyjaśnia; abstrahując, uważam, że kluczowe elementy kreacji bohaterów powinny być jednak zawarte w produkcji głównej, a nie w dodatkach), w związku z tym bohaterowie, którzy mogliby dodać ciekawego kolorytu fabule i mają niezły potencjał występują w roli płaskiego tła dla misia. Od początku wyróżniała się Tygrysica właśnie, migawki z dzieciństwa której poznaliśmy już w „jedynce” (i dzięki nim dało się w ogóle tę twardą, zamkniętą w sobie i pełną żalu postać polubić) i która w „dwójce” zaczyna nabierać głębi. Myślę, że twórcy kreowali ją na typową popkulturową wojowniczkę kung-fu z żelazną wolą i niezniszczalnym ciałem, żeby potem zestawić to wszystko z Po, który „nie jest stworzony do twardych stylów”**, ku uciesze gawiedzi i miłośników dekonstrukcji. Teraz Tygrysica zaczyna wykazywać więcej ludzkich uczuć – jakby wreszcie postanowiła pogodzić się z tym, że to nie jej przypadł Smoczy Zwój i pomóc temu fajtłapowatemu pandzie, bo to przecież dla wspólnego dobra. Przy tym traktuje Po jak starsza siostra i mam nadzieję, że twórcy nie postanowią zrobić z nich pary, bo raz, że to kompletnie nie pasuje do charakteru Tygrysicy, a dwa fandom zrobił to już za nich i widziałam, że nie było to dobre.

Chyba nie umiem krótko pisać o filmach – całe szczęście, że nieczęsto to robię, bo już w ogóle nikt by mnie nie czytał. Cóż, mam nadzieję, że trzecia „Panda” będzie podobna do drugiej, a nie do pierwszej. I że poznamy bliżej Wielką Piątkę. Potencjał jest, możliwości są, ciekawe, co z tego wyjdzie.

*) Pandowy fandom jednakowoż zachwiał moją wiarą w zdrowy rozsądek. Jeszcze liczbę fanartów przedstawiających lorda Shena jako przystojnego, młodziutkiego bisza jakoś przemilczę, bo do humanizacji mam słabość i kto zabroni lubić czarny charakter, ale fakt, że istnieje spora grupa osób widzących w nim pokrzywdzonego przez los i złych rodziców, puchatego i ogólnie twardego-z-wierzchu-miękkiego-w-środku biedulka trochę mnie zatrważa.
**) Co stwierdziła Tygrysica głosem Brygidy Turowskiej.

"Kung Fu Panda 2"
reż. Jennifer Yuh
DreamWorks
2011

piątek, 21 lutego 2014

Sen we śnie w szkatułce z rzeczywistości - "Kąpiąc lwa" Jonathan Carroll

Moja znajomość z Jonathanem Carrollem przebiegała dość burzliwie. Zaczęła się od „Krainy Chichów”, która choć bardzo dobrze napisana i z charakterystycznym klimatem, trochę mnie rozczarowała. Myślę, że głównie za sprawą wygórowanych oczekiwań – w końcu Sapkowski do kanonu zaliczył i wszyscy chwalą… Niemniej wiedziałam, ze autor ma potencjał i nie zrażałam się mimo kilku czytelniczych prób zakończonych porażką. Niedawno Rebis wydał najnowszą powieść Carrolla, „Kąpiąc lwa”, która miała być jedną z najbardziej fantastycznych w dorobku autora. Postanowiłam spróbować.

Piątce ludzi z prowincjonalnego, amerykańskiego miasteczka śni się dziwny sen. Okazuje się, że został on zesłany przez tajemniczych mechaników – istoty dbające o zachowanie równowagi we wszechświecie i oznacza, że nasza piątka będzie niezbędna do odparcia ataku chaosu. Jakie tajemnice kryją życiorysy piątki bohaterów? Czy intencje mechaników są tak klarowne, jak ci zapewniają? I o co właściwie w tym wszystkim chodzi?

Po przeczytaniu powyższego akapitu można dojść do wniosku, że Carroll napisał typową powieść fantasy z garstką wybrańców wyruszających na wyprawę. Cóż, to błędne wrażenie. Gdybym nie wiedziała, że Jonathan Carroll należy do tych pisarzy, którzy odżegnują się o jakichkolwiek związków z fantastyką, mogłabym przypuszczać, że stworzył zgrabną dekonstrukcję najpopularniejszych w tym gatunku motywów. Ale ponieważ należy, to chyba jednak nie o to chodzi.

Jeśli jest jakiś gatunek, do którego można zakwalifikować „Kąpiąc lwa”, to byłby realizm magiczny. Carroll jest mistrzem jego odmiany, którą bardzo lubię – sprowadzającej rzeczywistość do surrealistycznego snu (a to dzięki temu, ze w przeciwieństwie do fantastyki, realizm magiczny nie pretenduje do tytułu „logicznego” czy – nomen omen – realistycznego, więc autor nie musi niczego wyjaśniać, wystarczy, żeby było wewnętrznie spójne w ramach powieści) i w „Kąpiąc lwa” dostajemy esencję tego stylu. Bohaterowie zaczynają swoją przygodę w, zdawałoby się znanych realiach, żeby powoli osuwać się w surrealizm rodem z obrazów Salvadora Dalego. Dodajmy do tego odrobinę kompozycji szkatułkowej (nawet po zakończeniu ciągle miałam wrażenie, że wszystkie wydarzenia w niej przedstawione od początku do końca były snem, choć autor raczej nie potwierdza tej hipotezy) i momentami psychodeliczny klimat, a otrzymamy powieść, której nie powstydziłaby się Uczta Wyobraźni.

Zostawmy na chwilę elementy niesamowite (jeszcze do nich wrócę) i pochylmy się nad bohaterami. Czego jak czego, ale umiejętności kreowania wiarygodnych postaci nie można autorowi odmówić. Tym razem (bo w „Krainie Chichów” było trochę inaczej) autor skupia się na statystycznych obywatelach, ludziach, których można spotkać w każdym dobrze prosperującym turystycznym miasteczku Stanów Zjednoczonych. Jest więc małżeństwo, które z Nowego Jorku przeniosło się w spokojniejsze okolice, ich przyjaciel i wspólnik w interesie, wdowiec-emeryt i właścicielka baru w szczęśliwym związku z kobietą swojego życia (a przynajmniej ma taką nadzieję). Krótko mówiąc – everymani. Każdy z nich ma własną historię i kompletny charakter, a dodatkowej pikanterii opowieści dodają ich wzajemne, skomplikowane i fantastycznie opisane relacje (ale jeśli ktoś oczekuje sensacyjnych romansów, uczuciowych przewrotów i „momentów”, to raczej nie w tej książce). Śmiem twierdzić, że nawet u czytelnika, który nie lubi fantastycznych wstawek, sama „sucha” konstrukcja bohaterów będzie w stanie wybronić powieść.

To, że bohaterowie są tak bardzo normalni sprawia, że wrzucenie ich w rzeczywistość surrealistycznego snu wywołuje dreszcz niepokoju. Sam sen co prawda jest tu tylko pretekstem, bo z czasem cała rzeczywistość się odkształca – niby składa się ze znanych elementów, ale ich połączenie wydaje się zupełnie przypadkowe i niepokojące. Przyznam się wam, że tego typu zabiegi przerażają mnie bardziej niż dowolnie wybrany horror (zwłaszcza rzucający w czytelnika makabrą), a zbudowanie takiego irracjonalnie alarmującego klimatu, który działa na wyobraźnię czytelnika jest nie lada wyzwaniem. Z którym Carroll sobie śpiewająco poradził.

„Kąpiąc lwa” to świetna powieść, śmiem twierdzić, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Polecam ją zwłaszcza miłośnikom dobrej literatury i tym, którzy lubią eksperyment w narracji (ale z drugiej strony nie jest to coś aż tak eksperymentalnego, żeby odstraszać formą). Chyba spróbuję jeszcze raz przeczytać starsze książki tego autora.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.
Tytuł: Kąpiąc lwa
Autor: Jonathan Carroll
Tytuł oryginalny: Bathing the Lion
Tłumacz: Jacek Wietecki
Seria: Salamandra
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2013
Stron: 320

poniedziałek, 10 lutego 2014

Jak to widzę?: Nocny Śpiewak

Na początek komunikat: okazało się, że słabo mi wychodzi wyrabianie się z miesięcznym terminem publikacji obrazków (vide poniższy, który miał pojawić się jeszcze w styczniu), toteż postanowiłam przejść na inny system, zwany "jak zrobię, to będzie". Dołożę wszelkich starań, żeby obrazki pojawiały się jednak częściej niż raz na pół roku (jakby ktoś chciał dowiedzieć się więcej o akcji/zgłosić bohatera/obejrzeć inne obrazki, to zapraszam tutaj).

Przejdźmy do rzeczy. Dzisiaj portrecik jednego z głównych bohaterów cyklu Ewy Białołęckiej "Kroniki Drugiego Kręgu" - Nocnego Śpiewaka. Postanowiłam narysować go w wieku nastolęcym, tak jakoś 14-16 lat. Jak wiedzą ci, którzy czytali, Nocny Śpiewak był człowiekiem cierpiącym na hipertrichozę (u Biaołęckiej każdy wybitny talent magiczny był okupiony jakąś ułomnością fizyczną). Dodatkowo większość magów cechowała jakaś fizyczna cecha charakterystyczna dla naszych ras dalekowschodnich - najczęściej migdałowy kształt oczu. Nie pamiętałam, jakąż to z cech miał Śpiewak, więc starałam się dać mu lekko skośne oczy i mały nos, wyszło, jak wyszło. Największym problemem i tak było sprawienie, żeby nie wyglądał jak mały wookie...

Można powiększyć obrazek kliknięciem.

piątek, 7 lutego 2014

Nowojorski tygel kulturowy (a właściwie pół tygla) - "Golem i dżin" część 1 Helene Wecker

Powiem wam, moi drodzy czytelnicy, że bardzo trudno jest mi napisać coś konkretnego o części pierwszej „Golema i dżina”. Powód jest prosty – Fabryka Słów znowu zaserwowała czytelnikom tylko pół powieści. Sytuacja i tak jest lepsza, niż w przypadku „Elfów”, bo przynajmniej wiadomo, kiedy spodziewać się zakończenia, ale pisania to nie ułatwia. Książka została podzielona w sposób nieco niefortunny, bo część pierwsza kończy się w momencie, kiedy akcja dopiero zaczyna się zawiązywać. Niemniej, już na tym etapie widać, że możemy mieć do czynienia z powieścią przynajmniej dobrą, do czego postaram się was przekonać.

Kiedy Otto Rotfeld zamawiał sobie u podejrzanego żydowskiego maga glinianą żonę, nie przypuszczał, że nawet nie dopłynie z nią do nowego, amerykańskiego domu. Przez splot niefortunnych zdarzeń niezwykła dziewczyna zostaje sama już w kilka godzin po ożywieniu i tak właśnie ląduje w Nowym Jorku. Czy poradzi sobie bez swojego pana w wielkim, obcym mieście?

Kilka ulic dalej rzemieślnik Abeery dostaje do odnowienia dziwnie grawerowany dzbaneczek na oliwę. Ponieważ wzór jest już zniszczony, postanawia go zeszlifować – i w ten sposób uwalnia dżina. Ten jednak nie ma ochoty spełniać niczyich życzeń, a poza tym ciągle jest uwięziony w ludzkim ciele i pozbawiony większości magicznej mocy. Jedynym sposobem, aby przetrwał w Nowym Jorku jest udawanie ucznia Abeery’ego. Czy dzika natura pustynnego ducha dostosuje się do rutyny miejskiego życia?

Muszę przyznać, że „Golem i dżin” pozytywnie mnie zaskoczył na wielu poziomach. Pani Wecker zdecydowanie potrafi posługiwać się piórem, używając przy tym języka plastycznego, ale nie przekombinowanego. Cechuje ją wyczucie i szczególnie trafny dobór słów – bez wielopiętrowych metafor czy wymyślnych porównań jest w stanie zbudować sugestywny obraz zimowego Nowego Jorku czy syryjskiej pustyni, przedstawić punkt widzenia nieszczęśliwego dżina i panny z dobrego domu. Przy tym wszystkie te przejścia są płynne i nacechowane indywidualnymi przeżyciami bohaterów. Bardzo przyjemnie się to czyta.

Jeśli już o tym mowa, to bohaterów też autorka potrafi tworzyć. Najlepiej to widać na przykładzie dwójki tytułowych stworów – pani Wecker chyba specjalnie dobrała je tak, aby stanowiły swoje przeciwieństwa. Tęskniący za wolnością, niezależny i uparty dżin postawiony obok pragnącej stabilizacji, spokoju i pewności jaką daje rutyna golem sprawia wrażenie jeszcze bardziej nieszczęśliwego i zamkniętego w okowach ludzkiego ciała. Jednocześnie bliskość istoty tak odmiennej dostarcza mu materiału do przemyśleń i zastanowienia się nad własną naturą. To samo dotyczy Chawy, golema. Pisarka pokazuje, że obcowanie z ludźmi zmienia oba stworzenia, ale ponieważ ich natury tak bardzo się różnią, podejście do tych zmian również jest inne.

Autorka nie ograniczyła się jednak do wykreowania trójwymiarowych tytułowych bohaterów. Postacie poboczne również wychodzą jej bardzo charakterystyczne – często wystarczy kilka stron, aby nakreślić historię życia i nadać osobowość komuś, kogo zobaczyliśmy na ulicy. W ten sposób główna opowieść ciągle wzbogacana jest interesującymi epizodami. Zbyt wcześnie jeszcze, aby wyciągać z nich jakieś wnioski, mam jednak przeczucie, że wszystkie zazębią się w dalszej części powieści.

Pomówiliśmy trochę o bohaterach, ale o jednym jeszcze nie wspominałam – Nowy Jork jest tu równie ważny, jak ludzie, golemy i dżiny. Pani Wecker stworzyła jedną z lepszych kreacji miasta w literaturze fantastycznej, jakie miałam okazję poznać – dodajmy, że jest to miasto dziewiętnastowieczne, z właściwym tej epoce klimatem. Nowy Jork z powieści tętni życiem, pełno w nim dzielnic kolorowych mniejszości i ich zwyczajów, trafiają się wyższe sfery jak i męty społeczne. A wszystko to w oparach pierwszych silników i węglowym smogu, czasem zwiewanych bryzą znad oceanu. Autorka zasypuje czytelników detalami, a wszystko dzięki temu nabiera życia i rozmachu.

Zazwyczaj w takiej sytuacji na zakończenie recenzji mówię, żeby przezornie poczekać do wydania kolejnego tomu. Mogę powiedzieć i tym razem, w końcu wychodzi w maju. Ale zachęcę was do kupienia „Golema i dżina” już teraz – bo jeśli pierwsza część słabo się sprzeda, to wydawca jeszcze nie wyda drugiej i skąd ja się wtedy dowiem, jako to się skończyło?
 
Recenzja dla portalu Insimilion.
 
Tytuł: Golem i dżin część 1
Autor: Helene Wecker
Tytuł oryginalny: Golem and The Jinni
Tłumacz: Małgorzata Koczańska
Seria: Golem i dżin
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2013
Stron: 450

środa, 5 lutego 2014

Elfy, para i Londyn - "Dziwni" Stefan Bachmann

Pamiętacie wielki tryumf „Eragona” na listach bestsellerów? Zapewne tak, ale wspominam o nim nie dlatego, że mam do tej powieści jakiś szczególny sentyment, tylko dlatego, że jej sukces nie był zasługą wysokiej jakości pisarstwa czy świeżego pomysłu. Był efektem świetnie poprowadzonej kampanii marketingowej, opartej w dużej mierze na młodym wieku autora. Zapoczątkował też serię książek napisanych przez „genialnych” nastolatków – niestety, większość prezentowała poziom najwyżej średni. Kilka lat już od tego czasu upłynęło, więc byłam przekonana, że i moda umarła śmiercią naturalną. Aż tu nagle Fabryka Słów zaczęła reklamować „Dziwnych” jako powieść genialnego nastolatka, z cytatem z Paoliniego na okładce. Podeszłam więc do całej historii sceptycznie.

A co to za historia? Bart jest podmieńcem, dziwnym, dzieckiem zrodzonym z elfiego ojca i ludzkiej matki, tak samo zresztą jak jego siostra. Jednak, mimo prawie stuletniej obecności feyrów w Anglii, mieszańce ciągle są prześladowane. Nikt poza Bartem nie przejmuje się, gdy w podejrzanych okolicznościach znika mały dziwny z naprzeciwka. Ale kiedy porwana zostaje także Hattie, chłopak wyrusza ratować siostrę. Zwłaszcza, że w Londynie coraz częściej znajduje się ciała zmasakrowanych podmieńców…

Muszę przyznać, że powieść młodego Bachmanna mnie zaskoczyła, zwłaszcza w obliczu tego, że zachwalał ją Paolini. W przeciwieństwie do ”Eragona", ”Dziwnym” bliżej do steampunkowego horroru dla młodszych czytelników niż do sztampowego fantasy. Bachmann świetnie tworzy klimat, ciężki, z odrobiną grozy i niesamowitości, podobny do tego, który mieliśmy w „Koralinie” Gaimana (oczywiście warsztat Gaimana jest o niebo lepszy, ale śmiem twierdzić, że jeśli Bachmann się rozwinie, może sporo osiągnąć). Feyry nie mają wiele wspólnego z duszkami tańczącymi wokół ogniska. Potrafią być bezwzględne, okrutne i egoistyczne – w rzeczy samej, są to główne cechy ich charakteru. Poza tym są zupełnie obce, inne od ludzi. Autor tę odmienność dopiero zaznaczył, wspominając przy okazji, że tam, gdzie magia zanika, magicznym stworzeniom coraz bliżej do ludzi, ale myślę, że warto byłoby to zagadnienie rozwinąć.

Osobną kwestią są ludzcy (albo półludzcy) bohaterowie powieści. Ani postaci młodego podmieńca, ani ciapowatego dżentelmena nie mogę nic zarzucić pod względem konstrukcji. Bartholomew to bardzo samotne dziecko, którego największym marzeniem jest żyć jak inni, a nie wieczne ukrywać się przed wszystkimi. Jego osamotnienie i tęsknota za normalnością zostały świetnie przedstawione przez autora. Z drugiej strony mamy Artura Jelliby, członka Tajnej Rady rządu, pełniącego tę funkcję tylko ze względu na znajomości, jakie posiada jego rodzina. Bo szczerze mówiąc, pan Artur zupełnie nie nadaje się na polityka. Jest przysłowiowymi ciepłymi kluchami - wszystkie sprawy załatwia za niego młoda i energiczna żona, z czego jest bardzo zadowolony. Ta nieudolność sprawia, że początkowo trudno go polubić i wyjątkowo irytuje. Na szczęście autor zapewnił mu rozwój w satysfakcjonującym czytelnika kierunku.

Myślę, że „Dziwni” są idealną historią dla tych młodszych czytelników, którzy lubią trochę się bać podczas lektury. Dla starszych może być nieco zbyt prosta, ale trzeba zaznaczyć, że to nawet nie jest literatura młodzieżowa, ale dziecięca – i na tym poziomie wypada całkiem dobrze. Prosty, ale zastosowany dość wprawnie język, mroczny, steampunkowy Londyn i interesujący bohaterowie są zdecydowanymi zaletami powieści. Wadą jest zakończenie – otwarte niczym wierzeje stodoły i na dobrą sprawę niczego nie kończące. Autor już napisał drugi tom. Ciekawe, czy ukaże się po polsku.
Recenzja dla portalu Insimilion.
 
 Tytuł: Dziwni  
Autor: Stefan Bachmann  
Tytuł oryginalny: The Peculiar  
Tłumacz: Małgorzata Koczańska  
Seria: Dziwni 
Wydawnictwo: Fabryka Słów  
Rok: 2013  
Stron:320

poniedziałek, 3 lutego 2014

Stosik #52

Styczeń była dla mnie miesiącem wyjątkowo bogatym w książkowe zdobycze. Po części dlatego, że sporo było przeróżnych promocji, ale nie oszukujmy się - głównymi winnymi są kosze z tanią książką w supermarketach i niedawno otwarty w pobliżu Matras. Obawiam się, że będzie mi skutecznie drenował kieszenie.


Z boku stoi coś, czego recenzja nie pojawi się na blogu, ale czym i tak wam się pochwalę.;) Na "Anatomię dla artystów fantasy" polowałam od dawna, bo mam do tej książki ogromny sentyment i zawsze chciałam mieć własny egzemplarz (mam też pirackiego ebooka po angielsku, ale stara już jestem, oczu mi szkoda na wgapianie się w monitor). Zawiera mnóstwo zdjęć i szkiców umięśnionych panów, z których rysowaniem zawsze miałam problem, więc każda pomoc się przyda. Wskazówka dla tych, którzy rozważają kupno, a nie mieli książki w rękach: autor tworzy komiksy superbohaterskie, więc jeśli wam się nie podobają typowo amerykańscy, umięśnieni herosi i biuściaste heroiny, to raczej nie jest to książka dla was.

To teraz lecimy z głównym pionem, od dołu. "TV Ciał0" Noona i "Ciemny Eden" Becketta to wynik empikowej promocji 1+1 na Ucztę Wyobraźni. Kiedy je odbierałam, wpadła mi w oko "Tajemnica Diabelskiego Kręgu" Kańtoch przeceniona o 30%, więc też ją wzięłam, stając się posiadaczką sześciu nieprzeczytanych książek tej pani (ale do Pyrkonu nadrobię, w końcu wstyd iść po autograf z nieprzeczytaną książką;)).

"Listy" Tolkiena zobaczyłam w Matrasie za 19,90 zł, więc sami rozumiecie, że nie mogłam ich tam zostawić. Zwłaszcza, że już czytałam, to wiem, że warto.;) "Efekt Lolity" był w jeszcze przystępniejszej cenie, a że książka interesowała mnie od dawna, to też nabyłam.

"Stan wstrzymania" Strossa i "Dziewięć wcieleń kota Deweya" to efekt grzebania w carrefourowych koszykach. Tego pierwszego wzięłam dlatego, że przenikanie się gry i reala w literaturze zawsze mnie fascynowało, a drugi dlatego, że jest o kocie (i dlatego, że czytałam pierwszą część). Nie wiem, czy na kocie się nie zawiodę, ale przynajmniej niewiele kosztował.

"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" oraz "Jeden dzień" to wynik wizyty w Biedronce. O pierwszym było jakiś czas temu głośno w blogosferze i to głośno w sposób pozytywny, to postanowiłam sprawdzić, kto zacz. Na drugi miałam chrapkę od dawna. A za każdą z tych oprawionych na twardo książek dałam niecałe 10 zł.^^

"Harry Potter i więzień Azkabanu" to ciąg dalszy uzupełniania cyklu, tym razem za pomocą antykwariatu. Brakuje mi już tylko dwóch ostatnich tomów. "Portal zdobiony posągami" to wynik świetnej wymiany na LC, zaś "Łowcę potworów" otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Jaguar (ponieważ jestem odporna na horror literacki, liczę na dużo wnikliwych, soczystych sekcji;)). "Długa wojna" to zakup własny, bo ten cykl to mój osobisty must have - zdecydowanie bardziej, niż Świat Dysku, bo przynajmniej istnieją jakieś realne szanse na skompletowanie całości.

No, to pozostaje brać się za czytanie.:)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...