środa, 20 kwietnia 2011

Czarownice są upiorniejsze od upiora... - "Maskarada" Terry Pratchett

Sponsorem niniejszej recenzji jest Erin, która mi książeczkę pożyczyła. Dziękuję!:)

Terry’ego Pratchetta chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Znany jest najbardziej z cyklu „Świat Dysku” – niekończącej się opowieści, rozrastającej się w sposób ciągły i niekontrolowany. A że lubię humor tego pana, to co jakiś czas sięgam po któryś tom (z moim tempem chyba nigdy mi ich nie zabraknie). Tym razem czytałam „Maskaradę”.

Nania Ogg poważnie się martwi o babcię Weatherwax. Babcia bowiem popadła w bardzo ciężką jesienną apatię, co może się skończyć w sposób dwojaki: albo poczuje zew podróży, Pożyczy gęś i odleci na zawsze, albo stanie się złą wiedźmą. Może sabat rozruszałby babcię, jednak brakuje do niego trzeciej czarownicy: Magrat, jako świeżo upieczona królowa, nie ma zbyt wiele czasu, a poza tym chwilowo nie nadaje się na żadne z trzech sabatowych stanowisk (wiecie: dziewica, matka i… ta trzecia). Pewne nadzieje daje Agnes Nitt, ale wyjechała do Ankh-Morpork. Okoliczności sprawią, że obie wiedźmy z Lancre też się tam udadzą.

Tym czasem Agnes, jako wybitny talent wokalny, postanowiła spróbować sił w operze. Oczywiście zaraz po przesłuchaniu zostaje przyjęta, a ponieważ imię Agnes wydaje jej się zbyt pospolite, postanawia zostać Perditą X. Dream. Problem polega na tym, że opera przeżywa kryzys: pałęta się po niej Upiór i morduje, kogo popadnie. W dodatku najwyraźniej jest niezrównoważony, gdyż ma zwyczaj zapisywania demonicznego śmiechu na liścikach, okraszając go pięcioma wykrzyknikami.  Agnes/Perdita niedługo przestanie się dziwić jego szaleństwu – opera po prostu tak działa na ludzi. A jeśli o ludziach mowa, dyrektor zaangażował właśnie nową śpiewaczkę o wdzięcznym imieniu Christine. Talentu i rozumu w niej za grosz (po prawdzie, talent przyjmuje wartości mocno ujemne) ale za to ma dzianego tatusia. I bardzo sceniczny wygląd. Co wystarczy, żeby dostała najlepszą rolę. I tak się złoży, że niania Ogg i babcia Weatherwax zupełnym przypadkiem trafią do opery. I zupełnie charytatywnie postanowią pomóc rozwiązać zagadkę Upiora, bo przecież to obowiązek czarownicy…

Pierwszy raz spotkałam się u pana Prtchetta z parodią wycelowaną tak precyzyjnie w konkretny utwór. I to całkiem współczesny, gdyż z początku XX wieku. Mowa oczywiście o „Upiorze w operze”. Nawiązania są ewidentne i, że tak się wyrażę, imienne ale bardzo zabawne i wykorzystane w niezwykle twórczy sposób. Śmiem twierdzić, że nie obrażą uczuć nawet najbardziej zagorzałych fanów oryginalnego Upiora. Raczej odświeżą jego odbiór.

Co do zagorzałych fanów Pratchetta, to też się nie zawiodą. Zwłaszcza, jeśli szczególną atencją darzą czarownice. Ale nie tylko dwie leciwe damy się pojawiają, obok nich występuje cała plejada gwiazd: Greebo, przedstawiciele Straży, różne fragmenty klanu Oggów oraz Śmierć we własnej osobie, razem ze Śmiercią Szczurów. W tym spektaklu grają same znane nazwiska.

O Świecie Dysku i jego autorze można by jeszcze długo i kwieciście pisać, tylko kto by chciał tyle czytać. Podsumuję więc krótko: „Maskaradę” warto poznać. Znajdą tam dla siebie coś fani fantasy w ogóle, a Dysku w szczególności, fani opery również doszukają się wielu aluzji, zaś dla tych, którzy lubią „Upiora w operze” to prawdziwa kopalnia żarcików. A pomiędzy tym wszystkim szczypta gorzkiej prawdy o szołbiznesie – żeby zachować równowagę emocji.

Tytuł: Maskarada
Autor: Terry Pratchett
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginalny:
Mascerade
Cykl: Świat Dysku
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2003
Stron: 274

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Nieco spóźniony ministosik kwietniowy

Zaczęło się od tego, że Aria mi powiedziała, iż jest nowa Tania Książka w mieście. Poszłam po jeden specjalny tytuł. Ale był tam też inny, lubianej przeze mnie autorki. Więc kupiłam. Tyle, że był to drugi tom cyklu i trzeba było jeszcze dokupić pierwszy. Na szczęście Dedalus moim przyjacielem i u nich pierwszy tom się znalazł. Tylko, że tam była jeszcze jedna od dawna poszukiwana książka, a skoro już i tak miałam płacić za przesyłkę, to sami rozumiecie, że nie mogłam nie skorzystać z okazji... I tak powstał niniejszy stosik.;) (Przepraszam za jakoś zdjęcia, ale jest już późno i światło kiepskie...)


1."Łowcy czarnoksiężników" Martha Wells - pierwszy tom do drugiego tomu.;)
2. "Powietrzne okręty" Martha Wells - przypadkiem trafiony drugi tom.
3. "Interświat" Neil Gaiman i Michael Reaves - książka, od której wszystko się zaczęło. Dzięki recenzji i informacji Arii.;)
4. "Lwy Al-rassanu" Guy Gavriel Kay - uwielbiam "Tiganę", a "Lwy..." mają być tak samo dobre. Po latach polowań w bibliotekach złowione przypadkiem na Dedalusie.:)

niedziela, 17 kwietnia 2011

Wyniki kunkursu nr 2

Tym razem w konkursie wzięło udział 50 osób - znowu zaskoczyliście mnie swoim zainteresowaniem.:) Do wyłonienia zwycięzcy chciałam użyć bezdusznej maszyny (czyli programu losującego), ale pomysł ten spotkał się z gwałtownym protestem Lubego, któremu poprzednio przypadł zaszczyt bycia maszyną losującą. Wobec tak energicznego domagania się swoich praw musiałam skapitulować. W związku z tym przygotowałam listę wszystkich uczestników w kolejności zgłaszania się i padło pytanie do maszyny losującej (w tej roli gościnnie występuje Luby, powitajmy go gromkimi brawami!):

  - Wybierz liczbę od 1 do 50.

  - 27.

Według mojej listy zwyciężczynią jest clevera! Serdecznie gratuluję i proszę o kontakt pod adresem madziad1988@gmail.com - najlepiej jeszcze dziś, bym mogła już jutro nadać przesyłkę.:)

piątek, 15 kwietnia 2011

Prawie jak Odyseusz - "Morze Potworów" Rick Riordan

Po pierwszym zachwycie Percym Jacksonem przyszedł czas na spotkanie drugie. Chyba nikt nie lubi pisać o kolejnych tomach cykli. Zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że zepsujemy komuś zabawę, bo wymsknie nam się za dużo. Niemniej jednak zawsze wiadomo, że skoro jest kolejny tom, to znaczy, że główny bohater przeżył (w przypadku Naprawdę Dobrych Autorów przeżywa przynajmniej cześć głównych bohaterów). Nikogo więc nie zaskoczę informacją, że Percy żyje i ma się świetnie. No, przynajmniej na początku.

Rok szkolny po wydarzeniach znanych z poprzedniego tomu, minął Percy’emu nadzwyczaj spokojnie. Żadnych potworów, żadnych ataków, a przede wszystkim przez cały rok nie wywalono go ze szkoły. No i zyskał przyjaciela, co prawda nieco nieporadnego i ogólnie niezbyt rozgarniętego, ale zawsze. Niestety, wszystko to ma się zmienić w ostatnim dniu szkoły. Podczas gry w zbijaka na herosa przypuszczają atak Lajstrygonowie, w związku z czym sala gimnastyczna wylatuje w powietrze. Z całego zamieszania bohatera wyciąga Annabeth, i razem (we trójkę, bo z nowym przyjacielem Percy’ego, Tysonem) ruszają do Obozu Herosów.

A w obozie bardzo źle się dzieje. Ktoś bowiem otruł sosnę Thalii – główny element podtrzymujący barierę ochronną.  Wszyscy wrogowie skorzystali z okazji: potwory podchodzą całymi stadami,  wrogowie Chejrona, koordynatora zajęć, mogą go wreszcie usunąć ze stanowiska, zaś ci, którzy w ogóle młodych herosów nie lubią zarządzają obozem w taki sposób, żeby jak najmniej z niego zostało. W dodatku Groverowi (najlepszemu przyjacielowi Percy’ego) najwyraźniej grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Czy naszym dzielnym bohaterom uda się uratować i obóz, i przyjaciela? Czy mimo zakazu wyruszą na wyprawę na znane jeszcze z „Odysei” Morze Potworów?

Utwierdziłam się w przekonaniu, że bardzo lubię prozę Riordana. Pan ten pisze ciekawie i z humorem (zarówno sytuacyjnym, jak i językowym). Bohaterowie są wiarygodni i nie da się ich nie lubić, zaś akcja toczy się tak wartko, że książkę dosłownie się pochłania. No, może pochłaniało mi się ją nieco wolniej, niż pierwszą cześć, ale wyłącznie dlatego, że brakowało tu elementu zaskoczenia. Poprzednio byłam kompletnie (i bardzo pozytywnie) zaskoczona wysoką jakością przygód Percy’ego, teraz natomiast wiedziałam już, czego się spodziewać. I autor spełnił moje oczekiwania co do joty. Ode mnie zaś dostaje jeszcze nagrodę specjalną za udane i nietuzinkowe tytuły rozdziałów – jego książki są jedynymi chyba, w których czytanie spisu treści może być kwitowane szczerym chichotem.

Krótko tym razem o panu Riordanie było, ale wyszłam z założenia, że po pierwsze: prawie wszyscy już i tak czytali, więc wiedzą, o co chodzi, a po drugie nie ma sensu się powtarzać i przepisywać po raz wtóry tego, co już poprzednio napisałam. Powiem więc krótko: dla każdego miłośnika fantasy i dobrej literatury młodzieżowej, pozycja obowiązkowa (ale oczywiście na początek polecam tom pierwszy;))!


Tytuł: Morze Potworów
Autor: Rick Riordan
Tłumacz: Agnieszka Fulińska
Tytuł oryginalny:
The Sea of Monsters
Cykl: Percy Jackson i bogowie olimpijscy
Wydawnictwo: Galeria książki
Rok: 2009
Stron: 277

środa, 13 kwietnia 2011

Latające miasto i problemy - "Miasto w przestworzach" Grag Keyes

Sponsorem niniejszej recenzji jest Aria, która wspaniałomyślnie podzieliła się książką. Dzięki!:)

Nie przepadam za książkami napisanymi na podstawie gier. Rzadko są czymś więcej niż dobrym czytadłem (a nawet dobrym czytadłem są rzadko…) i autorzy mają skłonność do popełniania w nich takich samych błędów, niezależnie od gry, do jakiej nawiązują. I gdyby nie recenzja Arii, to pewnie nawet nie dowiedziałabym się o istnieniu „Miasta w przestworzach”. Recenzja na tyle mnie przekonała, że wyłudziłam książkę od autorki tejże (recenzji oczywiście, nie książki – tą facet napisał) i postanowiła przeczytać, jak tylko weźmie mnie ochota na niezobowiązującą lekturę. No i właśnie parę dni temu mnie wzięła.

Na początku myślałam, że nie znam gry, w której świecie toczy się akcja książki. Potem jednak okazało się, że owszem, znam – grywał w tą serię swego czasu Luby i chętnie służył mi informacjami na temat świata przedstawionego. Mowa o serii „Elder Scrolls”, a konkretnie o jej IV części „Oblivion”, do której ma nawiązywać fabuła utworu.  Świat przedstawiony wygląda tak:

by Google Earth
Na Czarnych Mokradłach, w mieście Lilmoth, żyje sobie pewne dziewczę o imieniu Annaig. Zawsze miała talent do magicznych eliksirów, ale ojca, podupadłego szlachcica, nigdy nie było stać na opłacenie jej nauki w akademii magów. Toteż Annaig, jako dziewczę o bardzo żywym charakterze, zwyczajnie się nudzi i spędza dnie na szukaniu kłopotów w mieście. Towarzyszy jej w tym Mere-Glim, argonianin i najlepszy przyjaciel. Pewnego dnia okazuje się, że do Mokradeł zbliża się coś strasznego – latające miasto, które sieje śmierć wszędzie, gdzie tylko się pojawi. Jak łatwo można się domyślić, Annaig nie posłuchała „rady” ojca i nie wyniosła się z miasta. Po prostu zupełnym przypadkiem, wraz z Glimem… poleciała do niego. I tam utknęła w swoistej niewoli. Przedtem zdążyła jednak wysłać magicznego posłańca do jedynego bohatera, jakiego znała (z książek) – księcia Attrebusa.

Mere-Glim, argonianin.
Książę zaś wiadomość odbiera i, jako młody i przyzwyczajony do sukcesów idealista, postanawia ruszyć dziewczynie i światu na ratunek, nawet wbrew woli ojca. Niestety, tym razem bohaterowanie okazuje się dużo trudniejsze – już pierwszego dnia wyprawy gwardia księcia zostaje wyrżnięta w pień, a on sam dostaje się do niewoli. Zanim więc będzie mógł wyprawę kontynuować, czeka go weryfikacja oceny własnej osoby i swojego światopoglądu.


No to teraz oberwie się powieściopisarzowi, bo mam zamiar zacząć od minusów. Pierwszy i największy jest taki, że autorowi najwyraźniej w ogóle nie przyszło do głowy, że książkę mógłby zechcieć przeczytać ktoś, kto gry nie widział na oczy. O ile jeszcze fabuła jest zrozumiała nawet dla laika, o tyle świat przedstawiony pozostaje dla takiego delikwenta białą plamą, bo autor nie przejmował się takimi drobiazgami jak opisy ras, miast, krajobrazów i szczegółów charakterystycznych wyłącznie dla świata powieści. Czytelnik dostaje więc całą stertę nazw własnych i mniej własnych (czasem nawet w kilku językach), które kompletnie nic mu nie mówią. Moim ulubionym przykładem są tu khajici – jedna z ras występująca w powieści już od pierwszej strony. Na pierwszej stronie dowiadujemy się, że mają futra. „No fajnie – myśli sobie nieobeznany czytelnik – czyli coś jak wookies”. Po kolejnych 50 stronach lektury dowiadujemy się, że mają ogony – czyli ogoniaści wookies. Aż tu nagle po 200 stronach sypie nam się cały obraz postaci, bo okazuje się, że to nie żadne wookies, tylko zwyczajni ludzie-koty… Osobiście nie cierpię takich sytuacji, a w książce jest ich znacznie więcej.

Drugim minusem, który zasugerowałam już wcześniej, są opisy, a właściwie ich brak. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem fanką wielostronicowych rozważań nad zachodem słońca, ale w fantasy jakieś minimum jest jednak niezbędne. A tutaj nie ma prawie nic, uwagi autora doczekali się tylko główni bohaterowie, a i to nie za bardzo…

Trzeci minus jest związany z fabułą – autor zastosował bowiem najbardziej łopatologiczny sposób zapoznania z nią czytelnika. Otóż, gdy trzeba wtrącić nieco o historii regionu, albo o mechanizmie działania jakiegoś urządzenia odbywa się to w ten sposób, że bohater A idzie do bohatera B, a mądry bohater B udziela mu długich pouczeń w formie wykładu-elaboratu. Coś takiego kojarzy mi się jednoznacznie z Bardzo Złą Fantastyką.

Khajitanka z bratem.;)
Wylałam żale, czas więc teraz na plusy. Największym jest niezmiernie wciągająca fabuła. Prawda, że schematyczna, prawda, że przewidywalna, ale ma w sobie jednak coś takiego, że człowiek otwiera książkę na chwilę, patrzy, a tu już kolejne 50 stron przeczytane. Nie sposób się oderwać od przygód Annaig i Attrebusa, a czyta się je piorunem (na mnie nie patrzcie – dawałam sobie dodatkowy czas na robienie szkiców;)) – jeden, dwa wieczory i nawet się nie obejrzycie, a będziecie już na ostatniej stronie.

Kolejnym wielkim plusem są bohaterowie. Nie zaskakują co prawda głębią psychologiczną czy oryginalnością, ale nie powielają oklepanych schematów, co jest jednym z głównych problemów „growych” książek. Przedstawieni są bardzo barwnie i budzą szczerą sympatię. Czytelnik może się z nimi zżyć i zaczynają go poważnie interesować ich losy: cieszy się sukcesami postaci i smucą go porażki. Pan Keyes, tak jak nie ma ręki do tworzenia i opisu światów, tak zdecydowanie przejawia talent do bohaterów. I bardzo dobrze, bo to właśnie ratuje książkę.

Dodatkowym plusem jest piękna okładka, przyjemna czcionka i… cena. Stosując przelicznik wymyślony i użytkowany przez Pabla, z czystej ciekawości dokonałam pewnych obliczeń i wyszło mi, że cena jednej strony książki wynosi 6gr. To najlepszy wynik w tym roku – a jakoś bardzo dobra.

Podsumowując – pozycja raczej dla fanów fantasy, zaś lektura obowiązkowa dla fanów gry. Poza tym, mimo, że nie jest to właściwa literatura młodzieżowa, polecam ją raczej czytelnikom w wieku nastu lat. Koneserów może znudzić, no, chyba, że tak jak ja, mają ochotę na niewymagającą, ale pobudzającą wyobraźnię wyprawę do krainy pełnej dziwnych stworów i najprzeróżniejszych ras. Ta książka to po prostu świetna baja na majówkę – i dlatego nie żałuję czasu jej poświęconego. Mało tego, jeśli kiedyś wydawnictwo Amber wyda drugi tom tej dylogii (bo niestety, pierwszy nie wyjaśnia żadnego wątku – zakończenie jest na oścież otwarte), to z przyjemnością go przeczytam.

P.S. Mam nadzieję, że obrazki pomogły wam przedrzeć się przez kolejny z moich nieprzyzwoicie długich tekstów...

Tytuł: Miasto w przestworzach
Autor: Greg Keyes
Tłumacz:
Janusz Ochab
Tytuł oryginalny: The Infernal City
Cykl: Elder Scrolls
Wydawnictwo: Amber
Rok: 2010
Stron: 310

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

O tkaniu magii - "Księga Sandry" Tamora Pierce

Ostatnio młodzieżowa fantastyka przeżywa prawdziwy boom. Powieści tego podgatunku, którymi zapchane są księgarniane półki, można z grubsza podzielić na dwie kategorie. Pierwszą z nich stanowią oczywiście wszelkiego rodzaju ogniste romanse między ludzkimi dziewczętami a „nastoletnimi” wampirami, wilkołakami, aniołami i co tam jeszcze autorzy uznają za stosowne (sytuacje odwrotne, kiedy to dziewczę jest „paranormal” w tym całym romance należą do rzadkości). Druga kategoria to książki, które zajęły niszę powieści przygodowych. Zamiast wszystkich Tomków Wilmowskich i Tomków Sawyerów mamy więc Percych Jacksonów i Harrych Potterów. W wersji „hard” tego typu powieści, protagoniści głównie ratują świat, zaś w wersji „soft” akcja skupia się na dojrzewaniu bohaterów i ich wewnętrznych przemianach, a ratuje się jedynie skórę własną i przyjaciół. Do tej ostatniej grupy należy Księga Sandry, pierwszy tom cyklu Krąg Magii Tamory Pierce.

Czworo dzieci dzieli pewien rzadki dar, chociaż u każdego z nich przejawia się on inaczej. Nie wiedzą jednak nawet o swoim istnieniu, a co najważniejsze, świat każdego z nich właśnie się zawalił. Sandry, a właściwie Lady Sandrilene fa Toren, siedzi zamknięta w magicznym schowku po tym, jak zaraza zabrała wszystkich jej bliskich. Kiedy okazuje się, że ostatnia lampka właśnie się dopala, zrozpaczona dziewczyna przekonuje się, że potrafi wpleść światło w nici… Tymczasem w oddzielonym od niej morzem mieście Hajra nieletni drobny złodziejaszek ma zostać wysłany do kopalni – za recydywę. Jedyną pociechą jest dla niego rosnący w celi mech, który jakby specjalnie dla chłopca przybrał postać miękkiego posłania. Gdzieś pomiędzy tą dwójką na tratwie dryfuje samotny rozbitek – Daja, jedyna ocalała po katastrofie statku ojca. Zawsze fascynowała ją metalurgia i kowalstwo, ale teraz już chyba nie dane jej będzie się tym zająć. Po przeciwnej stronie morza zaś, Tris Chandler traci kolejny dom. Ale przecież nic nie poradzi na to, że jej emocje w nieprzewidywalny sposób wpływają na pogodę… Całą czwórkę w kluczowym momencie odnajduje Niklaren Złotooki – mistrz magii. Od tego momentu ich domem staje się Wietrzny Krąg – kompleks świątynny, w którym kształci się nie tylko kapłanów, ale także magów.

Ponieważ z różnych powodów nie pasują do rówieśników, cała czwórka w końcu trafia do miejsca zwanego Dyscypliną. Jest to położona na uboczu chata, w której mieszkają ci z uczniów świątyni, którzy mają problemy z odnalezieniem się w dużych grupach. Chociaż początkowo wszyscy podchodzą do siebie nieufnie – dzieli ich pochodzenie, kultura, narodowość i dawne krzywdy – po jakimś czasie się oswajają i podejmują naukę. Stały rytm życia świątyni pomaga uspokoić skołatane nerwy młodych bohaterów. Zaczynają tworzyć się więzi, które mają szansę przerodzić się w przyjaźń. Czy jednak powstanie ona dość szybko, aby dzieci mogły wyjść cało z opresji, w którą wpadną?

Akcja płynie powoli i skupia się głównie na życiu w Dyscyplinie i kształceniu jej nowych mieszkańców. Ponieważ raczej brak tu spektakularnych wyczynów, śmiem sądzić, że powieść przypadnie do gustu bardziej dziewczynkom, niż chłopcom. Niemniej, nudno nie jest. I chociaż w tłumaczeniu tu i ówdzie daje się wychwycić pewne zgrzyty, to młodemu czytelnikowi nie będą one raczej przeszkadzały. Zwłaszcza, że pani Pierce włada piórem całkiem sprawnie i chociaż język powieści nie wyróżnia się niczym szczególnym, autorka świetnie sobie radzi z budowaniem klimatu.

Kiedy poznajemy Sandry, Tris, Daję i Briara, czytelnik ma wrażenie, że wraz z nimi siedzi zamknięty w schowku lub dryfuje na chybotliwej tratwie. Opisy są bowiem tak realistyczne, że aż chciałoby się wyciągnąć rękę, żeby sprawdzić, czy mech Briara rzeczywiście jest taki miękki, czy też oblizać wargi, które niechybnie pokryła morska sól. Dopiero po chwili konsternacji zdajemy sobie sprawę, że przecież siedzimy w wygodnym fotelu, a nie w zimnym lochu czy niegościnnym dormitorium. I mimo iż w dalszej części powieści ten magiczny klimat traci na sile, jest niewątpliwie plusem książki. Tak jak i dziecięcy bohaterowie.

Autorka niezwykle wprawnie nakreśliła portrety dzieci po przejściach. Każde z nich jest inne, każde ma własną osobowość. Towarzyska i przyjazna Sandry, której zależy przede wszystkim na utrzymaniu dobrych stosunków w grupie jest kompletnym przeciwieństwem Tris, zamkniętej w sobie, porywczej i ciągle warczącej na otoczenie, jako iż zdążyła się już nauczyć, że najlepszą obroną jest atak. Tak samo spokojna i zrównoważona Daja mocno różni się od Briara, któremu zdarza się coś zrobić, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Niemniej jednak, mimo, że bywają oni czasem mocno irytujący (aż chciałoby się jednym czy drugim potrzasnąć), zachowują się jak zwykłe dzieci lub młodsze nastolatki, jakich każdy spotyka w swoim otoczeniu. Bywają zagubione, przestraszone czy po prostu zbuntowane, ale też odważne i solidarne. Rozwijają się i dojrzewają, zawiązują się między nimi przyjaźnie. I wcale przy tym nie muszą by jedynymi i nieustraszonymi bohaterami. Chwilowo świat nie wymaga ratunku. Troszkę gorzej natomiast wygląda kwestia bohaterów dorosłych, ale są to postacie drugoplanowe no i zawsze istnieje szansa, że w kolejnych tomach dowiemy się o nich nieco więcej (zwłaszcza trójka opiekunów dzieci zasługuje na bogatszy opis).

Dodatkowy plusik zarobiła u mnie autorka opisem specyficznego rodzaju magii, którym włada czwórka młodych bohaterów, każdy na swój sposób. Różni się ona od zdolności „dyplomowanych” mistrzów magii, kształcących się na uniwersytetach. Jest to bowiem moc codziennych czynności i zjawisk: przędzenia i tkania, sadzenia i pielęgnacji roślin, obrabiania metali czy pogody. Więcej jednak nie zdradzę, nie chcę psuć zabawy ewentualnym czytelnikom.

W książce znalazłam jednak nie tylko pozytywy – dopatrzyłam się również pewnych mankamentów. Przede wszystkim – zbyt ubogie moim zdaniem są opisy. O kulturze czy zwyczajach, a nawet realiach świata powieści nie wiemy zbyt wiele, a i z geografią byłoby krucho, gdyby nie mapka. Co prawda od pewnego momentu braki te rekompensują ciekawe opisy życia i zwyczajów Wietrznego Kręgu, ale nie zastąpią one wszystkiego. Nadzieja w kolejnych tomach.

Na koniec słów kilka o wydaniu. Format książki jest bardzo poręczny, zaś klejenie sprawia, że nie trzeba książki dociskać i zginać, aby wygodnie się czytało. Dodatkowym plusem jest czytelna czcionka i optymalna interlinia. Mapka zamieszczona na początku ułatwia orientację, zaś na koniec mamy próbkę kolejnego tomu. I chociaż grafika okładki nie jest może jakaś szczególnie zachwycająca, to niewątpliwie wiąże się z treścią (co wcale nie jest takie oczywiste przy książkach fantasy…). Na uznanie natomiast zasługuje szata graficzna serii – wszystkie niezbędne informacje zamieszczono w widocznych miejscach, ale nie naprzykrzają się one obserwatorowi.

Książkę mogę szczerze polecić, zwłaszcza tym, którzy chcą zrobić literacki prezent młodej latorośli (niekoniecznie własnej) płci żeńskiej, lub sami są taką latoroślą. Może Księga Sandry nie wywoła spazmów czytelniczej ekstazy, ale z pewnością zapewni kilka wieczorów miłej rozrywki, nie tylko młodzieży, ale nawet rodzicom.

Recenzja napisana dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Księga Sandry
Autor: Tamora Pierce
Tłumacz:
Jarosław Zachwieja
Tytuł oryginalny: Sandry's Book
Cykl: Krąg Magii
Wydawnictwo: Initium
Rok: 2011
Stron: 288

niedziela, 10 kwietnia 2011

Konkurs nr 2 - kwietniowo-wiosenny:)

Wiosna za oknem przynajmniej próbuje nam zapewnić ładną pogodę, u wszystkich blogerów co krok to konkurs, to i ja postanowiłam się podzielić książką. Może ktoś weźmie ją na majówkę? Tym razem do wylosowania mam ten oto egzemplarz (pisałam o nim tutaj):


Aby o niego powalczyć, należy w komentarzach wyrazić chęć posiadania tejże książki. Nie zapomnijcie się podpisać, bo anonimowych komentarzy nie mam zamiaru respektować. Zgłoszenia można zostawiać do soboty 16.04.2011 do godziny 23.59. Losowanie odbędzie się w niedzielę, 17.04.2011 i tego samego dnia ogłoszę zwycięzcę..

piątek, 8 kwietnia 2011

Tytanic dawno odnaleziony, czas na tajemnicę pisarza - "Saint-Exupery. Ostatnia tajemnica" Jacques Pradel, Luc Vanrell


Książkę otrzymałam od wydawnictwa Znak, za co serdecznie dziękuję.

Nie ma chyba nikogo, kto o Antoine de Saint-Exupery by nie słyszał. „Małego Księcia” omawia się jeszcze w szkole podstawowej, więc jeśli nawet ktoś się książkami brzydzi, to samo nazwisko autora z pewnością mu się o uszy obiło. Ci, którzy się książkami nie brzydzą i autora polubili mieli okazję się dowiedzieć, że zginął (zaginął?) on w niewyjaśnionych okolicznościach. Zważywszy na to, że zagadkowe zniknięcia miało miejsce w czasie wojny, nie ma w im nic sensacyjnego. Nie wyklucza to jednak tajemniczości całego zdarzenia. Bo cóż tak naprawdę stało się z panem de Saint-Exuperym?

Wyjaśnieniem tej zagadki postanowili się zająć panowie Jacques Pradel i Luc Vanrell. I trzeba im przyzna, że zrobili to z wielkim oddaniem, bo nie tylko szperali w przeróżnych archiwach, ale także osobiście brali udział w poszukiwaniach w terenie. A po ich zakończeniu napisali książkę „Saint-Exupery. Ostatnia tajemnica”.

W książce owej możemy wyróżnić dwie części (mimo, że jest podzielona zwyczajnie, na rozdziały). Pierwsza z nich to  biografia autora „Małego Księcia”. Jest ona dość krótka, (nie stanowi przecież zasadniczego tematu książki) ale bardzo ciekawa. Jakież to Antoine miał bujne życie! Był to artysta o osobowości dominującej, skłonny do popadania w rozterki egzystencjalne i niekiedy impulsywny. Ale nade wszystko kochał latanie. Był świetnym pilotem i miał doświadczenie wojskowe. Posunął się nawet do tego, aby wykorzystać prywatne znajomości, kiedy podczas II wojny światowej okazał się za stary do pilotowania amerykańskich maszynach P38. Oczywiście dzięki znajomościom i sławie udało mu się załatwić pozwolenie na loty. Przeczuwał, że latanie go kiedyś zgubi, ale mimo tego (a może właśnie dlatego) nie chciał z niego rezygnować. Przeczucie go nie myliło – 31 lipca 1944 roku nie powrócił z misji zwiadowczej i ślad po nim zaginął.
Tego typu maszynę pilotował Saint-Exupery podczas ostatniego lotu.

W drugiej części panowie Pradel i Vanrell opowiadają nam o swoich próbach rozwikłania zagadki pisarza. Okazuje się, że nie było to takie łatwe. Większość specjalistów była zgodna co do tego, że samolot sławnego pisarza się rozbił, jednak obszar, na którym miałoby do tego wydarzenia dojść, mógłby obejmować, lekką ręką licząc, pół Europy. Przełomem okazało się wydarzenie tak niepozorne, jak wyłowienie przez przypadkowego rybaka pewnego kawałka metalu – srebrnej bransoletki z nazwiskiem autora… Historia poszukiwań jest naprawdę ciekawa, dlatego nie powiem na ten temat nic więcej, żeby nikomu nie zepsuć zabawy. Przekonajcie się sami.

Tym, co w książce podobało mi się najbardziej, był gawędziarski ton autorów. Nawet techniczne szczegóły budowy samolotów potrafili podać w taki sposób, że mi (kobiecie przecież) bardzo miło się o tym czytało. Potrafili swoją opowieścią zająć czytelnika tak, jak mało któremu autorowi podobnych opracowań się udaje. Plusem są też barwne tablice ze zdjęciami a to wielkiego pisarza, a to samolotu lighting P38, a to znowuż samych autorów przy pracy w terenie. Niestety, były także minusy.

Uważam, że szanowni autorzy zbyt wiele uwagi poświęcili całej biurokratycznej przepychance, jaka wyniknęła w związku ze sprawą. By może chodziło o dodanie książce realizmu, ale do mnie ten manewr nie przemawia. Niby dlaczego bowiem ma statystycznego czytelnika interesować od łaski ilu urzędników i w jakich terminach zależało powodzenie poszukiwań? Mnie nie interesowało wcale, a zostałam tym dość obficie uraczona.

Jeśli chodzi o techniczną stronę wydania, to bardzo przypadła mi do gustu. Piękna grafika okładki współgra z tematem książki, a czcionka jest duża i wyraźna. Dodatkowym atutem są kolorowe zdjęcia, a to sławnego pisarza, a to jego samolotu, a to znowu panów odkrywców w trakcie nurkowania. Na końcu autorzy dodali także aneksy, przedstawiające m.in. przebieg ostatniej misji Saint-Exuperyego, rozpisanej na godziny. Gratka dla miłośników historii.

Mimo drobnej wady, książkę polecam, zwłaszcza fanom Saint-Exuperyego, ale również wszystkim tym, którzy lubią rozwiązywanie historycznych zagadek, książki o pracach archeologicznych czy te o klimacie związanym z lotnictwem. Takim czytelnikom na pewno przypadnie do gustu. A reszta może spokojnie poczyta, choćby w celu poszerzenia zainteresowań. 

Tytuł: Saint-Exupery. Ostatnia tajemnica
Autor: Jacques Pradel, Luc Vanrell
Tłumacz:
Marta Szafrańska-Brandt
Tytuł oryginalny: St-Exupéry: L'ultime secret
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2011
Stron: 246

środa, 6 kwietnia 2011

Tęcza naszych dni - "Dogonić tęczę" Fannie Flagg

Chyba każdy mol książkowy odczuwa czasem potrzebę przeczytania czegoś do bólu optymistycznego. Ot tak, w ramach odtruwania po wiadomościach telewizyjnych lub niedawno czytanych kryminałach/thrillerach/dramatach, gdzie wszyscy wszystkich nienawidzą a na głównego bohatera czekają niebezpieczne intrygi i stada wrogów pałających żądzą zemsty. Ja zawsze w takich sytuacjach używam powieści Fannie Flagg. I działa bez zarzutu. 

Elmwood Springs to małe miasteczko, położone wśród łanów kukurydzy gdzieś w stanie Missouri. Niczym by się nie wyróżniało, gdyby w latach czterdziestych Dorothy Smith nie zaczęła prowadzi wprost ze swojego salonu audycji radiowej. Odtąd jest znana jako Sąsiadka Dorothy. W swoim programie przedstawia nie tylko różnych muzycznych gości, ale także swoją rodzinę (mąż Doc, córka Anna Lee i syn Bobby) a także wielu mieszkańców miasteczka, ot, choćby Biedną Tot…

A w ten sielski obrazek wplata się także błyskotliwa kariera polityczna z romansem w tle (gdyby się wydał, byłby skandal obyczajowy), problemy wieku dojrzewania, kariera w schowbiznesie i wiele innych, dużo bardziej przyziemnych spraw. 50 lat (od II wojny światowej do lat 90-tych) to ogromny szmat czasu, zwłaszcza, jeśli chce się go zmieścić na zaledwie 600 stronach…

Być może to wyjaśnienie fabuły jest nieco niewyraźne, ale „Dogonić tęczę” to prawdziwa saga rodzinna z mnogością wątków, którą trzeba po prostu przeczytać – nie da się w krótkich, żołnierskich słowach zamknąć mnogości wydarzeń i postaci, upchniętych na kartach tej książki. Zwłaszcza, że jest to opowieść tak urocza, że nie ma się po co opierać – dajcie się porwać, a nie pożałujecie.

Czas najwyższy w tej recenzji wprowadzi choćby pozory uporządkowania. Zaznaczam więc na wstępie, że „Dogonić tęczę” jest pierwszą częścią trylogii o mieszkańcach Elmwood Springs. Przy czym jest to trylogia w stylu sienkiewiczowskim, więc w zasadzie nie ma znaczenia, czy zaczniemy ją od początku, środka, czy też od końca (jak niżej podpisana). Autorka przedstawia nam obrazek społeczności prowincjonalnego miasteczka na południu USA, w tej powieści skupiając się akurat na rodzinie Smitów. Jak w każdym miasteczku, są tam dobrzy i poważani obywatele, niesforne dzieci, zgryźliwi starcy, czy też przyjezdni, którzy czasem tylko wpadają przejazdem, a czasem zmieniają losy mieszkańców. A wszystko to w nastroju spokojnym, niekiedy leniwym, a innym razem energicznym, ale zawsze przepojonym optymizmem i wiarą w to, że ludzie w większości przypadków są jednak z natury dobrzy.

Wiem, że dla niektórych taki słoneczny klimat może okazać się niestrawny, bo to nienaturalne, bo mało realistyczne, bo za mało tam brudów rzeczywistego świata. Cóż, może to i prawda. Ale styl pani Flagg, pełen świetlistego optymizmu i swojski w swej prostocie (nie mylić z prostactwem!) działa na mnie kojąco jak żaden inny. A jeśli zechcę potaplać się w brudach rzeczywistości, to sobie wiadomości obejrzę.

Polecam, szczerze polecam. Tym, którzy chcą odtruć się z pesymizmu życia i tym, którzy lubią sagi rodzinne. Tym, którzy lubią książki pełne radości i tym, którzy mają słabość do małych miasteczek z południa USA. Odradzam jednie tym czytelnikom, którzy wolą mroki i brudy w literaturze – rzut książką o ścianę gwarantowany.

P.S. Jeśli w którejś nazwie lub nazwisku popełniłam błąd, to przepraszam, ale nie miałam już książki, żeby sprawdzić.


Tytuł: Dogonić tęczę
Autor: Fannie Flagg
Tłumacz:
Renata Kopczewska
Tytuł oryginalny: Standing in the Rainbow
Cykl: Elmwood Springs
Wydawnictwo: Nowa Proza
Rok: 2007
Stron: 655
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...