wtorek, 31 sierpnia 2010

Przedostatni stosik wakacyjny:)

Jako studentka mam długie wakacje, więc jeszcze jeden stosik się zmieści.;) A tymczasem:



Stojące po prawej to moje własne nabytki, od lewej:
1. Roger Zelazny "Kroniki Amberu t. 2"
2. Adrian Thaikovsky "Klęska ważki" - egzemplarz co prawda nieco zdezelowany, ale w antykwariacie był za mniej niż połowę ceny nowej książki. Uwielbiam elbląski antykwariat.;)
3. Cecelia Ahern "P.S. Kocham Cię" - jakoś mnie tak Annette natchnęła.;)

Leżące to zdobycze biblioteczne. Od góry:
1. Wojciech Albiński "Antylopa szuka myśliwego" - z DKK
2. Rachel Pollack "Matka Chrzestna Noc" - nie mogłam przejść obojętnie obok książki, której Andrzej Sapkowski przyznał 9. stopień w feministycznej skali Martin.;)
3. Erick Emmanuel Shmitt "Marzycielka z Ostendy"
4. Paulo Coelho "Zwycięzca jest sam"
5. Andrzej Pilipiuk "Oko Jelenia: Pan wilków" - szczęśliwym trafem dorwane dziś:)
6. Christopher Moore "Brudna robota" - kontynuję sukcesywne poznawanie Moore'a:)

niedziela, 29 sierpnia 2010

Ciekawość to jednak pierwszy stopień... - "Drewniana Twierdza" Andrzej Pilipiuk


Andrzej Pilipiuk sam mówi, że zakusów na tytuł wielkiego pisarza nigdy nie czynił. Pisze dużo i jedynie ku uciesze gawiedzi. Nie tworzy dzieł wielkich czy choćby precyzyjnie dopracowanych. Jego zadaniem jest tworzenie świetnych czytadeł, od których czytelnik nie może się oderwać. I z reguły mu się ta sztuka udaje. Nie inaczej było i tym razem.

„Drewniana twierdza” to już trzeci tom cyklu „Oko Jelenia”, który wpadł w moje parszywe łapki. To, co utkwiło mi w pamięci jako charakterystyczne dla tomów poprzednich to liczne gwałty na głównej bohaterce oraz beztroski stosunek do zabijania i wskrzeszania postaci (to drugie akurat nawet uzasadnione fabularnie, ale jednak nie mam zaufania do takich chwytów). Mogłam więc odnotować poprawę, jako iż tych wątpliwej jakości ozdobników w powieści czytanej obecnie nie było. Były za to inne hece.

Skandynawia, listopad roku Pańskiego 1559. W tym właśnie czasie odbywa się akcja, o której spokojnie i niczego nie podejrzewając sobie czytam. Górska dolinka przyprószona śniegiem, jeden z bohaterów pozyskuje korę brzozową. I tu nastąpiła chwila, w której padłam na glebę, a po powstaniu z niej musiałam się siłą nie tylko woli powstrzymywać, żeby nie cisnąć książką o ścianę. Gdyż zza gór i drzew otaczających ową szesnastowieczną dolinkę wyłonił się… helikopter. Chiński. Z zestawem uzbrojonych po zęby komandosów gratis. A to dopiero 11 strona powieści, strach się bać co będzie dalej. Po takim absurdzie trudno było się otrząsnąć. Dlaczego więc nie rzuciłam prozy pana Pilipiuka w kąt?

Odpowiedź jest prosta: wciąga toto niesamowicie. Andrzej Pilipiuk posiada jakiś szczególny dar. Sprawia on, że niezależnie od tego, jak bardzo historia jest nieprawdopodobna (wiem, że użycie tego słowa w stosunku do fantastyki zakrawa na hipokryzję…) i absurdalna, niezależnie od tego, jak bardzo odpychają nas opisy okrucieństw i jak nas poraża sztampowość przedstawionych postaci, czytamy dalej. Tak bardzo jesteśmy zaciekawieni tym, co zdarzy się na kolejnej stronie, że przymykamy oko na szablonowych bohaterów i nielogiczność niektórych rozwiązań (moich żali do łasicy nie będę wylewać, jako że to stworzenie akurat się nie pojawiło; poczekam na dogodniejszy moment).Język ma w sobie coś z muzyki fakira, który, mimo, że dysponuje tylko kilkoma dźwiękami, potrafi oczarować i zahipnotyzować węża. Tak i pisarz hipnotyzuje czytelnika.

Przejdźmy teraz do spraw bardziej przyziemnych. Narracja, tak jak i w pozostałych znanych mi tomach „Oka Jelenia”, prowadzona jest dwutorowo. Czasem poznajemy wydarzenia z pierwszoosobowej perspektywy Marka, czasem zaś z perspektywy narratora trzecio osobowego (ale w narracji personalnej). Do gustu przypadły mi bardziej te pierwsze fragmenty, gdyż refleksje bohatera bywają całkiem pocieszne. I chociaż próby czynione przez autora, aby łopatologiczne zwrócić uwagę na różnice między ludźmi nam współczesnymi (nie zapominajmy, że Marek jest podróżnikiem w czasie), a żyjącymi w szesnastym wieku wydały mi się żałosne lub irytujące (w zależności od sytuacji) to i tak lepiej mi się czytało. Tyle tylko, że opisy codzienności w ówczesnym miasteczku, a także napomykania o barbarzyńskich zwyczajach, jakoś mną nie wstrząsnęły. Może po prostu były za mało barwne.

Na koniec napiszę, że pewnością sięgnę po tomy kolejne, zwłaszcza, że czyta się je migiem. Może to i nie jest świetna literatura i do Sapkowskiego to jej daleko, ale jestem piekielnie ciekawa, jak to się wszystko skończy. A przede mną jeszcze zapowiadane cztery tomy…

P.S. Dodam jeszcze, że jest to chyba najładniej wydany cykl, z jakim się spotkałam w Fabryce Słów. I chociaż ilustracje nieszczególnie mi się podobały, to okładki są śliczne.

Tytuł: Drewniana Twierdza
Autor: Andrzej Pilipiuk
Cykl: Oko Jelenia
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2008
Stron: 383

sobota, 28 sierpnia 2010

Co zawdzięczmy Danowi Brownowi? - "Kapłan" Krzysztof Kotowski


Danowi Brownowi zawdzięczamy kilka powieści sensacyjnych, z których część stała się bestsellerami. Zawdzięczmy mu też kilka filmów, nakręconych na podstawie jego powieści. Ale głównie zawdzięczamy mu zapoczątkowanie pewnej mody wydawniczej. Mianowicie, wydawcy na masową skalę zaczęli wydawać powieści sensacyjne z wątkiem spiskowo – religijnym. I tak sobie myślę, że gdyby nie ta moda, to „Kapłan” Krzysztofa Kotowskiego nigdy nie zostałby wydany. W sumie, szkoda by było.

Na oddział pewnego warszawskiego szpitala dla psychicznie chorych trafia ksiądz Krzysztof Lorent z podejrzeniem schizofrenii paranoidalnej. Niektóre objawy jednak nie pasują. Na przykład ten, że ksiądz nagle zaczął mówić płynnie w ponad sześćdziesięciu językach. Jednak, kiedy próbuje ostrzec lekarzy, że przyjdą po niego bardzo niebezpieczni ludzie, ze zrozumiałych względów nikt mu nie wierzy. Aż do momentu, kiedy pojawiają się tajemniczy wojownicy w zielonych habitach…

Książka podzielona jest na dwie części, stanowiące w zasadzie niezależne mikropowieści, co prawda połączone fabularnie, ale niezbyt mocno. Pierwsza z nich bardziej przypadła mi do gustu. W drugiej autor poświęcił stanowczo zbyt wiele uwagi pracy złych i skorumpowanych gliniarzy, co zaniżyło moją ocenę.

Mimo, iż pan Kotowski korzysta ze stałych elementów tego typu powieści (tajne stowarzyszenia, pościgi, ucieczki itp.), potrafi je złożyć w nowy, ciekawy sposób. I chociaż pewne wytłumaczenia (choćby to, w jaki sposób zwykły człowiek staje się tytułowym Kapłanem) są tak naciągane, że aż trzeszczą w szwach, a akcja nie biegnie tak wartko jak choćby u pana Browna, książkę czytało mi się dużo lepiej niż „Kod Leonarda da Vinci”. Z kilku powodów. Po pierwsze, wielką rolę odegrał tzw. koloryt lokalny. Już sam fakt, że akcja dzieje się w Polsce sprawił, że poczułam przypływ sympatii dla tej powieści. Po drugie nie mamy tutaj do czynienia z tworzeniem książki jak ulał na scenariusz do filmu (wprowadzenie, akcja, akcja, cięcie, przeniesienie planu, akcja, cięcie i tak dalej) co mi u Browna przeszkadzało. Po trzecie, pan Kotowski poświęcił dużo więcej uwagi swoim postaciom. Nie można co prawda powiedzieć, że stworzył ich dogłębne portrety psychologiczne, jednak bohaterowie (zwłaszcza ci drugoplanowi) są o wiele bardziej prawdziwi, niż u zagranicznego kolegi. Styl Kotowskiego też jest bardzo przyjemny. Co prawda niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale jest też bardzo poprawny.

A co z wadami? Autor ma skłonności do nadużywania niektórych wyrażeń, najczęściej gwarowych. Do jego ulubieńców należy „jamioł”. Czasem bywa to irytujące. Poza tym, w drugiej mikropowieści, obserwujemy cudowne rozmnożenie tajnych/prywatnych organizacji o dużych wpływach. Również jej fabuła jest słabsza.

Mimo wszelkich wad, myślę, że warto się zapoznać z tym polskim produktem. Szczególnie, jeśli się lubi powieści sensacyjne. Ja z pewnością sięgnę po kolejny tom.

Tytuł: Kapłan
Autor: Krzysztof Kotowski
Wydawnictwo: Cat Book
Rok: 2008
Stron: 496

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Tylko malutka szczypta piołunu - "Piołun i miód" Ewa Białołęcka


„Piołun i miód” to trzeci tom „Kronik Drugiego Kręgu” (którego przeczytanie też zawdzięczam Sznajperowi). Trzeci i, jak dotąd, ostatni, choć jesienią ma ukazać się kolejny, definitywnie kończący cykl. Obawiam się, że może to być prawdą, jako że pani Białołęcka dość często napomykała w wywiadach, że pisanie fantasy przestaje ją bawić. Mam tylko nadzieję, że uda jej się zamknąć wszystkie wątki, bo rozpoczęła ich całkiem sporo i obawiam się, że w jednym tomie zakończenia mogą się nie pomieścić.

W tej części mamy kontynuację wątków zapoczątkowanych (dość niezgrabnie, moim skromnym zdaniem) w „Kamieniu na szczycie”. Bohaterowie po raz kolejny muszą opuścić zaciszną przystań, którą ledwo co odnaleźli. Nie wszyscy jednak chcą wyruszyć na wędrówkę. To się pani Białołęckiej chwali. Wzięła pod uwagę fakt, że niektórzy mężczyźni wolą zostać z rodziną i zapewnić jej bezpieczeństwo, niż włóczyć się po świecie w poszukiwaniu przygód. Przypadek to tak rzadki w fantasy, że wypada go podkreślić. W związku z powyższym, niektóre postacie tracą na znaczeniu. Prawie nie ma tu Pożeracza Chmur czy Nocnego Śpiewaka, nawet Kamyk odzywa się rzadko. Za to wychodzą na światło dzienne bardzo zaskakujące tajemnice przeszłości tak niepozornej postaci, jak Koniec. Tu punkt dla autorki, bo mnie kompletnie zaskoczyła. Poznajemy też całkiem nowych bohaterów i odmienną kulturę.

Co mi się podobało? Przede wszystkim, fabuła. Wydarzenia wciągnęły mnie bardzo i nie zakończyły się tak dziwacznie, jak w tomie poprzednim. Pozostała ogromna chęć na więcej. Znalazło się też więcej miejsca na humor, niż w tomie poprzednim (zdarzyło mi się kilkukrotnie głośno roześmiać). Moje uznanie zdobył też pewien trik autorki. Był on związany z zetknięciem się dwóch różnych języków. Dzięki niemu udało się uniknąć wrażenia częstego w powieściach zwłaszcza anglosaskich, mianowicie że wszyscy bohaterowie, niezależnie od rasy i gatunku, mówią po angielsku. Nie będę opisywać, na czym trik polegał, bo zaplączę się w zeznaniach, mimo, że pomysł był prosty. Radzę sprawdzić samemu.;)

Co mi się nie podobało? Przede wszystkim, że postawiono mnóstwo pytań, a ja nie dostałam żadnej odpowiedzi. Niekoniecznie jest to wada, natomiast niewątpliwie fakt strasznie irytujący. Poza tym na jedno z zapowiadanych wydarzeń napaliłam się jak szczerbaty na suchary, a tutaj trzeba czekać do kolejnego tomu… Kolejna wada, to swego rodzaju brak konsekwencji. Autorka w „Kamieniu na szczycie” poruszyła kilka ważnych problemów, po czym.. postanowiła je zignorować. Do tego stopnia, że postacie w problemy zaangażowane praktycznie tu nie występują. Nie widzę w tym większego sensu. Jeśli nie ma się zamiaru rozwijać ważkiej tematyki, to po co ją w ogóle poruszać?

Mimo wszystkich minusów, zdecydowanie przeważyły plusy. Książka podobała mi się bardzo, a zakończenie pozostawiło niezaspokojony apetyt na jeszcze. Dokładka dopiero na jesieni, niestety.

Na koniec mały bonus: moja prywatna wizja artystyczna "Pożeracz Chmur z siostrzyczką (Liską)".:)


Tytuł: Piołun i miód
Autor: Ewa Białołęcka
Wydawnictwo: Runa
Rok: 2003
Stron: 353

sobota, 21 sierpnia 2010

Chylę czoła przed mistrzem - "Książki najgorsze" Stanisław Barańczak


Zakładając tego bloga, nigdy nie miałam ambicji stania się profesjonalnym krytykiem. Nigdy nie chciałam mierzyć się z problemami współczesnej literatury z pozycji specjalisty, nie chciałam też być dzięki temu jedynym kreatorem słusznych gustów i wartościowej literatury. Zdawałam sobie sprawę z tego, że profesjonalistom nigdy nie dorównam, analiza moja (jeśli można to tak nazwać) nie będzie tak przenikliwa, a język tak ostry, jak, nie przymierzając skalpel chirurgiczny. I całe szczęście, że takich założeń nie poczyniłam, gdyż po lekturze „Książek najgorszych” Stanisława Barańczaka musiałabym porzucić wszelkie nadzieje i zaszyć się w jakimś kącie, opłakując strzaskane ambicje. Zamiast tego, dzięki Joannie, która mi wielkodusznie książkę pożyczyła, mogę się podzielić wrażeniami.

„Książki najgorsze” jest to zbiorek recenzji drukowanych najpierw w „Studencie”, później w „Biuletynie Informacyjnym”, a kilka ostatnich w „Gazecie Wyborczej”, w latach 1975 – 1980 i w 1993 roku. Są to więc krótkie teksty, w których autor (pod pseudonimem) wyzwierzęcał się bezlitośnie, ale w sposób dowcipny i inteligentny, nad co bardziej „wybitnymi” produktami krajowej grafomanii. Co prawda żadnego z owych produktów osobiście nie znam, ale biorąc pod uwagę co bardziej soczyste cytaty zamieszczane przez Barańczaka, jeśli przesadził, to niewiele.

W „Książkach najgorszych” znalazło się miejsce i dla poezji ideowej, i dla zbiorków propagandowych piosenek, i dla programów obchodów rocznicowych, ale najwięcej owego miejsca zostało poświęcone tzw. powieści milicyjnej. Dla mnie, jako że komunizmu pamiętać nie mogę, bo za późno się urodziłam, gatunek ten to czysta egzotyka. Odebrałam go jako swego rodzaju kryminał poprawny ideowo, gdzie dobrzy, przystojni, inteligentni (przynajmniej w założeniu ich twórców) milicjanci o nieposzlakowanej reputacji ścigają głupich, nieudolnych i brzydkich jak noc deszczowa złoczyńców. Barańczak rozpracował kilka takich „dzieł”. Pióro jego było ostre, a w tekstach daje się na każdym kroku wyczuć inteligentne, ale i złośliwe wytykanie błędów. Ja natomiast, jako czytelnik, budziłam powszechne zgorszenie nagłymi i niespodziewanymi wybuchami śmiechu, gdyż złośliwości te były podawane w sposób przezabawny. Dawno mi żadna książka tak nie poprawiła humoru.

Jest i druga strona medalu. Komunizmu, z jego wszystkimi absurdami, jak wyżej wspomniałam nie znam z doświadczenia, a do czytania o nim nigdy nie miałam ciągot. Stąd też nie wszystkie aluzje i żarty szanownego autora były dla mnie zrozumiałe. Niektóre recenzje wydały mi się też zbyt uwikłane politycznie, nie wiem tylko, czy wrażenie to wynika z mojej nieznajomości epoki, czy jest autentyczne i obiektywne. Wszystko to jednak nie przeszkadza zbytnio w odbiorze tekstów.

Uważam, że „Książki najgorsze” to prawdziwa uczta dla mola książkowego. Ale nawet, jeśli się rasowym czytaczem nie jest, można się wraz z panem Barańczakiem powyśmiewać z wirtuozów dawnej polskiej grafomanii.

Tytuł: Książki najgorsze
Autor: Stanisław Barańczak
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2009
Stron: 194

czwartek, 19 sierpnia 2010

Krąg toczy się dalej - "Kamień na szczycie" Ewa Białołęcka


Z recenzowaniem kolejnych tomów cykli wiąże się pewne ograniczenie. Ponieważ początek tomu następnego świadczy o końcu tomu poprzedniego, nie można ani pisnąć o fabule, żeby potencjalnym czytelnikom cyklu nie znającym nie zepsuć niespodzianki. Będę starała się nie wyjawić niczego, ale nie dam głowy, czy mi się uda. Ci, co pierwszą część znają, nie muszą się obawiać. Ci co nie znają czytają na własną odpowiedzialność. Ale spoilerów nie ma.:) Chciałabym jeszcze podziękować Sznajperowi, bo i ten drugi tom również mogłam czytać dzięki jego uprzejmości.

Główna różnica w stosunku do tomu pierwszego polega na tym, że wydarzenia z „Kamienia na szczycie” były mi zupełnie nie znane, w przeciwieństwie do fabuły tomu pierwszego. Dlatego też czytało mi się go dużo przyjemniej, fabuła potrafiła mnie zaskoczyć i to całkiem często. Pani Białołęcka jest na szczęście autorką dość łagodną dla swoich bohaterów, toteż nie zsyłała na nich nieszczęść i okrucieństw ponad miarę. I chociaż nie jest sielankowo, a każdy bohater dźwiga własną traumę, czytelnik nie musi odwracać wzroku z niesmakiem nawet przy (rzadkich) bardziej drastycznych scenach.

A skoro już przy bohaterach jesteśmy: w „Kamieniu na szczycie” autorka poświęciła więcej uwagi pozostałym członkom Drugiego Kręgu, nie skupiając się już na Kamyku i Nocnym Śpiewaku. Dowiadujemy się więc, skąd pochodzi Wędrowiec Wężownik, jakie jest pochodzenie Myszki czy też dlaczego Promień nienawidzi swoich rodziców. Pojawiają się też nastoletnie miłostki, ale też miłość całkiem dojrzała. Fabuła dryfuje jednak w kierunku mistyki i sposób, w jaki autorka wprowadziła ingerencję bóstw wydaje mi się, delikatnie mówiąc, mało subtelny. Cóż z tego, skoro pani Białołęckiej udało się mnie na tyle zaciekawić, że natychmiast zabrałam się za kolejny tom?

Styl pisarki nie zmienił się. Tak samo, jak w tomie poprzednim, kojarzył mi się ze stylem Rowling, chociaż był może nieco mniej humorystyczny. Nic w tym dziwnego, zważywszy na to, że Białołęcka nawiązuje do tematów trudnych. Nie rozbiera ich jednak na czynniki pierwsze, pozostają jakby w uśpieniu. Albo autorka doszła do wniosku, że „Kamień na szczycie” nie jest książką z gatunku analiz psychologicznych, albo ma zamiar te kwestie subtelnie rozwijać w kolejnych tomach. Niebawem się przekonam.

Tych, którzy Białołęcką lubią, nie muszę zachęcać. Tych, którzy jej nie znają, zachęcam do zapoznania się najpierw z pierwszym tomem cyklu „Kroniki Drugiego Kręgu”. Tych, którym tom pierwszy się nie spodobał, no cóż… obawiam się, że dla nich marną zachętą będzie powiedzenie, że drugi jest lepszy. Ale mimo to, mówię.


Tytuł: Kamień na szczycie
Autor: Ewa białołęcka
Wydawnictwo: Runa
Rok: 2002
Stron: 269

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Magowie po polsku - "Naznaczeni błęitem" cz.1 i 2 Ewa Białołęcka



„Tkacza Iluzji”, na którego kanwie powstały pierwsze dwa tomy „Kronik Drugiego Kręgu”, czytałam już bardzo dawno. Lubię jednak wracać do tych opowiadań i w tej recenzji nie uniknę porównywania obu książek. Dzięki uprzejmości Sznajpera mogłam zapoznać się z rozszerzoną wersją wydarzeń, za co bardzo mu jestem wdzięczna.

W Lengorchii każdy chłopiec może urodzić się obdarzony magicznym talentem. Dzięki temu może zostać Stworzycielem przekształcającym materię, Mówcą dysponującym darem telepatii, potrafiącym rozmawiać ze zwierzętami Bestiarem, tworzącym niezwykłe miraże Tkaczem Iluzji lub magiem jednej z wielu innych specjalności. Czasem jednak, gdy talent jest bardzo potężny, zdarza się, że okalecza swego właściciela. Nocny Śpiewak, cały pokryty brązowym futrem, miał sporo szczęścia. Jako potężny Stworzyciel, jeszcze dzieckiem będąc, został odkupiony od trupy cyrkowej i wychowany w siedzibie Kręgu. Kamyk, bardzo zdolny, młody Tkacz Iluzji, nie słyszy i nie mówi. Nie ma szans na zdobycie wykształcenia wśród magów, gdyż jego iluzje, mimo że bardzo szczegółowe i realistyczne, zawsze są nieme. Jednak i do niego uśmiechnęło się szczęście: spotkał bardzo nietypowe stworzenie, smoka o wdzięcznym imieniu Dobry Biały Fruwacz Unoszący się Wysoko i Zjadający Obłoki Takiej Barwy Jak On Sam (dla przyjaciół: Pożeracz Chmur). Znajomość ta pozwoli mu przezwyciężyć ułomności i otworzy bramę do całkiem nowych, czasem zabawnych, ale często niebezpiecznych przygód.


Pani Białołęcka pokazała mi, że jednak istnieją w Polsce pisarze – fantaści, którzy wiedzą, czym różni się powieść od zbioru opowiadań. Poza wszystkimi innymi oczywistościami, powieść, w przeciwieństwie do opowiadania, powinna trochę mówić o realiach świata, w którym odbywa się akcja (a rzadko spotykam się w polskiej fantasy ze zrozumieniem tej reguły). O ile fabuła w stosunku do opowiadań nie uległa większym zmianom (niektóre wątki rozwinięto, na co poprzednia forma nie pozwalała, kilka rzeczy dopowiedziano, niektóre wydarzenia, które w powieści mogłyby wydawać się nielogiczne, zmieniono tak, aby się nie wydawały), o tyle „tło” wydarzeń zostało znacznie wzbogacone. I nie chodzi tu tylko o dodanie dwóch historii, których w zbiorze nie było (wytrwały poszukiwacz może je odnaleźć w sieci). Ważniejsze są informacje o kraju, jego historii i obyczajach. Charakterom poszczególnych postaci również poświęcono więcej miejsca, co tylko wyszło im na dobre. I mimo, że sposób narracji w „Tkaczu Iluzji” wydawał mi się dużo ciekawszy (w końcu możliwość widzenia świata z perspektywy głuchoniemego chłopca to rzadkość), to powieść jest o wiele bogatsza.

Ewa Białołęcka ma styl pisania bardzo podobny do pani Rowling. Jeśli dodamy do tego podobną tematykę (chociaż w „Naznaczonych błękitem” jest ona dużo szersza niż w przygodach Harrego), to miałam wrażenie czytania Pottera made in Poland. Ten sam typ humoru, ten sam styl wypowiedzi. Poruszane problemy są jednak inne, więc antyfani Harry’ego nie powinni się zrażać do tej książki. No i każdy miłośnik smoków musi się zapoznać z tutejszym, futrzastym podgatunkiem. Dodam jeszcze, że bardzo do mnie przemówił sposób, w jaki pisarka wyjaśniła pochodzenie magicznych zdolności.

Podsumowując, dla fanów fantastyki i smoków: pozycja obowiązkowa. Dla pozostałych może już nie obowiązkowa, ale warta przeczytania. Cieszę się, że mam przed sobą jeszcze dwa tomy. Trochę gorzej, że na kolejny, ostatni już, przyjdzie mi trochę poczekać.

E. Białołęcka, Naznaczeni błękitem cz.1 i 2, Runa, Warszawa 2004 i 2005, s. 360 (cz.1) i 347 (cz.2)

niedziela, 15 sierpnia 2010

"Kłopot z książkami polega na braku równowagi" - "Ex libris: wyznania czytelnika" Anne Fadiman


Od niedawna próbuję sobie wyrobić nowy nawyk zaznaczania fiszkami co ciekawszych fragmentów w książkach. Zwykle znajduję ich nie więcej niż cztery. Eseje Anne Fadiman przebiły jednak wszystkie moje poprzednie lektury. Na 170 stronach znalazło się aż 20 ciekawych fragmentów. A było ich tak mało wyłącznie dlatego, że często za ciekawy cytat uznawałam cały esej. W tym miejscu wypada podziękować mojej dyżurnej biblionetkowej dobrej duszy, Joannie. Gdyby nie ona, pewnie lata całe spędziłabym bezowocnie poszukując tej książki w bibliotekach.

O czym właściwie są te eseje? Wydaje mi się, że autorka w tej niewielkiej książeczce zawarła rozważania na temat wszystkich aspektów czytania i książkomolizmu w ogóle. Za najbardziej uroczy uznałam pierwszy z utworów. Dotyczy on bowiem, jak wskazuje tytuł, zaślubin księgozbiorów. Okazuje się, że dla bibliofila ślub to za mało, aby w pełni poczuć braterstwo dusz ze współmałżonkiem. Ostatecznym sprawdzianem wzajemnej więzi jest połączenie dwóch osobistych biblioteczek w jedną, małżeńską. Na ten ostateczny krok (nazwany „przejściem na wyższą formę intymności”) pani Fadiman zdecydowała się dopiero po pięciu latach małżeństwa i urodzeniu dziecka. A ileż przy tym było niesnasek i sprzeczek! Jak uszeregować wspólny księgozbiór? Czyje z dublujących się egzemplarzy zostawić, a czyje wyrzucić? Których autorów ustawić obok siebie, a czyje sąsiedztwo im uwłacza? Całe szczęście, że małżeństwo autorki przetrwało tą ciężką próbę.

Eseje poruszają też zagadnienia traktowania książek. Autorka zastanawia się na przykład, jaka miłość do książek daje więcej satysfakcji: „dworska” – gdzie dba się o formę materialną książki i nie dopuszcza do nawet najmniejszego uszkodzenia, czy „zmysłowa” – gdzie czytelnik „zaczytuje książki na śmierć”. Chyba każdy zna z autopsji problemy takie jak odkładanie książek grzbietem do góry czy zaginanie rogów, ale niewielu tylko zdobyłoby się na wyrywanie przeczytanych rozdziałów, aby zmniejszyć ciężar bagażu. Niektórzy z nałogowych czytaczy zakrzyknęliby pewnie „Znam to!” nad esejem poświęconym znęcaniu się nad perfidnymi literówkami w czytanych tekstach, które drażnią jak brzęcząca nad uchem mucha. A wszystkim cierpiącym na przerost biblioteki podobały się fragment poświęcony metodom przenoszenia książek i ekonomicznego ustawiania regałów. Zaiste, każdy mól książkowy znajdzie tu coś dla siebie.

Bardzo mi przypadł do gustu również język książki. Ann Fadiman pisze w piękny, literacki sposób, nie nadużywając jednak słów trudnych i niezrozumiałych (którym z resztą poświęcony jest jeden z esejów). Znalazłam tu coś, co trudno nazwać i określić, a czego boleśnie brakuje większości wydawanych obecnie książek. Najbardziej adekwatne byłoby chyba nazwanie tego przystępną erudycją. Samo wydanie również jest solidne i ładne. Co niezwykłe, moją uwagę zwrócił przyjemny zapach papieru, na którym książkę wydrukowano, a rzadko zwracam uwagę na takie subtelności. Krótko mówiąc, zarówno forma, jak i treść sprawia, że kartkowanie „Ex librisu” jest przyjemnością samą w sobie.

Mogłabym jeszcze długo pisać o tej książce. Jednak wiele już powstało recenzji, w tym i o niebo lepsze od mojej. Można więc powiedzieć, że wszystko zostało powiedziane. Resztę, indywidualną i inną dla każdego, zostawiam do odkrycia czytelnikom.

A. Fadiman, Ex libris: wyznania czytelnika, Świat Literacki, Izabelin 2004, s. 172

środa, 11 sierpnia 2010

Definitywny powrót z wakacji, czyli strasznie długa fotorelacja:)

Przez ostatni tydzień nie było mnie, a to dlatego, że znowu pojechałam do Lubego. Udało mi się skompletować wszystko, co chciałam sfotografować, więc mogę pomęczyć szanownych czytelników fotorelacją.;) Dodam tylko, że wszystkie zdjęcia (poza jednym) wykonał mój nieoceniony Luby Misiak, bo w przeciwieństwie do mnie wykazuje niemałe talenty w tym kierunku.

Zaczniemy od domku na skraju lasu (chociaż to właściwie puszcza...)



... i widoków wokół niego.



A jak już jesteśmy przy widokach, to jeszcze kilka widoków leśnych:







Jak już przy lesie jesteśmy, to nie mogło się obejść bez grzybobrania. Oto jego wynik:)



Jeszcze kilka gatunków co bardziej fotogenicznej flory i fauny:













Jeszcze tylko kilka miejscowych atrakcji. Pierwszą jest kamień Wilhelma, którymi to drobiazgami władca ów lubił upamiętniać wyjątkowo udane polowania. Kamień raz beze mnie, a raz ze mną.:)





I kolejowe mosty w Stańczykach, które mnie urzekły.:) Na pierwszym zdjęciu grabowa aleja, którą się do Stańczyków dojeżdża.



Same mosty:





Ja i Luby na tle mostów:



Ludzie z wysokości mostów:)



I rzeczka pod mostami płynąca:)



Wszystkie zdjęcia można powiększyć.:)

A niedługo kolejne recenzje.;)

niedziela, 1 sierpnia 2010

Gdy przychodzi zimna noc... życia - "Życie na trzy psy" Abigail Thomas


Zaczynając czytać tę książkę, myślałam, że będzie w niej ogromny ładunek emocji, niekoniecznie pozytywnych. Przygotowałam się na długie opowieści o tym, jak trzy psy pomagały autorce wychodzić z depresji. W końcu wypadek męża to traumatyczne przeżycie, zwłaszcza, jeśli ma trwałe konsekwencje. Tymczasem „Życie na trzy psy” opowiada o czymś zupełnie innym.

Abby i Ritch pobrali się, kiedy ona miała 47 lat, on zaś był panem przed sześćdziesiątką. Od 12 lat są szczęśliwym małżeństwem, kiedy Ritch wpada pod samochód. Wypadek jest brzemienny w skutki: uraz mózgu powoduje, że starszy pan traci pamięć krótkotrwałą. Gdyby oboje byli młodsi, można by oczekiwać, że Abby przejdzie ciężką depresję i zdecyduje się spędzać wszystkie chwile przy boku męża, opiekować się nim, zbierać pieczołowicie okruchy przeszłości i dbać, żeby nie zrobił sobie krzywdy – w końcu ktoś, dla kogo istnieje tylko teraz, nie jest w stanie odpowiadać za siebie. Wtedy czytelnik mógłby ją podziwiać za siłę charakteru. Jednak Abby nie jest już młódką. Na początku, kiedy istnieje jeszcze nadzieja, że mąż wróci do zdrowia, z poświęceniem dogląda go w domu. Jednak kiedy ukochany zaczyna mieć stany paranoidalne i zachowywać się agresywnie, traci wszelkie złudzenia. Postanawia umieścić go w ośrodku specjalizującym się w opiece nad pacjentami z trwałymi uszkodzeniami mózgu.

W tej krótkiej powieści dostałam obraz kobiety doświadczonej przez los, jakiego jeszcze nigdy nie spotkałam. Autorka, bo to ona jest bohaterką, bardzo przeżyła wypadek męża. Jak sama twierdzi, tylko dzięki Harry’emu, nieodłącznemu czworonożnemu przyjacielowi, zdołała nie załamać się po wypadku męża. Starała się nim opiekować, ale musiała trzeźwo ocenić sytuację. Zdała sobie sprawę, że próba opieki nad mającym napady agresji mężczyzną jest ponad jej siły, nawet kiedy ma do pomocy opiekunki. Podjęła decyzję o oddaniu męża do ośrodka, ale mimo logicznych argumentów, mimo tego, że odwiedzała go regularnie, a później nawet zabierała do domu, nie opuszczało jej poczucie winy. Najbardziej zaskakujące dla mnie było jednak to, że od początku zdawała się pogodzona z losem. I tylko w miarę narastającej samotności, w domu pojawiły się kolejne psy: najpierw Rosie, a potem Caroline. W końcu jednak poczucie winy znika, a samotność staje się miłym elementem egzystencji.

Mam wrażenie, że za szybko przeczytałam „Życie na trzy psy”. Powinnam je bardziej kontemplować, wtedy treść dotarłaby głębiej. Sama już tego błędu nie naprawię, ale wszystkim zainteresowanym powieścią radzę nie śpieszyć się. Wtedy delikatny język powieści i nietypowe przesłania będą miały szansę lepiej zadomowić się w waszej pamięci.

A. Thomas, Życie na trzy psy, Galsktyka, Łódź 2007, s. 159
Tłumaczyła Maria Olejniczak - Skarsgard
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...