piątek, 30 listopada 2012

Jak to widzę?: Che Maker

Kolejna odsłona mojej blogowej akcji. Przypominam, że swoich kandydatów na grudzień możecie zgłaszać już tylko do jutra, o tutaj. Tymczasem przedstawiam wam skutki mojej zabawy kolorem (jak jeszcze raz przyjdzie mi do głowy dzióbać tego typu detale na kartce formatu A4 kredkami akwarelowymi, niech mnie ktoś kopnie w tyłek). Skutki wyszły lepiej, niż myślałam, ale dużo gorzej, niż bym chciała - muszę koniecznie popracować nad równomiernym rozprowadzaniem koloru). Tymczasem przed Wami bohaterka cyklu "Cienie Pojętnych" Adriana Tchaikovsky'ego, Che Maker zwana (Che to zdrobnienie od Cheerwell). Cykl ów charakteryzuje się tym, że rasy ludzkie mają konotację z owadami. I tak Che należy do Żukowców (bądź, u innego tłumacza - czyli od czwartego tomu włącznie - Skarabeuszowców). Łączy się z tym pewien galimatias tłumaczeniowy, ale to już problem tłumacza i zirytowanych entomologów, czytających powieść.;) Żukowce generalnie przypominają do złudzenia krasnoludy - na ogół są niscy, krępi i nieprzesadnie urodziwi, a do tego parają się przede wszystkim rzemiosłem. Tak i moja Che wygląda jak krasnoludzka baba, w wersji bez brody.;)

Che Maker - można ją powiększyć kliknięciem.




W rozwinięciu mały WIP.

środa, 28 listopada 2012

Subiektywne prasownie #11 - "Nowa Fantastyka" 11/2012


Tym razem nie mam nic na usprawiedliwienie tak haniebnie późnego terminu ukazania się tej notki. Ale cóż poradzę, że czytanie opowiadań nie jest moją najmocniejszą stroną? Co innego publicystyka – ją, bardzo smakowitą w tym drugim z urodzinowych numerów Nowej Fantastyki, pochłonęłam w jeden dzień.

Zacznijmy może od wstępniaka Jakuba Winiarskiego. Pan Red. Nacz. tym razem poświęcił parę słów barwnej postaci, jaką niewątpliwie jest Michio Kaku – amerykański naukowiec znany głównie z licznych filmów i seriali popularnonaukowych (moim ulubionym jest „Fantastyka w laboratorium”). Ja tylko ubolewam, że fantasy nie doczekała się jeszcze osoby, która byłaby dla niej tym, czym Michio Kaku jest dla SF. Może kiedyś się doczekam.

Tymczasem Jakub Ćwiek zastanawia się w swoim felietonie, kiedy i jak prawdziwy mężczyzna (tzn. pisarz) kończy. I dlaczego raczej nie powinien wracać do tej samej złotej rzeki, która kiedyś przyniosła mu sławę i uznanie. Dalej mamy bardzo długi i niezwykle zajmujący artykuł Jacka Dukaja, w którym autor prześledził trendy w polskiej fantastyce na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat. W przeciwieństwie do artykułu Cetnarowskiego z poprzedniego numeru, tekst Dukaja ma charakter raczej subiektywny. Mimo to (a może dlatego) autor snuje ciekawe przemyślenia, a nawet przepowiada fantastyce przyszłość. Następnie Konrad Węgrowski bierze pod lupę fantastykę na ekranie. Przygląda się głównym trendom, wybitnym dziełom i ogólnym założeniom filmów fantastycznych z ostatnich trzydziestu lat. Szkoda tylko, że fantasy potraktował nieco po macoszemu. 

Dalej mamy felieton Michaela Sullivana – a właściwie dwa felietony w jednym, czyli kolejny dowód na to, że w przyrodzie nic nie ginie i nawet tekst, który się w poprzednim numerze nie zmieścił w końcu wypłynie. Autor doradza pisarzom najpierw jak nie lać wody i wycinać zbędne słowa z tworzonych tekstów (poświęcił nawet kilka chwil przypadłości zwanej w polskim światku wanna be pisarzy i ich beta-czytelników zaimkozą), a później skąd brać pomysły i jak walczyć z blokadą pisarską. 

Kolejny tekst „z lamusa” nieco mnie rozczarował. Tematem były recenzje z początku wieku i szczerze mówiąc, liczyłam na jakieś smaczki w stylu: obsmarowany pisarz pobił recenzenta, albo choć zarys jakichś ogólnych tendencji epoki. A tu tylko cytaty ze starych tekstów… Lepiej wypada artykuł Marcina Zmierzchowskiego. Jest to, jak się zdaje, pierwszy tekst w rubryce okołoksiążkowej (w grudniowym numerze też taki mamy, więc liczę, że cykl się utrzyma). Tym razem na tapecie Paolo Bacigalupi i jego twórczość dla młodzieży. Choć szczerze mówiąc, wolałabym czytać omawianą twórczość.

Na koniec jeszcze trzy felietony. Rafał Kosik snuje pełne goryczy rozważania o polskim rynku ebooków. Peter Watts natomiast przytacza pewne niepokojące wyniki badań. Niepokojące i bardzo ciekawe, bo wynika z nich np. to, że ekstremistom w zasadzie wszystko jedno, jakiego ekstremalnego poglądu bronią… Jak zwykle warto przeczytać. Zaś Łukasz Orbitowski opowiada o „Amerze” i w zasadzie to jedyne, co osoba niezainteresowana horrorem może o tym tekście powiedzieć. Ale zainteresowanym polecam.

Skończywszy z publicystyką, przejdźmy do opowiadań. Mam wrażenie, że znakiem rozpoznawczym listopadowej NF jest „przyjemny przeciętniaczek”. „Pułapka Tesli” Andrzeja Ziemiańskiego jest taka – fajnie się to czyta, ale akcja jest mocno przewidywalna. Podobnie z „Masz to jak w banku” Bartosza Działoszyńskiego. Tu co prawda przewidywalności nie da się zarzucić, ale tekstowi brak ciężaru, jakiegoś ładunku, czy to emocjonalnego, czy jakiegokolwiek innego. To samo z „Dotykiem Niebios” Jasona Stanforda – historia banalnie prosta, nie wybitna, ale całkiem ciekawie napisana. Na Pratchetta zawsze można liczyć i jego „Piekielny interes” to pocieszny maluszek, ale nie oszukujmy się – poza odrobiną rozrywki niewiele więcej można oczekiwać od tekstu, który autor napisał w wieku trzynastu lat. Premierowa „Aeromaus” Catherynne M. Valente jest przypadkiem osobliwym. Ni w ząb nie udało mi się pojąć, co autorka miała na myśli, ale jej styl i język są przyjemne niczym spokojna, klasyczna muzyka i już tylko za nie jestem gotowa uznać lekturę opowiadania za wielce udaną. 

 Teraz wybaczcie, lecę czytać następny numer.;)

poniedziałek, 26 listopada 2012

Troszkę mniej wyśmienicie, milordzie - "Bezzmienna" Gail Carriger

Recenzja sponsorowana przez Arię, która pożyczyła mi książeczkę.:) Dzięki!:)

„Bezzmienna” jest drugą częścią cyklu Gail Carriger znanego (bądź nie) pod nazwą „Protektorat Parasola”. Pierwsza część mnie urzekła, zapewniając najlepszą od dłuższego czasu rozrywkę. Jak powszechnie wiadomo, drugie tomy są najsłabsze. Czy w tym przypadku tak było? Ach, od razu ostrzegam, że o tomie drugim nie da się jednak pisać nie zdradzając pewnych zdarzeń z zakończenia tomu pierwszego, więc czujcie się ostrzeżeni.

Alexia jest szczęśliwa w swojej nowej sytuacji. Ma stanowisko i odpowiedniego mężczyznę przy boku (matko, jak to brzmi – takiej zagorzałej przeciwniczce romansu, jak ja aż zęby zgrzytają). Jednak nie dane jej cieszyć się tym w spokoju. Londyn nawiedza fala masowej humanizacji, w związku z czym w okolicach Tamizy duchy zostają wyegzorcyzmowane, wilkołaki nagle otrząsają się na bruku z obtłuczonymi kolanami, bo mają znowu dwie, a nie cztery nogi, a wampiry w kulminacyjnym momencie orientują się, że straciły swoje kły. Dodatkowa na trawniku ląduje pułk wojska, a mężczyzna życia zadarł ogon i nie mówiąc nic nikomu, pobiegł do Szkocji. Takie sensacje wymagają zdecydowanych działań.

Muszę przyznać, że tym razem jeśli chodzi o humor, trochę się zawiodłam. Nie ma już tylu zabawnych wstawek odnośnie wiktoriańskiej etykiety (w rzeczy samej, zachowanie bohaterów jest jakby mniej na tę etykietę podatne, co po części wynika z fabuły), niewiele jest też celnych przemyśleń samej Alexii, zaś jej utarczki słowne z siostrą jakoś mnie nie bawią. Niemniej, lekkość pióra autorka zachowała, więc zmniejszenie dawki humoru aż tak nie boli.

Sama fabuła – w sensie, że tak to ujmę, „zagadki odcinka” – nie jest tak porywająca, jak poprzednio. Na plus można policzyć fakt, że wątków ściśle romansowych jest znacznie mniej i dotyczą one w głównej mierze postaci pobocznych. Zwroty akcji i pomniejsze zagadki zdarzało mi się często odgadywać z irytująco dużą liczbą trafień na dość wczesnym etapie, ale ostatnio często mi się to zdarza, więc chyba we mnie tkwi problem. Za to zakończenie mnie zaskoczyło na wiele sposobów i muszę przyznać, że autorka pokazała pazur. A liczyłam na kolejne zabawne i kanonicznie mdłe romansidło…

Poza tym wielu zmian czy to w konstrukcji światem, czy bohaterów nie odnotowałam. Warto zwrócić uwagę, że pani Carriger wszystko sobie ładnie zaplanowała i żeby pisać kolejne interesujące tomy swojej opowieści nie musi wprowadzać niewiadomo skąd wziętych dziwadeł, a jedynie rozwija wątki wcześniej sygnalizowane. Stara się też utykać pomiędzy zabawne sytuacje jakieś ważniejsze przesłania, ale jak dotąd stara się za słabo i niewiele widać. Zobaczymy później.

Na koniec dam wam radę. „Bezduszną” możecie sobie bez obaw kupować osobno. Historia się tam ładnie zamyka i tylko za bohaterami człowiek tęskni. Natomiast jeśli już pójdziecie do księgarni po „Bezzmienną”, od razu zainwestujcie w kolejny tom. Akcja urywa się w takim momencie, że gdybym go nie miała pod ręką, wyłabym do księżyca niczym zraniony wilkołak. Czujcie się ostrzeżeni (znowu).

Tytuł: Bezzmienna
Autor: Gail Carriger
Tłumacz:
Magdalena Moltzan-Małkowska
Tytuł oryginalny: Change
less
Cykl: Protektorat Parasola
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2011
Stron: 320

sobota, 24 listopada 2012

Wyśmienite milordzie! - "Bezduszna" Gail Carriger

Recenzja sponsorowana przez Arię, która pożyczyła mi książeczkę.:) Dzięki!:)

Czasami czytelnik potrzebuje się rozerwać. Tak zwyczajnie, bez zobowiązań czy ambicji literackich, ot, zabawić się przy niegłupiej książce. Ja wam teraz opowiem o takiej książce. Postaram się zrobić to szybko, bo nie wiem, jak długo dam radę powstrzymywać się przed pożarciem kolejnego tomu.

Alexia Tarabotti jest starą panną. Co prawda ma dopiero 26 lat, no ale w dziewiętnastowiecznym Londynie jest to wiek matuzalemowy, jeśli nie ma się męża. Odpowiedzialny za ten stan rzeczy jest nie tyle śródziemnomorski typ urody, co trudny charakter. Kto to widział, żeby panna miała własne zdanie i bezceremonialnie je światu komunikowała! Poza tym Alexia nie posiada duszy, ale to już mniejszy problem. Wszystko powyższe sprawia, że młoda kobieta bale zwykła spędzać w bibliotekach organizatorów – nie, żeby jej to szczególnie przeszkadzało, bo książki też są dobrym towarzystwem. Pewnego wieczoru zdarzyło się, że w takiej cudzej bibliotece zaatakował ją wampir. Nawet nie spytał, czy można skosztować, też coś. Wynik szamotaniny jest taki, że nie można się obejść bez odpowiednich służb, które pojawiają się w osobie samców alfa i beta miejscowej watahy wilkołaków. Ten alfa bardzo interesujący, chociaż nie do wytrzymania. Teraz pozostaje tylko wyjaśnić, skąd się wziął nierejestrowany wampir, gdzie się podziały niezrzeszone rejestrowany i kto u diabła poluje na Alexię.

Jestem pełna podziwu dla pani Carriger. Sprzedała mi bowiem fantastyczny kryminał pożeniony z romansem paranormalny i gęsto obsypany humorem, a ja go kupiłam. I to jeszcze jak kupiłam! Prawie tak, jak najlepsze powieści Pratchetta. Terry Pratchett co prawda nie jest kobietą i wątki romantyczne  go raczej nie interesują, ale gdyby był i gdyby go zainteresowały, to powstałaby właśnie „Bezduszna”.

Pora chyba wyjaśnić, co mnie tak ujęło w tej książce, bo jak dotąd wybełkotałam tylko kilka bezładnych zachwytów. Po pierwsze fakt, że ktoś mi umiał sprzedać historie romansu, których raczej nie znoszę. Fakt, że wątek romansowy, mimo iż zajmuje sporo miejsca, nie spycha fabuły właściwej do kąta też wart jest pochwały. Z resztą, już samo to, że wreszcie na widelcu mamy wilkołaka, a nie wampira, jest u mnie punktowane. Osobiście jestem w stanie zrozumieć fascynację ciepłym, puchatym i nieco dzikim dziwadłem, ale sztywnym, zębatym i bladym sztywniakiem już nie. Romans jest więc wiarygodny i poprowadzony zgodnie z wielce temperamentnymi charakterami bohaterów, a do tego z założenia humorystyczny – to ostatnie sprawiło, że autorka zdobyła moje czytelnicze serce. Dobrze napisana, humorystyczna historia miłosna to jest coś, z czym nawet Terry P., dla mnie od zawsze i na zawsze król humoru, sobie nie poradził.

Po drugie – fabuła, która znacznie wykracza poza romans i potrafi szalenie czytelnika wciągnąć. Poprowadzona z brawurą godną Dana Browna (tylko znacznie lepiej) akcja zabierze nas zarówno na londyńskie salony, jak i do podziemia, a nawet do wilczego leża. A przy tym czytelnik (no dobrze – czytelniczka, bo jakkolwiek uważam, że to książka jest świetna niezależnie od płci odbiorcy, nie wiem, czy panowie będą w stanie w pełni docenić jej walory) cały czas chichocze, rozbawiony żarcikami, jakie co rusz pani Carriger raczy utykać na stronach. Nie bez znaczenia jest wykorzystanie w tej materii konwenansów etykiety wiktoriańskiej czy całego ambarasu związanego z ówczesnymi realiami, co wychodzi fenomenalnie.

A skoro już o opisach mowa, to jestem pod wrażeniem. Autorka co prawda dała sobie spokój z topografią miasta czy opisem zaułków, ale przecież panna z dobrego domu, jaką niewątpliwie jest Alexia Tarabotti, nie ma prawa wiedzieć, jak one wyglądają. Zamiast tego dostajemy opisy spacerowiczów z Hyde Parku, wieczorowych sukni (muszę przyznać, że mało która rycina z epoki wywołuje u mnie tak barwne wizualizacje, jak te opisy) i salonów londyńskiej elity, zarówno śmiertelnej, jak i nadprzyrodzonej. A i sposób, w jaki rozprawiła się z zawiłościami integracji społecznej bytów nadprzyrodzonych zasługuje na pochwałę. Nie ma tu mętnych podziałów i niedopracowanych wyjaśnień. Wszystko do siebie pasuje i chodzi jak w zegarku.

Słów kilka o bohaterach. Niezwykle spodobał mi się sposób, w jaki autorka uniknęła wszystkich typowo romansowych pułapek w tworzeniu damy. Zamiast rozlazłej i nieładnej mamei czy superzaradnej seksbomby (która niby to jest przeciętnej urody, ale wszyscy faceci za nią szaleją, więc coś tu śmierdzi) mamy Alexię, która współczesnemu facetowi z pewnością by się bardzo spodobała. Tyle, że nie jesteśmy we współczesności, jeno w wiktoriańskiej Anglii, a do ówczesnego kanonu piękna panna Tarabotti nijak nie pasuje. Toteż nic dziwnego, że podoba się raczej tym panom, którzy jeszcze pamiętają kanony wcześniejsze. Panowie zaś są urodziwi w różnych typach i o różnych typach temperamentu (najurodziwszy i najbardziej temperamentny jest przeznaczony naszej drogiej Alexii, ale wybaczmy autorce to ustępstwo na rzecz romansowego kanonu), więc nie można narzekać na wycinanie bohaterów od sztancy. Zwłaszcza, że ciekawe postacie męskie są świetnie równoważone ciekawymi postaciami żeńskimi, więc nic tylko czytać. 

Niniejszym postanawiam niezwłocznie zastosować się do rady z końca poprzedniego akapitu i biorę się za drugi tom przygód Alexii. Co też radzę uczynić wszystkim, którzy jeszcze nie zainteresowali się panną z parasolem. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze bawiłam się przy książce.

Tytuł: Bezduszna
Autor: Gail Carriger
Tłumacz:
Magdalena Moltzan-Małkowska
Tytuł oryginalny:
Soulless
Cykl: Protektorat Parasola
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2011
Stron: 320

czwartek, 22 listopada 2012

W miejskiej, mrocznej dżungli - "Zoo City" Lauren Beukes

Słychać głosy, że fantastyka powinna przestać być traktowana jako osobny gatunek, jest bowiem konwencją, w której można pisać powieści przygodowe, kryminalne, czy jakie jeszcze mogą przyjść do głowy. Książki takie jak Zoo City utwierdzają w przekonaniu, że to słuszny trop – powieść Lauren Beukes, zgodnie z tym, co napisano na okładce: „przywodzi na myśl najlepsze przykłady powieści noir” i jest zdecydowanie bardziej thrillerem czy kryminałem, niż urban fantasy. Co absolutnie nie obniża jej wartości.

Zinzi December została zanimizowana – co w praktyce oznacza tyle, że nie może się rozstawać ze swoim Leniwcem. Oraz to, że Poprzednie Życie się skończyło. Teraz kobieta żyje z odnajdowania zgubionych rzeczy (takie shavi dostała w pakiecie z Leniwcem) oraz oszustw internetowych. Jednak kiedy jedna z klientek zostaje zaszlachtowana we własnym domu, Zinzi musi podjąć się zadania na które kompletnie nie ma ochoty. To wciągnie ją w brudne sprawy show-biznesu, nielegalnych czarów i zbrodni. 

Akcja Zoo City rozgrywa się w roku 2011, w świecie doskonale nam znanym, ale zmienionym dwie dekady wcześniej. Nie można więc uciec od odniesień do współczesności i tu autorka postanowiła trochę pobawić się z czytelnikiem, dodając kilka nawiązań do popkultury. Obecnie chyba nie da się uniknąć porównywania utworu, w którym występuje motyw zwierzęcego towarzysza do Mrocznych materii Pullmana. Beukes daje czytelnikom do zrozumienia, że jest tego świadoma – więc jej powieść można uznać za dekonstrukcję motywu pullmanowskich dajmonów. Autorka podejmuje tu swoistą grę z czytelnikiem, ale na szczęście jest to tylko dodatek do akcji, a nie esencja utworu. Poza tym, mamy też serie gier i komiksów, bohaterów seriali fantastycznych w postaci kolekcjonerskich figurek i znane marki produktów. A żeby czytelnik łatwiej zatopił się w świat obdarzony zoolusami, pomiędzy rozdziały wplecione są wycinki z fikcyjnych gazet, portali, czy prac naukowych.

Zoo City jest powieścią o niezwykłej atmosferze, którą tworzy niesamowity obraz Johannesburga. Autorka bardzo przyłożyła się nie tylko do odwzorowania topografii miasta (co widać choćby po długiej liście podziękowań), ale też świetnie zarysowała duszną atmosferę nocnych klubów, nielegalnych interesów i zakazanych dzielnic, do których policyjne patrole już od dawna nie zaglądają, no, może po to, żeby posprzątać trupy. Dzielnice te zaludnione są gangsterami, prostytutkami i dilerami, ale także zwykłymi obywatelami, którym kiedyś powinęła się noga i którzy stoczyli się na dno, choć nie było to ich winą – bez tych postaci obraz miasta byłby niepełny. Ale stolica RPA nie miałaby nawet połowy swojego klimatu, gdyby nie magia.

Magia w powieści Beukes pozostaje niewyjaśniona. Wiadomo, że jest i że jakoś na początku lat dziewięćdziesiątych pojawiła się w dobrze nam znanym świecie, przynosząc ze sobą Zwierzęta, ale tu w zasadzie kończą się informacje. Bo czary, jakkolwiek ubarwiają powieść i pogłębiają jej duszny, niepokojący klimat, tak naprawdę niczego nie zmieniają. Stygmatyzacja ludzi istnieje tak, jak dziś (jest tylko łatwiejsza, bo jeśli masz Zwierzę – które rzadko można ukryć – to wiadomo, że coś z Tobą nie tak), światek przestępczy wykorzystuje wszystkie możliwości tak, jak teraz (tylko ma ich nieco więcej).

Wady? Cóż, pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym może się niektórym wydać męcząca. Tak samo, jak fakt, że nie wszystkie tajemnice zostają wyjaśnione od początku do końca – dotyczy to głównie kwestii ogólnych, związanych z naturą Zwierząt i shavi. Osobiście uważam jednak, że to ten przypadek, w którym odrobina tajemniczości zbawiennie wpływa na atmosferę powieści. Co wrażliwszych czytelników wypadałoby też ostrzec – autorka lubi naturalistyczne opisy. Co w połączeniu z faktem pojawiania się brutalnych morderstw może być dla niektórych barierą nie do przejścia.

Pozostaje mi tylko polecić Zoo City. Zarówno w gatunku urban fantasy, jak i kryminał, książka sprawdza się świetnie – trzyma w napięciu i do ostatniego momentu zaskakuje. W dodatku jakość wydania jest wysoka: genialną w swej prostocie okładkę można podziwiać godzinami. Pozostaje życzyć miłej lektury.

Recenzja dla portalu Unreal Fantasy.

Tytuł: Zoo City
Autor: Lauren Beukes
Tłumacz:
Katarzyna Karłowska
Tytuł oryginalny:
Zoo City
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2012
Stron: 384

wtorek, 20 listopada 2012

Jak to widzę?: Bink

Na początek ogłoszenie parafialne: do 15. 11 mogliście głosować na trzeciego bohatera akcji w tym miesiącu. Ponieważ dwie bohaterki zdobyły taką samą ilość głosów, postanowiłam zdecydować od dawna uznawaną metodą losową - czyli rzucić monetą. Nieodwołalnym wyrokiem losu następnym razem zobaczycie Che Maker.

Teraz do rzeczy.:) Przed Wami kolejna odsłona mojego blogowego cyklu, w którym prezentuję wam zgłaszanych bohaterów książek (zgłaszać możecie tutaj). Tym razem na tapecie Bink, bohater cyklu "Xanth" Piersa Anthony. Bohater, na którego kompletnie nie miałam pomysłu, bo bardzo mi się podoba jego okładkowy wizerunek i dobrze mi z tym.;) Próby rysowania kogoś, na kogo nie mam pomysłu kończą się raczej kiepsko, dlatego tym razem tylko szkic. Może nie jest idealny, ale przynajmniej nie straszy ludzi. W każdym razie obawiam się, że Bink wyszedł na nim nieco starszy, niż powinien, a i ten dawno złamany nos (który według mnie miał oddać fakt, że chłopak był zmuszony czasem przemocy fizycznej na natrętnych kolegach użyć, a w dzieciństwie ogólnie był pechowcem) nie najlepiej wygląda. Trudno. Następnym razem obiecuję ładniejszy rysunek - może nawet w kolorze.:)

Bink

niedziela, 18 listopada 2012

Ogłoszenie do tych, co uprawiają decoupage

Jak wiadomo, lub nie, ostatnio bawię się zawartą w tytule techniką. Przy tej okazji nabrałam zwyczaju nabywania serwetek w ilościach hurtowych - na sztuki mogę kupić w jednym miejscu ok. 80km od domu, a w paczkach bardzo fajne wzorki mają nawet w osiedlowym spożywczaku. Toteż troszkę się tego nazbierało. Dlatego chciałabym nadmiarowe serwetki wymienić - jeśli też macie jakieś w nadmiarze, piszcie. Jeśli sami nie macie, ale znacie kogoś, kto mógłby być zainteresowany, pokażcie mu link.:) Adres mailowy, jak i fotki serwetek (rozłożonych) w rozwinięciu posta.

piątek, 16 listopada 2012

Intensywna praca na intensywnej terapii - "Oznaki życia" Ken Hillman

„Oznaki życia” to kolejny dowód na to, że od jakiegoś czasu mam fazę na książki o lekarzach i medycynie. Na szczęście Znak wychodzi naprzeciw moim potrzebom i od kilku lat wydaje książki pisane przez lekarzy. Tym razem w moje parszywe łapki wpadły przemyślenia lekarza z wieloletnim doświadczeniem wyniesionym z oddziałów intensywnej terapii.

Ken Hillman ukończył specjalizację w zakresie intensywnej opieki medycznej. Zaczynał pracę w latach siedemdziesiątych, kiedy OIOMy były jeszcze w powijakach, a techniczna i administracyjna strona pracy szpitalnej wyglądała zupełnie inaczej, niż dziś. Jego przemyślenia, uwagi i tematy, jakie porusza, dostarczają materiału do długich i licznych refleksji.

W „Oznakach życia”, które są w zasadzie zbiorem krótkich, acz ciekawych i treściwych felietonów, często przewija się kwestia roli, jaką obecnie pełnią oddziały intensywnej terapii. W założeniu wszystko było jasne – na tego typu oddziałach leżeli przez kilka dni pacjenci w ciężkim stanie, potem ich stan się poprawiał (lub umierali) i przenoszono ich gdzie indziej. Teraz OIOMy z różnych przyczyn często pełnią rolę umieralni dla starszych osób z przewlekłymi chorobami wielu narządów. Hillman zastanawia się, w którym miejscu leży granica pomiędzy leczeniem, podtrzymywaniem życia, a uporczywą terapią. Czy należy narażać starszych ludzi na kilkudniową agonię w męczarniach (OIOMy, jak powiedziano, nie są przystosowane do wielotygodniowej terapii, w związku z tym już po kilku dniach pojawiają się powikłania) w momencie, gdy doskonale wiadomo, że nie da się im już pomóc? Czy należy w tym wypadku poddawać się presji bliskich pacjenta? Czy nie lepszy byłby w takich sytuacjach powrót do zwyczajów sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy to ludzie umierali w domu „ze starości”, otoczeni rodziną? Autor dzieli się z czytelnikami swoimi wątpliwościami, przemyśleniami i zawodowymi rozterkami, nie podaje jednak prostych rozwiązań.

Kolejną ciekawą kwestią jest zagadnienie reanimacji. Na OIOMach jej skuteczność jest zaskakująco niska, na poziomie jedynie kilkunastu procent (skrócony rozdział o resuscytacji był kiedyś drukowany w „Focusie”, może ktoś czytał?). Tak niskie wyniki przestają dziwić, gdy uświadomimy sobie, że medycyna dysponuje szeregiem medykamentów mogących wspomagać pracę serca i sprzętem, który potrafi wykryć zaburzenia w tym względzie z wyprzedzeniem. Jeśli mimo użycia tych leków i sprzętu serce pacjenta staje, musi się dziać coś gwałtownego i bardzo złego, czego osłabiony terapią organizm już nie wytrzyma. Hillman przedstawia też w bardzo zajmujący sposób krótka historię resuscytacji i w tym wypadku formułuje pewne wnioski.

To tylko wierzchołek góry lodowej, ale nie mam zamiaru streszczać całej książki. Przeczytajcie, a sami będziecie mogli docenić szeroki wachlarz tematów, poruszanych przez autora. Dodatkowa pochwała należy się też za styl, który jest przystępny i ciekawy, niemal porywający (jeśli można takiego określenia użyć w przypadku historii chorób). Podejrzewam, że teksty zebrane w „Oznakach życia” były drukowane wcześniej w jakimś czasopiśmie – świadczyłyby tym powtórzenia pewnych fraz w różnych rozdziałach. Nie są one jednak na tyle częste, żeby zakłócać przyjemność obcowania z lekturą.

Podsumowując, polecam wszystkim, których interesuje zawód lekarza. Także tym, którzy chcieliby wiedzieć więcej o tajnikach działania współczesnej medycyny. Ale głównie polecam miłośnikom sprawnie napisanych i poruszających relacji. Wszyscy znajdziecie tu coś dla siebie.

Tytuł: Oznaki życia. Przypadki z intensywnej terapii
Autor: Ken Hillman
Tłumacz:
Urszula Jachimczak
Tytuł oryginalny:
Vital Signs. Stories from Intensive Care
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2011
Stron: 240

środa, 14 listopada 2012

Kapłanka śmierci - "Accabadora" Michela Murgia

Jestem osobą, która gustuje głównie w książkach fantastycznych. Jednak jest coś czego być może po mnie nie widać (nawet dwie rzeczy) – nie mam zamiaru zamykać się w getcie jednego gatunku i mam pewną słabość do realizmu magicznego. Realizmu magicznego, który definiuję według własnych, wysoce subiektywnych kryteriów. Po „Accabadorze” spodziewałam się, że te kryteria spełni. Pomyliłam się jednak.


Fabuła tej króciutkiej powieści to w zasadzie opis kilku lat życia sardyńskiego miasteczka. Kilku lat widzianych z perspektywy Marii Listru, dziewczynki, a później młodej kobiety, będącej duchowym dzieckiem Bonarii Uraii. Czytelnik ma okazję zanurzyć się w sennej atmosferze powojennego miasteczka, poznać typowe dla Sardynii zwyczaje. Zwyczaje często magiczne, gdyż, jeśli wierzyć autorce, w tamtym czasie Sardynia była miejscem, gdzie sąsiedzi wciąż rzucali klątwy, aby przesunąć granice działek, ludzie zaś przychodzili na świat przy pomocy akuszerki, a odchodzili często przy pomocy tajemniczej, budzącej strach i szacunek accabadory…

Jak już mówiłam, spodziewałam się po książce specyficznego klimatu, którym według mnie winny się charakteryzować powieści z gatunku realizm magiczny. Jako że jestem osobą, która realizm magiczny Marquezem poznawała, ten nurt jest nierozerwalnie związany z pewnym surrealistycznym klimatem. „Accabadora” go nie posiada. Ma swoją własną, zupełnie inną aurę.

W powieści czuć bowiem klimat małego miasteczka, w którym wszyscy się znają. Nie jest to jednak mieścina, jakich wiele – specyfiki nadaje jej sardyńskie otoczenie i ludzie, jacy je zamieszkują. Ludzie, którzy w drugiej połowie XX wieku ciągle rzucają klątwy na sąsiadów i w których społeczności jest miejsce zarówno dla księdza, jak i dla tej, która pomaga odejść, accabadory, kogoś pośredniego między wiedźmą i ostatnią instancją zaufania publicznego. Oraz dla duchowych dzieci.

W zasadzie to relacje Bonarii z jej duchową córką są, poza sardyńskimi zwyczajami, które autorka utrwaliła w powieści niczym na dagerotypie,  głównym tematem tej historii. Mamy tutaj opowieść o zrozumieniu i o dojrzewaniu, z tym że to drugie nie dotyczy samej Marii, rozlewa się na całe miasteczko. Autorka zarysowała tutaj relację dziewczynki posiadającej coś na kształt dwóch matek i nie umiejącej się pogodzić z naturą jednej z nich. To, co mogłoby być największym plusem książki, moim zdaniem zostało jednak zbyt słabo zarysowane. Gdyby autorka zechciała nam ten wątek przybliżyć, pogłębić psychologiczną więź bohaterek, powieść wiele by zyskała. A tak pierwsze skrzypce pozostają jednak w rękach ludu Sardynii. Trochę szkoda.

Podsumowując, „Accabadora” jest niewątpliwie powieścią ciekawą i bardzo klimatyczną, jednak spodziewałam się po tej krótkiej historii czegoś więcej. Z całego serca mogę ją polecić fanom śródziemnomorskich klimatów - z pewnością będą zachwyceni. Pozostałym też pewnie się spodoba, ale już nie aż tak.

 Książkę otrzymałam od wydawnictwa Świat Książki.

Tytuł: Accabadora. Ta, która pomaga odejść
Autor: Michela Murgia
Tłumacz: Hanna Borkowska
Tytuł oryginalny:
Accabadora
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok: 2012
Stron: 192

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...