sobota, 29 listopada 2014

Libster Blog Award:)

Różne łańcuszki chodzą sobie ostatnio po blogosferze (blogosfera to zresztą takie dziwne miejsce, gdzie w każdej chwili aktywny jest jakiś łańcuszek. Niektóre nawet zmartwychwstają po latach) i choć zwykle za nimi nie przepadam, to trochę smutno mi było, że mnie tak wszystkie bez wyjątku omijają. Ale oto siostry sobie o mnie przypomniały i oto odpowiadam na ich pytania. No to lecimy.:)

Ilustracja od czapy na bogato: smok i kot na jednym gifie:)
1. Gdybyś wybrał(a) się na bal kostiumowy, w jakiej epoce historycznej szukał(a)byś inspiracji?
Zważywszy na to, że fantastyka dostarcza inspiracji znacznie ciekawszych, chyba w żadnej.;) Ale jeśli miałabym wybierać, to waham się między epoką wiktoriańską a elżbietańską.

2. Masz słabość do......
...książek, kotów, smoków i czekolady.

3. Gdybyś był(a) potworem, jaki to byłby potwór?
Zaskoczę was teraz - smokiem;) (oczywiście, jeśli przyjąć założenie, że smoki są potworami)

4. Twój ulubiony czarny charakter?
To jest trudne pytanie, o w większości moich ulubionych serii brak wyrazistego czarnego charakteru, lub jest nim jakaś zbiorowość. Marvelowski Loki nigdy mnie nie kręcił, Doktora Who oglądam rzadko z tendencją do wcale, a pozostałych kandydatów trudno nazwać czarnymi charakterami, bo albo to dobrzy ludzie, których autor ustawił po niewłaściwej stronie barykady, albo bardziej antybohaterowie. Alejęli miałabym wybierać byłby to chyba Brandin z "Tigany" Kaya. Właśnie taki dobry człowiek ustawiony po niewłaściwej stronie barykady.

5. Czekolada czy papryczka chilli?
Czekolada. Choć kiedyś widziałam czekoladę z dodatkiem chili i d tej pory kusi mnie, żeby spróbować.:)

6. Herbatka u królowej angielskiej czy lunch z prezydentem USA?
Oczywiście, że królowa. Prezydentów jak mrówków, a królowych tylko garstka na świecie.

7. Jakbyś nazwał(a) odkrytą przez siebie gwiazdę?
Zergling. Co prawda to imię dla mopsa, którego z pewnością kiedyś będę miała, ale z braku mopsa i dla gwiazdy się nada.

8. Gdybyś miał(a) jedną godzinę w ciągu doby więcej, na co byś ją poświęcił(a)?
Najprawdopodobniej na spanie. Jest tyle rzeczy do zrobienia, ze lepszy wypoczynek zdecydowanie by się przydał.

9. Otaczają cię zombie, nie masz żadnej broni, co robisz?
Staram się wtopić w otoczenie. Może nie zauważą, że nie jestem jedną z nich. W międzyczasie staram się dyskretnie oddalić od tłumu umarlaków.

10. Gdybyś musiał(a) wybierać, zrezygnował(a)byś ze wzroku czy słuchu?
Ze słuchu. Bez muzyki jakoś bym przeżyła, bez czytania i rysowania byłoby ciężko.

11. Blogujesz, bo ......................
Obrałam to sobie jako drogę przejęcia władzy nad światem. Co prawda trochę to potrwa, ale zawsze byłam cierpliwa.

I na tym miałam zakończyć wpis, ale naszła mnie wena i stwierdziłam, że nie mogę zmarnować tych kilku pytań, które pod jej wpływem wymyśliłam. A więc najpierw lista pytań, a potem lista ofiar.
1. Mówi się, że jeśli Bóg chce nas ukarać, to spełnia nasze marzenia. Jakim spełnionym marzeniem mógłby ukarać ciebie?
2.  W twojej łazience zalągł się Cthulhu. Co robisz?
3. Gdyby Vader i Yoda wzięli udział w debacie wyborczej (każdy reprezentowałby swoją stronę Mocy) jak mogłaby ona przebiegać?
4. Którym z Power Rengers chciałbyś być i dlaczego?
5. Znajdujesz w ogródku szczenię wilkora. Co robisz?
6. Będąc na spacerze mijasz łąkę, na której pasie się wielki, biały koń. Zwierzak przyjaźnie do ciebie podchodzi, więc zaczynasz go głaskać po chrapach. Nagle z tyłu słyszysz wypowiedziane najmroczniejszym tonem (i niewątpliwie wielkimi literami) "ZOSTAW PIMPUSIA W SPOKOJU". Co robisz?
7. Masz możliwość umówienia się na kawę z dowolnie wybranym X-manem. Z kim pójdziesz?
8. Co jest najźlejszym złem, jakiego może dopuścić się pisarz?
9. Co uważasz za tak brzydkie, że aż urocze?
10. Jaki serial polecisz osobie, która nie ogląda seriali?
11. Największe popkulturowe rozczarowanie tego roku to...?

A teraz lista ofiar,,, znaczy ten, nominowanych, co prawda nie jedenastu, ale zawsze.:) Oczywiście obowiązku odpowiadania nie ma, ale fajnie by było poczytac Wasze odpowiedzi.:) A więc nominuję:
Serenity i Turela
Misiaela
Arię
Załogę Tramwaju nr 4
Agnieszkę Hoffman
Michała Małysę

środa, 26 listopada 2014

Inkub wilczą sierścią porosły, czyli niepokoje w Kotalinie - "Ametysta - 7 wymiar" Viktoria Armstrong

Nie ufam książkom wydawanym własnym sumptem. Wcześniej czytałam tylko jedną i nie była to szczególnie porywająca lektura. Niemniej, asertywność nie jest jedną z moich najmocniejszych cech i kiedy autor prosi o zrecenzowanie powieści, bardzo trudno mi odmówić. Zwłaszcza, jeśli recenzje innych blogerów są umiarkowanie entuzjastyczne. Właśnie w taki sposób dotarła do mnie „Ametysta – 7 wymiar”, o której ta notka. I będzie to notka bardzo długa, choć wątpię, żeby można ją było nazwać recenzją. Mam nadzieję, że zapisane tu uwagi autorka potraktuje jako dobre rady, a nie jako atak na siebie. Tekst może zawierać śladowe ilości spoilerów.

Może zacznijmy od krótkiego zarysu treści. W Kotalinie odnotowano gwałtowne skracanie się dnia, co nie jest dla tej krainy normalnym zjawiskiem i źle wpływa nie tylko na naturalne procesy, ale i na gospodarkę. W celu zaradzenia kryzysowi zbiera się królewska rada, pierwsza, w której młodziutka magini Ametysta będzie miała okazję wziąć udział. Okazuje się, że w problemy królestwa mogą być zamieszane wraże siły…

Konwenanse mamy za sobą, przejdźmy więc do warsztatu, bo o nim mam chyba najwięcej o powiedzenia. Po tekście widać, że korektę rzeczywiście przeszedł (choć korektorkę chyba zaczęły gonić terminy, bo ostatnie czterdzieści stron ma znacznie więcej literówek i zgubionych wyrazów niż reszta tekstu), natomiast dotkliwie brakuje w nim ręki stanowczego i doświadczonego redaktora.

Taki redaktor pomógłby uniknąć sporej ilości błędów. Na przykład nie byłoby tego zdania z piątej strony (pierwsza strona powieści właściwej): „Zasiadały w niej głowy wszystkich ras zamieszkujących Kotalinę: magowie, właściciele darów, metamorfomagowie, animagowie (…).”, które już stronę dalej okazuje się być nieprawdziwe, bo żadne z czterech przytoczonych typów czarodziei nie tworzy osobnej rasy (a i wspomniane „głowy ras” nie są wcale oczywiste; z dalszej części tekstu wynika, że bardziej adekwatnym określeniem byliby „przedstawiciele” czy „delegaci”). Nie byłoby też problemu ze smokami, które, jak twierdzą niektórzy, wymarły. Twierdzenie to stoi w sprzeczności z faktem, że smoki były hodowane i znano ich dokładną liczbę. Poza tym zniknęły z dnia na dzień. Prosty lud z dalekich krain owszem, może spekulować o wymarciu, ale członkowie rady powinni wiedzieć, że nagłego i nieusprawiedliwionego żadną gwałtowną katastrofą zniknięcia kilkuset wielkich zwierząt raczej nie da się tak uzasadnić. A poza tym, jestem zupełnie subiektywnie rozczarowana marginalnym znaczeniem kwestii smoków, które zniknęły najwyraźniej bez większej potrzeby fabularnej.

To tylko dwa przykłady takich drobnych niedopatrzeń, ale jest ich więcej. Poza tym często się zdarza, że bohaterowie nie są w stanie dostrzec rozwiązania problemu, które dla każdego trzeźwo myślącego człowieka byłoby oczywiste. Zdarzają się też wcale często sytuacje odwrotne, choć przyznam, że akurat nadużywanie deus ex machina nie jest głównym grzechem autorki. Jeśli miałabym jakiś wskazać, to raczej będzie to sposób narracji – dość chaotyczny i okrojony ze wszystkiego, co nie jest głównym wątkiem. Ten jest co prawda rozdzielony na kilka mniejszych odgałęzień, ale wszystkie dotyczą jednej kwestii i zmierzają do wspólnego finału. W powieści o tak rozbudowanym świecie jak „Ametysta” to dość nieszczęśliwe rozwiązanie – czytelnik czuje się zawieszony w niebycie, bo narrator co prawda skrupulatnie opisuje mu kluczowe wydarzenia, ale nie podaje ani kontekstu, ani nawet opisu lokalizacji tego wszystkiego. Wrażenie jest podobne do oglądania władcy pierścieni bez efektów specjalnych i zdjęć plenerowych – dostajemy nieczytelne postacie na zielonym, neutralnym tle.

A właśnie, rozbudowany świat. Autorka niestety cierpi na częstą wśród aspirujących pisarzy przypadłość – nie potrafi rezygnować z pomysłów, w związku z czy wszystkie wciela w życie. I tak bycie inkubem to za mało, dorzućmy białego wilka. Driady są dla lamerów, dorzućmy im jeszcze umiejętności syren, i tak dalej. Nie byłoby to tak irytujące, gdyby cokolwiek znaczyło w fabule, ale wilk w inkubie służy tylko do prezentowania białego futra a większość z rozlicznych umiejętności tytułowej bohaterki pozostaje nie tylko niewykorzystana, ale wręcz wykluczająca się. Podobnie z realiami – świat to za mało, zróbmy kilka wymiarów, z których trzy mają jakiekolwiek znaczenie dla fabuły. Nie zrozumcie mnie źle, samo bogactwo świata przedstawionego nie jest wadą. Problem polega na tym, że nawet wśród doświadczonych pisarzy niewielu jest w stanie ogarnąć podobny ogrom (jedynym ze znanych mi, któremu się jako tako udało jest Nik Pierumow), a cóż dopiero debiutantka z niewyrobionym warsztatem. Może warto z części pomysłów zrezygnować na rzecz precyzji kreacji?

Na poziomie czysto językowym również widać brak twardej ręki redaktora. Pomijam już zdania o kulawej składni, ale autorce trochę jeszcze brak wyczucia językowego. Ma skłonności do opisywania wszystkiego zamiast pokazywania tego czytelnikowi, co sprawia, że prezentowane krajobrazy czy pomieszczenia wypadają bardzo drętwo. Często też wkłada do tekstu jakąś frazę, która psuje klimat i wali czytelnika jak obuchem. Łagodniejszym przykładem jest używanie potocznego języka przez postaci, które raczej nie powinny tego robić (nie będę już wymagać od autorki różnicowania sposobu wypowiedzi w zależności od pochodzenia bohatera, bo to wyższa szkoła jazdy). Skrajnym jest pewne porównanie, które mnie osobiście przyprawiło o konsternację, mianowicie „wyglądał jakby (…) obejrzał jakiś melodramatyczny film”. Czytelników, którzy chcieliby tu wymachiwać batystowymi majtkami Renfri uprzedzam, że nie chodzi mi o anachronizm. Różnica między melodramatycznym filmem a batystowymi majtkami jest taka, że te drugie Renfri rzeczywiście nosiła, ergo w jej świecie istniały. Tymczasem nie mamy żadnych przesłanek, aby sądzić, że w Kotalinie kręci się filmy, a rzeczoną frazę podaje co prawda narrator, ale przemawiający z perspektywy bohatera. Być może jest to mało istotny detal, tylko że właśnie takie detale tworzą klimat. I potrafią go skutecznie zepsuć.

Trochę inną parą kaloszy są bohaterowie, bo wśród nich znajdziemy zarówno świetnie wykreowanych, jak i dotkniętych różnymi wadami autorskiego warsztatu. Ciekawym przykładem jest tu tytułowa Ametysta. Czytając o niej miałam wrażenie, że z jednej strony autorka ma na nią za dużo pomysłów na raz, z drugiej – nie ma ich wcale. Ametystę poznajemy jako młodą, nieprzeciętnie uzdolnioną, ale dramatycznie niedoświadczoną i przez to lekko naiwną kobietę (dlaczego posłano ją na pierwsze posiedzenie królewskiej rady w charakterze „głowy rasy” bez jakiegokolwiek wsparcia w postaci choćby bardziej doświadczonego doradcy, tego nie pojmuję). Zapowiada się fajnie, ale… niczego ponad to się o niej już nie dowiadujemy. Nie wiemy, czym się zajmuje, kiedy akurat nie ma kryzysu (skończyła szkołę, jej koleżanki już pracują, tymczasem Ametysta ciągle zajmuje uczelniany pokój i nie wiemy z czego się utrzymuje), jak wyglądało jej dzieciństwo, szkolne czasy, kim są jej bliscy i wrogowie. Dowiadujemy się tyko, że jest wyjątkowa (aż za bardzo, moim zdaniem). Pomiędzy poznaniem a dowiedzeniem się o wyjątkowości, czytelnik nie dostaje absolutnie nic, co mogłoby mu ocieplić wizerunek tytułowej bohaterki czy też sprawić, że zacznie go ona w jakikolwiek sposób obchodzić. Ametysta jest największą nieobecną w powieści, mimo że dosyć często pojawia się na jej kartach.

Na straszliwą jednowymiarowość cierpi zresztą większość postaci drugoplanowych. W moich oczach najbardziej poszkodowany jest Miatel, definiowany przez swoją ślepą przyjaźń i bezkrytyczny zachwyt względem Ametysty, a także bycie animagiem. Jest dorosłym, choć bardzo drobnym facetem (ma już swój pierścień maga, a to oznacza, że ukończył edukację), ale zachowuje się jak dziewięciolatek zauroczony nową, śliczną panią od przyrody – i tak też wszyscy go traktują. Tę postać możnaby łatwo uratować, wystarczyłoby zrobić z niego adepta. Niestety, stało się inaczej. Podobnie jednowymiarowy jest sidekick (żeby nie powiedzieć „przydupas”) głównego złego – jest gruby i żądny władzy, choć w to ostatnie jako czytelniczka kompletnie nie mogłam uwierzyć, tak mało tę żądzę było po nim widać. Poza tym jest chorobliwie otyły. I woli chłopców. Z powieści jasno wynika, że w Kotalinie tylko czarne charaktery nie są hetero (dla oddania sprawiedliwości dodam jednak, że nie podejrzewam autorki o programową propagandę w tym temacie. Raczej zaplątał nam się tu przypadkiem harlequinowy motyw, według którego ci źli muszą się wyróżniać jakimś seksualnym odchyłem od większości). Żeby było ciekawiej, to też jest postać, którą można uratować – autorka miała pomysł na jego przemianę i cały proces zmierzający do gorączkowego zastanawiania się, w co ja się właściwie wpakowałem. Tylko niestety nie miała pomysłu na punkt wyjścia. Trzeba by go było stworzyć od nowa.

To, co do tej pory napisałam, może stworzyć wrażenie, że książka składa się wyłącznie z wad i niedoróbek. To nieprawda – gdyby tak było, nie widziałabym potrzeby produkowania takiego elaboratu, można przecież napisać znacznie krótszą kąśliwą recenzję. Przejdźmy więc do rzeczy dobrych, zaczynając tam, gdzie skończyliśmy złe, czyli od bohaterów.

Bo autorka, jeśli tylko ma naprawdę konkretny pomysł, potrafi stworzyć postacie naprawdę fajne. Taki Max na przykład, czyli wyżej wspomniany inkub półwilk, poza zupełnie niepotrzebnym porastaniem sierścią jest naprawdę ciekawy. Przede wszystkim jest… no, inkubiczny. Gdybym miała sobie wyobrazić inkuba jako postać pozytywną, Max totalnie wpasowałby się w moje wyobrażenia. Jak to demon jest egoistą, jak to inkub niestworzonym do monogamii. Przy tym, mimo irytujących cech, autorce udało się sprawić, że czytelnik potrafi uwierzyć w jego urok i w to, że giną za nim te kobiety. Podobnie udana postacią jest wampirzyca Brenda (w ogóle pomysł na wampiry autorka miała świetny. Dużo lepiej by się prezentował, gdyby go nie rozdrobniła). W przeciwieństwie do nieobecnej w świadomości czytelnika (tego konkretnego, niżej podpisanego) Ametysty, o Brendzie wiemy całkiem sporo, co pozwala zbudować z nią jakąś więź i sprawia, że jej los nas obchodzi. Z pewnością dałoby się w tej postaci to i owo podszlifować, parę nieścisłości wygładzić, ale jest dobrze.

Sam Główny Zły też wyszedł ciekawie, oczywiście o ile założeniem autorki było stworzenie infantylnego, rozkapryszonego, mentalnego dziecka. Taka Harley Quinn, tylko że zamiast obsesji zadowalania Jockera mamy obsesje przejęcia władzy nad światem. Typ postaci może nieszczególnie oryginalny, ale w powieści ciągle jeszcze dość świeży. I wykonanie niezgorsze.

Jak już wspominamy o konkretnych pomysłach, to kilka fajnych i oryginalnych się zdarza (a pojawianie się oryginalnych pomysłów jest przeca jednym z czynników określających, czy autor ma potencjał). Już sam pomysł na otwarcie powieści jest dość niespotykany: żaden mag nie wyczuł, że zło podnosi parszywy łeb po wiekach letargu, nie objawił się zaginiony władca ani nie przybyli kosmici. Po prostu plony spadły, a że były podstawą gospodarki, powstała sytuacja kryzysowa. To tak naturalny motyw, że aż dziwne, że nikt (a przynajmniej nikt ze znanych mi autorów) na niego nie wpadł. Podobnie z zagadnieniem, skąd się biorą królowie Kotaliny (właściwie to są produkowani; strach pomyśleć, co z takim motywem mógłby zrobić autor o bardziej mrocznych czy krwiożerczych zapędach, martinowska „Gra o Tron” to przy takich rozważaniach pikuś). Szkoda, że nie dowiedzieliśmy się zbyt wiele o mechanizmach dziedziczenia władzy i ogólnie o kulisach rządzenia państwem. Mogłoby z tego wyjść naprawdę coś fajnego, jeśli autorce udałoby się nie przekombinować.

Czepiałam się wcześniej warsztatu, który wymaga jeszcze wiele pracy, ale nie jest tak, że pani Armstrong nie potrafi sklecić porządnego opisu. Szczerze mówiąc, im dalej w książkę, czym częściej zdarza się trafić na ciekawie napisaną scenkę (co dobrze wróży, bo mówi nam, że autorka jednak potrafi szlifować warsztat). Taki opis duchowej transformacji Ametysty był naprawdę przyjemny, nawet biorąc pod uwagę fakt, ze czytelnik nie bardzo wie, do przemiany czego w co ten proces prowadzi.

Czas chyba na podsumowanie. „Ametysta” nie jest powieścią tragiczną, ale nie mogę też o niej powiedzieć, że jest dobra. Autorka ma mnóstwo pomysłów i chyba na obecną chwilę najbardziej potrzebuje nauczyć się z części z nich rezygnować. Dobrze też byłoby poćwiczyć klarowność przekazu. Może warto część idei wyeliminować z powieści i napisać na ich podstawie kilka krótkich tekstów? W internecie pełno jest miejsc, gdzie można znaleźć doświadczonych beat czytelników. Oni na bieżąco i całkiem za darmo zanalizują tekst, wytkną i pomogą poprawić wszelkie niedociągnięcia, pokażą, co w komunikacji na linii autor-czytelnik jest nie tak. A potem można zdobytą wiedzę przenieść do dłuższej formy. Wierzę, że przy włożeniu odpowiednio dużego wysiłku, pani Armrstrong może się stać biegłą rzemieślniczką w pisarskim fachu. Trzeba tylko chcieć.

Książkę otrzymałam od autorki.

Tytuł: Ametysta - 7 wymiar
Autor: Viktoria Armstrong
Cykl: 7 wymiar
Wydawnictwo: Rozpisani.pl
Rok: 2014
Stron: 230

poniedziałek, 24 listopada 2014

Nieregularny karnawał blogowy #4

Nieregularnośc karnawałowania ma tę wadę, że czasem jakis temat się nieco zdezaktualizuje.  tutaj nieco przebrzmiała (a raczej przycichła na chwilę) afera związana z dwoma pierwszymi linkami. niemniej, tematy poruszane w nich są ciągle aktualne i jeszcze pewnie długo takie pozostaną. a tymczasem polecam uwadze Drogich czytelników to, co tam ciekawego w sieci znalazłam od poprzedniego razu.:)

Jeśli świat gier komputerowych nie jest waszym światem jak nie jest moim, mogliście jeszcze nie słyszeć o gamergate. Sama afera ma wiele odnóg, poziomów i przejawów, których nawet nie podejmuję się ogarnąć, ale w ogólnym zarysie poszło o to, że vlogerka zaczęła analizować gry z feministycznego punktu widzenia. I od tej pory zaczęto jej grozić śmiercią. Szerzej o sprawie piszą Zwierz Popkuluralny (z pozycji laika) i Misiael (z pozycji osoby obytej w światku, ale subiektywnie).

Kruki, jak się okazuje, mają nie tylko bystry wzrok, ale i świetny słuch, przynajmniej jeśli idzie o muzykę. Pisałam kiedyś o "Księżycu nad Soho", ale to Kruk zebrał ścieżkę dźwiękową do tej powieści i wytyczył kilka dodatkowych ścieżek interpretacji. Jestem pod wrażeniem tego, jak wiele treści "Księżyca..." umyka bez muzyki.

Nie z bloga co prawda, ale taka piękna kompilacja mash-upów z Avengersami, że nie mogę się nie podzielić.:)

Znowu Zwierz, tym razem o pewnym plagiacie. Ostatecznie to bardzo smutna notka.

Sporothrix syzyfowej pracy kolejna odsłona, czyli powtórka z obalania antyszczepionkowej argumentacji. Antyszczepionkowców osobiście uważam za jeden z najbardziej szkodliwych (jeśli nie najbardziej szkodliwy) ruchów powiązanych z medycyną alternatywną, więc każdy głos wykazujący, gdzie się mylą, a gdzie kłamią jest na wagę złota. Poza tym w noci mnóstwo linków do innych noć i kolejnych argumentów.

Szyszka napisała fajny wpis o tym, jak podbijać blogowe statystyki, praktycznie nie zmieniając nic na blogu.:)

Serenity postanowiła napisać, jak to właściwie z tym Vladem Palownikiem było. Tekst ciut przykrótki jak dla mnie, ale każdy miłośnik wampirycznego Draculi powinien się choć trochę zapoznać z historycznym pierwowzorem.:)

Bardzo fajny wywiad z Peterem Wattsem na bardzo fajnym blogu łączącym popkulturę z nauką. Polecam i wywiad, i bloga.:)

Aria pisze o tym strasznym czasie, kiedy zepsuje ci się komputer. Tak strasznie, strasznie prawdziwe - i może się też odnosić do tego jeszcze straszniejszego czasu, kiedy komputer co prawda działa, ale internet nie.

Powstała praca magisterska o blogerach ksiązkowych. Autorka dzieli się nią tutaj.:)

Sporothrix tym razem luxniej, czyli dzień pracy naukowca.

sobota, 22 listopada 2014

Strzyga z upiorem na żmiju ulecą czyli harce po słowiańszczyźnie ku uciesze i nauce - "Bestiariusz słowiański" Paweł Zych, Witold Vargas

Właściwie od samego początku, kiedy tylko usłyszałam o „Bestiariuszu słowiańskim” rozważałam jego nabycie. Po pierwsze dlatego, że jest to jednak właściwie album, a ja lubię albumy, zwłaszcza o tak nietypowej tematyce. Po drugie dlatego, że o typowo słowiańskich stworach trudno znaleźć satysfakcjonujące informacje. I chyba nie powinnam pisać tej notki, bo co prawda książeczka jest piękna, ale zbyt wiele się o niej powiedzieć nie da. Ale uważam, że dobrem trzeba się dzielić, więc się podzielę. Może ktoś zechce sprawdzić na własnej skórze, czy mam rację.

Książka jest skonstruowana jak bogato ilustrowany leksykon, każdemu stworowi poświęcono osobną stronę (a zwykle dwie), gdzie widnieje krótki opis i ilustracja. Same ilustracje podobają mi się różnie, bo styl autora i sposób przedstawienia tematu nie zawsze mi pasuje, ale są naprawdę ciekawe. Za to opisy, mimo że czasem zbyt krótkie, podane są lekko, z humorem i podobają się zawsze. Sporo w nich też przeróżnych ciekawostek. I tylko podczas czytania nasuwają się smutne refleksje.

Bo okazuje się, że słowiańskie obejścia, pola i lasy aż się roiły od fantastycznych stworzeń. Tylko w przeciwieństwie do germańskich czy celtyckich, o nich nikt nie pamięta. W popkulturze praktycznie nie istnieją (jeden wiedźmin wiosny nie czyni), a choć często o nich mówimy (naprawdę zadziwiające, jak wiele z popularnych słów i powiedzonek wywodzi się od nazw duchów i demonów), to nie wiemy, że to słowiańszczyzna. Te ze stworzeń, które przetrwały w języku i tak miały szczęście. Niektórzy co prawda ciągle są rozpoznawalni, ale chrystianizacja całkiem zszargała im opinię, zamieniając w diabły i często pozbawiając przy tym tożsamości. Po największych pechowcach zostało samo imię, którego do niczego nie potrafią dopasować nawet etnografowie. 

Może właśnie dlatego „Bestiariusz słowiański” jest tak bardzo inspirujący. Nawet jeśli jesteś miłośnikiem fantastyki i tego typu literaturę pochłaniasz tonami, to prawdopodobnie o większości stworów w nim opisanych nigdy nie słyszałeś. Dzięki autorom nie tylko usłyszysz, ale i zobaczysz. Może dzięki temu nasza popkultura wzbogaci się o rodzime elementy, bo jak dotąd udało się wyeksportować tylko wampira, który właśnie ze wschodu przeprowadził inwazję na zachód (wyładniał przy tym nieprzyzwoicie, ale to już inna historia). Trzymam kciuki, aby tak się stało.

Tytuł: Bestiariusz słowiański. Rzecz o skrzatach, wodnikach i rusałkach
Autor: Paweł Zych, Witold Vargas
Seria: Legendarz
Wydawnictwo: BOSZ
Rok: 2014
Stron: 208

środa, 19 listopada 2014

Jak to widzę? Śmierć Szczurów

Po długiej przerwie, kiedy już chyba wszyscy zapomnieli, że na tym blogu była kiedyś taka akcja, wrzucam kolejny obrazek. Wiecie, tonie jest tak, że porzuciłam pomysł, po prostu ostatnio jakoś ogólnie brakuje mi weny. I nie wiem, kiedy kolejny wenowy zryw nadejdzie, dlatego nie będę Was zachęcać do zgłaszania nowych bohaterów (choć oczywiście zabraniać też nie będę - można to robić tutaj, zgodnie z regulaminem).

Śmierć Szczurów jaki jest, każdy widzi (na żywo widać lepiej, ale nie ogarniam mojego skanera. Następnym razem chyba będę po prostu robić zdjęcia, albo przywiozę sobie z domu ulubionego kilkunastoletniego trupka - jakoś dużo lepiej mi się z nim współpracowało). Kiedyś już portretowałam pratchettowską Śmierć (pratchettowskiego Śmiercia?), cas więc, aby dołączył do niego towarzysz. Całkiem jestem z niego zadowolona.

Można powiększyć kliknięciem.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Subiektywne prasowanie #29 - Nowa Fantastyka 11/2014

Już na dzień dobry listopadowy numer Nowej Fantastyki ucieszył mnie Hellboyem na okładce (wiecie, bardzo lubię Hellobya). W środku straszą, że miał być bardziej horrorowy, ale jakoś tego na szczęście nie odczułam. Ale do rzeczy.

Jerzy Rzymowski we wstępniaku poświęca chwilę na krótką analizę horroru i jego roli w kulturze. Mateusz Wielgosz w swoim popularnonaukowym felietonie odnosi się do zagadnienia sztucznych inteligencji. Jest to podejście bardzo różne od lubiących straszyć twórców SF. Muszę przyznać, że takie zrównoważone zdanie na ten temat jest zaskakująco ożywcze.

Dalej mamy artykuł poniekąd z okładki, bo poświęcony Hellboyowi właśnie. Czytanie go sprawiło mi dużo radości, bo autor skupił się na komiksowej serii, której nie znam. Dzięki temu dostałam przynajmniej pobieżny wgląd w to, co się działo poza filmowym kadrem. Zapowiedziany na okładce tekst o rogatych bohaterach, wbrew pochodzącym z filmów ilustracjom, traktuje o mitologicznej i ogólnie starożytnej roli rogów, a także o pewnym fenomenie medycznym. Niby też ciekawie, poziom treści nie rozczarowuje, ale po co wprowadzać czytelnika w błąd ilustracjami?

Następnie dostajemy artykuł dość zaskakujący. Jego tematem jest krótka historia paryskiego Teatru Wielkiej Lalki. Bardzo pouczająca, zważywszy że (pewnie tak jak i większość czytelników) nawet nie wiedziałam o istnieniu takiego przybytku.

Kolejny jest wywiad z Paulem J. McAuleyem. To już kolejny wywiad z pisarzem w kolejnym numerze i mam nadzieję, że ta tradycja się utrwali (aczkolwiek nie wymagam za każdym razem rozmów z pisarzami, filmowcy czy ludzie od komiksów również są mile widziani). Zaś sama rozmowa bardzo interesująca. Potem dostajemy jeszcze artykuł o wschodnim kinie fantastycznym – zaskakująco bogatym, jak się okazuje. A książką miesiąca jest „Drugie spojrzenie na planetę Ksi”.

Maciej Parowski w swoim felietonie dalej zajmuje się zjawiskiem wzajemnego inspirowania się pisarzy. Zaczyna od Sapkowskiego, a kończy na Zajdlu (znowu!) i Wolskim. Felieton Rafała Kosika tym razem bardo mi się spodobał, a traktuje o znakach diakrytycznych w dobie globalizacji. Ciekawe podejście i wnioski może nie zaskakujące, ale trafne. Robert Ziębiński też jakby lepiej niż poprzednio. Na tapecie cyrografy i proces ich powolnego wymierania w popkulturze. A Łukasz Orbitowski pisze o „Re-animatorze”.

Dział prozy polskiej zdominowały klimaty narodowe, jako iż pora temu sprzyjająca. Szczęściem, nie są nachalne. „Krótka odwilż Szczepana Dracza” Piotra Górskiego, to przyjemny, lekko postmodernistyczny widoczek na PRL z anachronizmami, okraszony odrobiną sensacyjnej akcji. Dobrze napisany i o przyjemnym klimacie, choć mnie nie zachwycił mimo przyjemności z czytania (ale to nie autora wina, po prostu czasy PRL-u nie są moim ulubionym czasem akcji). „Ballada o Bogdanie wyklętym” Huberta Fryca zaczyna się jako groteskowa humoreska, przechodzi przez fazę rojeń chorego umysłu, by zakończyć się podsumowaniem kondycji współczesnych bojowników, którzy nie za bardzo mają z kim walczyć i przez to cierpią. Mimo kilku bardzo wartościowych elementów i niewątpliwie poprawnego warsztatu autora, przyciężki klimat tekstu nie przypadł mi do gustu.

Proza zagraniczna prezentuje się zdecydowanie ciekawiej. „Kimmeria. Ze „Siudrów z antropologii imaginacyjnej” Theodory Gross to na wielu poziomach interesujący tekst. Fabułę generalnie można zamknąć w jednym pytaniu: „Co by było, gdyby wymyślony w ramach zajęć na studiach kraj pewnego dnia okazał się istnieć naprawdę?”, ale nie wyczerpuje to szeregu zagadnień. Dla mnie jest to najbardziej opowieść o odpowiedzialności twórcy za swoje dzieło i konsekwencjach, jakie musi ponieść w związku z jego powstaniem. Ale interpretacji jest znacznie więcej. „Szybki jak sen, ulotny niczym westchnienie” Johna Barnesa zupełnie do mnie nie trafił. To znaczy tę opowieść o przewrotności losu i psychoterapeutycznych SI czytało mi się całkiem dobrze, ale nie porwała zupełnie. „Kwiaty zła, ciernie dobra” Julii Zonis i Igora Awilczenko dla odmiany podobały mi się bardzo, choć były typowo przygodowym opowiadankiem nie silącym się na głębokie treści – co zdecydowanie wyszło mu na dobre. Prosta historia, epizod z niekończącej się wojny ludzi z rozumnymi roślinami ma jakiś nieprzeparty urok.

sobota, 15 listopada 2014

Wiele twarzy niewolnictwa czyli historia kobiet - "Czarne skrzydła" Sue Monk Kidd

Uwielbiam powieści o kobietach – wydają mi się zawsze ciekawsze niż te o mężczyznach, przynajmniej jeśli poruszamy się w realiach historycznych. Bo wiecie, tak jakoś drzewiej bywało, że kobieta zwykle miała pod górkę i jeśli miała coś osiągnąć, musiała pokonać znacznie więcej trudności. A o pokonywaniu trudności czyta się świetnie i im więcej ich jest, tym mocniej się kibicuje bohaterkom. Bo jeśli im może się udać, to nam przecież też.

W Karolinie Południowej, w pewnym domu mieszkają dwie dziewczynki. Jedna z nich jest drobna i ma problemy z mówieniem. Ale przynajmniej jest ulubienicą ojca, któremu jej wywrotowe poglądy wydają się zabawnie urocze. Druga staje się własnością tej pierwszej. Wbrew pozorom łączy je wiele wspólnego – w Karolinie Południowej nie traktuj się kobiet poważnie, białych czy czarnych, bez różnicy. Białe są tylko droższe, bo pan mąż musi poważnie zainwestować w nabycie żony.

Zainteresowałam się Sue Monk Kidd, kiedy ktoś gdzieś napisał, że to pisarka zbliżona do Fannie Flagg, bo podobną tematykę porusza w podobny sposób. Flagg lubiłam (nie wiem, czy lubię nadal; „Smażone zielone pomidory” na pewno, ale czy nowsze powieści też podobałyby mi się jak kiedyś, trudno powiedzieć), więc pomyślałam, że i Kidd spróbuję. Nie powiem, że się rozczarowałam, bo nie byłaby to prawda, jednak porównanie tych autorek uznaję za nietrafione. Flagg opowiada zupełnie inaczej – trochę jak babcia opowiadająca wnukom historie ze swojego życia i wygładzająca pewne szczegóły, choć starsze latorośle bez trudu mogą się domyślić mrocznych szczegółów. Kidd nie owija w bawełnę. Co prawda nie lubuje się w naturalistycznych opisach, ale też jej styl jest przejrzysty. Nie ma w nim niedopowiedzeń, zawoalowanych sugestii czy półsłówek, ale za to jest równowaga niezbędna, aby nie zniesmaczyć czytelnika (nie jest to autorka lubiąca szokować. Może dlatego, ze szok często wywołuje wyparcie, a Kidd chce, żebyśmy dokładnie przyjrzeli się życiu jej bohaterek). Czysty i klarowny, choć nie pozbawiony odrobiny poetyki przekaz.

Tym przekazem w „Czarnych skrzydłach” jest historia buntu. Każdy buntuj się w taki sposób, na jaki go stać. Matka Szelmy kradnie i niszczy drobne przedmioty należące do swoich panów, bo innej możliwości nie ma. Jej córka pod nieobecność państwa korzysta z przynależnych im luksusów, żeby udowodnić chyba przede wszystkim sobie, że jest takim samym człowiekiem, choć ma skórę innego koloru. To drobne rzeczy, a wybór metody nie wynika z wrodzonej subtelności, tylko z prostego faktu, że innej możliwości nie ma. Jest w tym coś strasznie smutnego.

Białe dziewczęta mogą buntować się inaczej. Ale dopiero wtedy, gdy z panien na wydaniu staną się starymi pannami. Wtedy dławiąca ręka dobrego obyczaju i honoru rodziny staje się trochę lżejsza i można się wyrwać. Zacząć się oddawać męskim zajęciom, jak na przykład publiczne wygłaszanie odczytów na polityczne tematy. Można próbować pomóc tym, których prawo ustawia na gorszej pozycji.

Bunt ma jednak swoją cenę. Czasem trzeba za niego zapłacić krwią, czasem odrzuceniem miłości, która nas krępuje. Zawsze będzie trzeba znosić ostracyzm społeczny i liczyć się z tym, że jeśli bunt będzie w jakimś stopniu udany, staniemy się w najlepszym wypadku osobliwością, którą ludzie będą przychodzili oglądać jak dziwowisko, a w najgorszym – osobą niepożądaną, której grozi się aresztowaniem i pobiciem. W idealnym świecie nic takiego nie miałoby miejsca. Ale świat (zwłaszcza ten dziewiętnastowiecznej Ameryki) nie jest idealny. W idealnym świecie nie trzeba się buntować.

Poza opowieścią o buncie Kidd postanowiła napisać po swojemu kawałek historii. Sara Grimke i jej siostra Angelina istniały naprawdę i naprawdę prowadziły swoją abolicjonistyczną działalność. Historia lubi zapominać o takich przypadkach i tutaj jest miejsce dla literatury. Archiwalne damy bowiem w „Czarnych skrzydłach” dostają nowy głos (nie tylko one zresztą). Zyskują też życie, które w historycznych dokumentach słabo się przechowuje. A jest to opowieść fascynująca, bo rozgrywająca się w świecie dla nas na szczęście zupełnie nieznanym. Nieznanym właśnie dzięki takim kobietom jak siostry Grimke.

Nie zawiodłam się „Czarnymi skrzydłami”, bo to powieść, w której kilka kobiet pokonuje wiele trudności, część z nich w walce o lepsze jutro dla wszystkich. Udowadnia też, że nie tylko mężczyzny walczyli o słuszną sprawę (nie zawsze trzeba przecież walczyć zbrojnie). Jednak taka walka nigdy nie obywa się bez poświęceń. Cena często jest wysoka, jak to cena marzeń. Dlatego warto przeczytać tę książkę – udowadnia, że czasem i taką cenę warto zapłacić. Jeśli nie dla siebie, to dla innych.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Literackiego.

Tytuł: Czarne skrzydła
Autor: Sue Monk Kidd
Tytuł oryginalny: The Invention of Wings
Tłumacz: Marta Kisiel-Małecka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2014
Stron: 485

poniedziałek, 10 listopada 2014

Film ostatnio widziałam #7 - "Interstellar"

Jeśli jeszcze nie zauważyliście, to jestem skrajnie niewymagającym widzem. Żeby film mi się podobał, wystarczy, żeby był odpowiednio ładny (co w praktyce oznacza, że spodoba mi się każdy film z odpowiednio wysokim budżetem). Schematy fabularne mi nie przeszkadzają, bo jestem z tych widzów, którzy lubią oglądać to, co znają, choć nie mam też nic przeciwko zaskakiwaniu mnie. Czasem jednak trafi się film, w którym wszystkiego jest za mało – i ładności, i schematów, i zaskoczeń. Dla mnie takim filmem jest „Interstellar”.

Zanim przejdę do konkretów, może kilka zdań o tym, z czym właściwie mamy do czynienia. Otóż Ziemia umiera, nękana przez suszę i burze pyłowe. Ale oto tuż za Saturnem odkryto WARPa, prowadzącego wprost do odległej galaktyki, i to w miejsce, gdzie znajduje się kilka potencjalnie dogodnych do kolonizacji planet. Wyrusza więc misja w celu określenia, gdzie najlepiej byłoby założyć kolonie. W tle mamy konflikt ojca z dorastającą córką. Wydawać by się mogło, że takiego scenariusza nie da się zepsuć.

Dla mnie największym problemem „Interstellar” jest to, że nie potrafię zawiesić niewiary. Kiedy już, już mam uwierzyć w historię, którą mi reżyser ze scenarzystą opowiada, zaraz wyskakuje coś (jakiś drobny detal najczęściej), co wszystko psuje. Ot, choćby ten wielki głód, z którym ze wszystkich sił Ameryka walczy. A walczy tak, że wszystkich, których się da, kształci na farmerów. Nie na botaników, nie na technologów rolnictwa, nie na inżynierów rolnictwa, nie na genetyków, tylko na farmerów. Bo wiecie, taki farmer na pewno więcej wynajdzie w dziedzinie usprawniania technologii uprawy i zwiększania plonów, niż genetyk specjalista od tworzenia nowych odmian roślin. Na pewno też lepiej zaprojektuje maszyny niż jakiś tam inżynier. To ja się wcale nie dziwię, że oni tam głód cierpią, skoro najwyraźniej w drugiej połowie XXI wieku ta najważniejsza z gałęzi przemysłu ciągle stoi na obecnym (a może nawet jeszcze niższym) poziomie.

Nie wspominałam jeszcze, że świat tradycyjnie składa się tylko z USA (mamy co prawda wspomnienie o tym, że gdzieś tam są Indie, które dziesięć lat temu zamknęły swój program wojskowy). To mnie akurat mniej uwierało, bo już się przyzwyczaiłam, że w absolutnie każdym hollywoodzkim blockbusterze musi się znaleźć odpowiednia liczba ujęć powiewającej amerykańskiej flagi, ale na litość, mówimy o przedsięwzięciu w założeniu mającym uratować ludzkość. Nawet w „2012”, który był durny ponad miarę i wyobrażenie (ale za to całkiem ładny), mieliśmy do czynienia ze światowym projektem. Tutaj, mam wrażenie, Amerykanie ratują Amerykanów. To może świadczyć o pewnej zmianie w mentalności społecznej. Ale nie musi. Za to jest mocno irytujące dla widza spoza USA.

A jakby tego było mało w miejscach, gdzie przydałoby się starcie charakterów i ożywiona dyskusja na racjonalne argumenty, mamy rzewny monolog o atomowej sile miłości, która pokonuje czas i przestrzeń i oświetla drogę do poznania. Wygłaszany przez naukowca na misji badawczej, który w ten właśnie sposób próbuje przeforsować swoją koncepcję dalszego prowadzenia tej wyprawy. I nawet nie wiem, czy bardziej irytujący jest fakt, że rzeczonym naukowcem jest kobieta (w tonie narracji, że kobiety to zawsze te bardziej emocjonalne, a mniej racjonalne) czy to, że jej rozmówca zdaje się równie emocjonalnie, ale mniej otwarcie przemycać własną małą zemstę za racjonalnymi argumentami.

Czarna dziura była w filmie najpiękniejsza w całym kinie i tv.
Przejdźmy może do fabuły. Nie wiem, po co właściwie „Interstellar” trwa prawie trzy godziny – fabuły wystarcza na mniej więcej połowę tego, resztę wypełniają powtórki wcześniejszych fragmentów i długie ujęcia na krajobraz. Pół biedy, gdyby były to wizje krajobrazu odległych planet, ale jednak częściej oglądamy zapylone ulice miasteczek i pola kukurydzy. A nawet jak już dostajemy odległą planetę, to nie ma w tym nic spektakularnego, a naprawdę nie oczekiwałam bujnej dżungli z Pandory rodem. Kiedy jakimś cudem nie podziwiamy krajobrazu, właściwie niewiele się dzieje. Fajny motyw konfliktu ojca z córką został przedstawiony zbyt wycinkowo, badanie obcych planet, mimo kilku naprawdę ciekawych pomysłów, koniec końców wypada strasznie nudno, a ta odrobina akcji, którą w końcu dostajemy, jest zupełnie wyrwana z kontekstu i przychodzi zdecydowanie za późno, żeby znudzony widz się nią przejął.
Film mogliby ratować bohaterowie, bo scenarzyści najwyraźniej mieli na nich pomysł. Tylko z jakichś przyczyn strasznie go poszatkowali (może to właśnie była przyczyna – za dużo pomysłów na raz). Główny bohater, czyli grany przez Mattew Conaugheya Cooper nie ma widzom do zaoferowania nic poza swoją relacją z córką (zaś jego syn okazuje się postacią tak kuriozalną, że szkoda gadać. W sumie w ogóle nic o nim nie wiemy, ale mimo wszystko). Murphy za to miała potencjał. To jest naprawdę ciekawa postać kobieca, najpierw dziewczynka ślepo zapatrzona w ojca, potem pełna żalu do niego kobieta. Szkoda tylko, że cały jej wątek jest taki pofragmentowany: właściwie wiemy tylko, jak przedstawiały się jej relacje jako córki (prawdziwej i „przybranej”). Nie wiemy, jakie ma stosunki z bratem (co ostatecznie w pewnym momencie robi wielką krzywdę logice filmu), a facet pretendujący do miana miłości jej życia jest dla widza totalnym randomem. Wszystko to sprawia, że Murphy jest strasznie jednowymiarowa. I to jest bolączka chyba wszystkich bohaterów filmu – mimo ogromnego potencjału wyszli płascy jak naleśniki.

Ale są też plusy. Na przykład w „Interstellar” mają najpiękniejszą czarną dziurę, jaką zdarzyło mi się oglądać na ekranie. W ogóle ujęcia w przestrzeni kosmicznej robią wrażenie, tym bardziej boli fakt, że jest ich tak niewiele. Kilka fabularnych pomysłów też się udało – gdyby je zagęścić, film może nie miałby więcej sensu, ale z pewnością byłby mniej nudny. No i roboty, które były chyba najlepszymi postaciami drugoplanowymi (nie żeby akurat tu było i jednych, i drugich jakoś specjalnie dużo, ale mimo wszystko).

Nie oglądałam nolanowskich Batmanów, dlatego nie mam do tego reżysera absolutnie żadnego stosunku. Ale powiem wam, że gdybym miała go oceniać po „Interstellar”, to zaczęłabym się głęboko zastanawiać, co też te wszystkie rzesze fanów w nim widzą. A filmu nie polecam i wybieram się pod koniec miesiąca na „Big Hero 6”, żeby zatrzeć nieprzyjemne wrażenia.

Fajne roboty są zawsze fajne:)
(autorem obrazka jest Andrew Kwan)
"Interstellar"
reż. Christopher Nolan
Legendary i in.
2014

środa, 5 listopada 2014

Młody wilczek w wielkim mieście czyli las taki piękny wow - "Dar wilka" Anne Rice

Moja przygoda z Rice zaczęła się od „Wampira Lestata”. Podobał mi się, więc sięgnęłam po „Królową Potępionych” i przeżyłam rozczarowanie – książka tak mnie wynudziła, że porzuciłam ją w połowie. Niezrażona, sięgnęłam po serię o Śpiącej Królewnie. Tym razem nieustające porno znudziło mnie po jednym rozdziale (nie macie pojęcia, jak bardzo książka polegająca na epatowaniu tylko i wyłącznie erotyką potrafi być nudna). Chyba w tym momencie powinnam porzucić wszelka nadzieję, że Królowa Wampirów napisze coś strawnego, ale na horyzoncie pojawiła się trylogia o wilkołakach. Doszłam do wniosku, że skoro z pierwszym elementem klasycznego tandemu poszło całkiem nieźle, to i z drugim się uda. Nie myliłam się. W pewnym sensie.

Kiedy Reuben jechał pisać artykuł o wystawionej właśnie na sprzedaż rezydencji po zaginionym Feliksie Nidecku (lokalnej znakomitości), nie przypuszczał, że to małe wydarzenie tak bardzo zmieni jego życie. Nie wiedział, że ukąszenie tajemniczej bestii zmieni go w coś, co nie jest ani człowiekiem, ani zwierzęciem. Czy ta przemiana to błogosławieństwo czy klątwa?

Przyznam szczerze, że styl Anne Rice chyba nie jest dla mnie. Długie, rozwlekłe opisy nieistotnych szczegółów tylko w niewielkim stopniu budują nastrój. Najdobitniej to widać na samym początku, kiedy to dwójka bohaterów włóczy się po rezydencji, podziwiając las, las, las, trochę detali architektonicznych i las. Doprawdy, mogli sobie tę wycieczkę krajoznawczą skrócić przynajmniej o połowę lasu. Poza tym autorka lubi wracać do kwestii, które już poruszała. I tak Reuben przynajmniej raz na dwa rozdziały myśli, jak bardzo rezydencja pasowałaby do jego ojca i jak szczęśliwy byłby, mogąc w niej pisać. Z taką samą częstotliwością (i bardzo podobnymi frazami) opiewa urodę sekwojowych lasów i niezwykłość Feliksa Nidecka. Naprawdę autorko, wiemy. Nie trzeba nam o tym ciągle przypominać.

Inna rzecz, że jeśli autorka akurat nie powtarza fraz, opisy wychodzą jej bardzo plastycznie. Zwłaszcza te dotyczące stanów po przemianie bohatera w wilkołaka. Rice świetnie oddaje zarówno przeżycia bestii (nie tak całkiem potwornej, choć, jak to bestia, brutalnej), jak i Reubena w ludzkiej postaci, który zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli akurat nie porasta sierścią, to stał się zupełnie innym człowiekiem. Fajnie też wychodzą opisy scen erotycznych, mimo że czasem trochę kiczowate (zwłaszcza pierwsza z nich. Przy jej czytaniu miałam nie dające się odpędzić skojarzenia z furries, a nie są to skojarzenia dobre i do tego jeszcze psują nastrój. Jeśli zechcecie sobie wyguglać, kim właściwie furries są, to ostrzegam, że większość tego, co wam wyskoczy będzie 18+) i jest ich na mój gust trochę za dużo.

Ale tym, co najbardziej mi odpowiada jest kreacja obrazu wilkołaka. Nie jest to może nic odkrywczego, właściwie wilkołaki Rice są takie, jak wampiry Rice (i może dlatego sprawiają całkiem przyzwoite wrażenie) – potwory w ludzkiej skórze, które mimo ludzkich uczuć i pewnej szlachetności, ciągle pozostają zabójczymi bestiami (albo odwrotnie). Oczywiście są piękne jako ten Jacob ze „Zmierzchu”, ale zdecydowanie nie przypominają tamtejszych puchatych wilczków. Z drugiej strony, nie są też bezrozumnymi monstrami w szale zabijania, jak przedstawiał je choćby Stephen King.

Fabuła jest... trochę rozczarowująca. Skupia się na odkrywaniu przez Reubena nowego siebie, a inny wątek pojawia się dopiero pod koniec i w taki sposób, że miałam nieprzyjemne wrażenie, jakby autorka dopiero po dwóch trzecich powieści zorientowała się, że przydałby się wzbogacić akcję. Zupełnie niepotrzebnie, moim zdaniem, bo przez to całość wydaje się niespójna. W ogóle mam wrażenie, że Rice, pisząc swoich bohaterów, idzie trochę na łatwiznę. Wszyscy są piękni i bogaci, nie muszą się martwić o to, co będzie z ich pracą, skoro w nocy biegają na czterech łapach a kiedyś trzeba spać. Z jednej strony rozumiem, że to taka konwencja gatunku z rodzaju tych, co bogaty amant w harlequinach. Z drugiej, o ileż ciekawiej by było, gdyby przemiana powodowała trochę więcej problemów.

Możecie odnieść wrażenie, że ta notka to jedna wielka litania zażaleń. Być może, ale większość z nich wynika z faktu, że trochę nie po drodze mi ze stylem akurat tej autorki. O bohaterach czyta się przyjemnie, choć poznajemy ich głównie przez pryzmat reubenowego wilkołactwa, poza irytującymi detalami jest też sporo bardzo fajnych (dla mnie osobiście był nim pierwszy z „momentów”, kiedy to Reuben-wilkołak praktycznie modli się, żeby jego partnerka nie rozmyśliła się w ostatniej chwili, bo musiałby zrezygnować z planów. Jeszcze nie zdarzyło mi się trafić na scenę, gdzie męskiemu bohaterowi postałaby w głowie taka myśl. Może posypią się zarzuty, że to nierealistyczne, myśleć o tym w trakcie uniesień, ale kurczę, myślę, że postawę wilkołaka należałoby jednak propagować). Ale najważniejsze, że ta książka po prostu „się czyta”. I sięgnę po część drugą, może będzie miała więcej spójnej fabuły.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis.

Tytuł: Dar wilka
Autor: Anne Rice
Tytuł oryginalny: The Wolf Gift
Tłumacz: Maciej Szymański
Cykl: Kroniki Wilczego Daru
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2012
Stron: 520

poniedziałek, 3 listopada 2014

Stosik #61

Jak zapewne zauważyliście, ostatnio na blogu było trochę ciszej niż zwykle. Powód jest taki, że się przeprowadzam do lokum, które mam zamiar zajmować bardzo długo, jeśli nie na stałe, a to wymaga załatwienia pewnych spraw i sprawia, że nie mam głowy do pisania notek. Dlatego jeszcze przez jakieś dwa tygodnie notki mogą pojawiać się rzadziej niż powinny. Ale postaram się temu zapobiec.:) W ramach rekompensaty pokażę wam moją biblioteczkę, kiedy ją już przywiozę.;)

A teraz przejdźmy do rzeczy, czyli do prezentacji nowych nabytków. O dziwo, w tym miesiącu nie ma ani jednego egzemplarza do recenzji.


Trylogia "Lewa Ręka Boga" na górze to wygrana w konkursie NF. Pewnie nieprędko po nią sięgnę, ale satysfakcja jest.^^ Dalej mamy dwie książki wygrzebane w carrefourowym koszyku z tanią książką. "Mroczną genezę" chciałam przeczytać, odkąd zobaczyłam w zapowiedziach, ale umiarkowanie pozytywne recenzje jakoś powstrzymywały mnie od zakupu. Teraz uznałam, że tej dychy nie będę żałować nawet, jeśli książkami się nie spodoba. Tyle samo zapłaciłam za "Młot", żeby "Składany nóż" nie czuł się na półce samotny.

"Szpital Babylon" też kupiłam w promocji, tyle że matrasowej. No i na początku trochę się rozczarowałam, bo okazało się, że ma tak wielką czcionkę i interlinie, że przy ściśnięciu tekst zająłby tylko połowę książki. Mam nadzieję, że chociaż treść jakoś mi to wynagrodzi. "Rogi" też z Matrasa. Co prawda działka trochę nie moja, ale zainteresowałam się przy okazji filmu. A że akurat mogłam kupić za piętnaście złotych wydanie niefilmowe sprzed czterech lat, to czemu nie (tylko okładkę ma paskudną; to jeden z nielicznych przypadków, kiedy okładka filmowa jest o niebo ładniejsza od niefilmowej). A bohater już zawsze będzie miał dla mnie twarz Daniela Radcliffa - jakoś tak idealnie mi pasuje. "Wyścig śmierci" kupiłam spontanicznie w Biedronce, bo kiedyś spodobała mi się okładka. Wygląda jak młodzieżowa powieść o szkółce jeździeckiej w realiach dystopii.

PS. W przyszłym tygodniu planuję się wybrać do kina na "Interstellar" lub "Big Hero 6" (albo na oba). Chcielibyście nocię?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...