poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Współcześnie, mitycznie, (pop)kulturowo - "Rzeki Londynu" Ben Aaronovitch

„Rzeki Londynu” zostały na zachodzie wydane trzy lata temu i, jak wieść gminna niesie, wydawnictwo Mag już dawno zakupiło do nich (jak i do reszty cyklu) prawa. Tymczasem na początku bieżącego roku w pewnych czytających po angielsku środowiskach zrobiło się o książkach Aaronovitcha bardzo głośno – podniosły się lamenty, że tak dobra seria nie może się doczekać polskiego wydania, a kto mógł, ten zaczął polować na oryginalną wersje językową. W marcu Mag wreszcie wypuścił „Rzeki Londynu”. Czy rzeczywiście jest się czym zachwycać?

Peter Grant jest jednym z londyńskich posterunkowych na okresie próbnym. Pewnej styczniowej nocy zostaje wyznaczony na ochotnika do pilnowania miejsca zbrodni (jakiemuś facetowi ktoś urwał głowę). Cóż, taki los najniższych w hierarchii i wydarzenie z pewnością przeszłoby bez echa, gdyby Peter w trakcie pełnienia służby nie zebrał zeznań od… ducha. Informacja dociera tam, gdzie trzeba i nagle okazuje się, że policja dysponuje jednoosobowym wydziałem do spraw magii, który jest zainteresowany poszerzeniem swych szeregów o posterunkowego Granta. Tymczasem liczba ofiar podejrzanie niezwykłych morderstw rośnie…

Nie przepadam za kryminałami – zawsze wydają mi się nudne, banalne, rozwiązują spawy za pomącą kompletnie nielogicznych dedukcji albo wszystko na raz (podobnie mam z powieściami sensacyjnymi). Jednak połączenie kryminału z jakąś konwencją fantastyczną (w przypadku „Rzek Londynu” jest to urban fantasy) zazwyczaj przynosi bardzo dobry efekt, przypuszczalnie dlatego, że wtedy autor ma większe możliwości zaskakiwania czytelnika. Powieść Aaronovitcha to idealny przykład na to, jak przekonać antyfana kryminału do nielubianego gatunku. A idealne skomponowanie elementów dwóch różnych konwencji to dopiero pierwsza zaleta.

Drugą niewątpliwie są bohaterowie. Peter Grant to zwykły chłopak z osiedla – żaden wybraniec czy inny wybitnie utalentowany. Po prostu miał (nie)szczęście znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. To już samo w sobie jest ciekawe, bo dość rzadkie w fantastyce (choć mam wrażenie, że w urban fantasy trafia się statystycznie częściej). Poza tym nie jest szczególnie dobrze wykształcony, ma tylko przeciętnie zdaną maturę. Mimo wszystko, jest bystry i ma ogromne skłonności do zadawania niewygodnych pytań, a kariera policyjnego czarodzieja okazała się jedynym ratunkiem przed utknięciem w najmniej pożądanym przez młodych posterunkowych miejscu zatrudnienia – wydziale kontroli dochodzeń. Peter jest też narratorem naszej opowieści, a jego dystans do siebie i ogromne poczucie humoru zdecydowanie ją ubarwiają. Nie można chłopaka nie lubić.

Skoro mamy ucznia, nie mogło się też obyć bez mistrza – w tym przypadku inspektora Nightingale’a. Ten jest już bardziej typowy i na etapie pierwszego tomu cyklu można o nim powiedzieć, że jest bardo tajemniczy i że stopniowo w kolejnych powieściach będzie swoje tajemnice odkrywał. A żeby magicznej jeśli chodzi o zestaw głównych bohaterów liczbie „trzy” było zadość, jest jeszcze koleżanka Petera ze stażu, Lesley. Jako iż była od niego lepsza w policyjne klocki, dostała się do wydziału zabójstw i pełni rolę łączniczki. Cóż, może i Aaronovitch skorzystał przy tworzeniu bohaterów drugoplanowych ze schematów, niemniej wyszły mu postacie całkiem sympatyczne, z własna osobowością i zdecydowanie budzące w czytelniku jakieś emocje.

Towarzystwo niekoniecznie ludzkie to już zupełnie inna historia – zdecydowanie nie można mu zarzucić schematyczności. Tytułowe rzeki walczące o wpływy i negocjowanie między nimi zaprzestania działań zaczepnych między nimi, walka z wampirami czy rozmowy z duchami zdecydowanie dodają kolorytu całości. Jeśli ktoś jest rodowitym Brytyjczykiem lub fascynuje go ta kultura, śmiem twierdzić, że będzie się bawił jeszcze lepiej, czytając o zabytkach, legendarnych stworzeniach czy elementach charakterystycznych dla Wielkiej Brytanii.

Niefascynatom pozostaje wyłuskiwanie nawiązań popkulturowych. Osobiście najbardziej mnie urzekły żarty z „Harry’ego Pottera” (dość oczywiste w tej sytuacji), jakie urządzają sobie bohaterowie, ale są i „Gwiezdne wojny”, i komiksowi superbohaterowie i chyba gdzieś nawet „Star Trek” się prześliznął. I dla mnie to jest właśnie najciekawsze w całej powieści – widoczna wszędzie, naturalna współczesność i związane z nią nawiązania popkulturowe. Często zdarza się, że nawet jeśli czytam książkę z akcja rozgrywającą się po 2010 roku, to niezbyt to widać. Z częścią autorów jest ten problem, że wygodniej im ignorować zdobycze techniki i młodzi ludzie w ich książkach zachowują się nieco nienaturalnie. Rzadko im się zdarza pomyśleć jak Peter, że mimo iż nie mogą sobie jakiegoś szczegółu przypomnieć, sprawdzą to w Google jak tylko będą mogli wyciągnąć komórkę. Rzadko nawiązują do popularnych filmów i książek, nawet jeśli te już nie są nowościami, a autorzy wychodzą ze skóry żeby uzasadnić niemożliwość zadzwonienia do znajomego na komórkę, zamiast choć połowę tej energii przeznaczyć na jakieś sensowne wplecenie w fabułę tego nieskomplikowanego wątku. „Rzeki Londynu” zdecydowanie wyróżniają się w tej dziedzinie. Widać, że bohaterowie Aaronovitcha myślą i zachowują się jak ludzie dorastający w latach dziewięćdziesiątych, dla których korzystanie z internetu jest tak naturalne, jak oddychanie. I to jest fajne.

A teraz chwila na naprawdę krótki kącik czepiania się nieistotnych detali. Jest w powieści taka scenka, gdzie Peter, chcąc pokazać, że trochę się na wiejskim życiu zna, wspomina o „porze jagnienia się owiec”. Otóż owce się nie jagnią, owce się kocą (nie patrzcie tak na mnie, nie ja to wymyśliłam). Wobec tego do tej pory nie wiem, czy komentarz rozmówcy był szczery (na co wskazywałby dalszy tok rozmowy), czy ironiczny (na co wskazywałaby logika).

Okładka książki jest beznadziejnie nijaka. Nie dajcie się tym jednak zwieść, bo zawartość warto poznać. Polecam zwłaszcza tym, którzy lubią i kryminał, i fantastykę, i Londyn – oni będą piać z zachwytu. W sumie, nawet ci, którzy niespecjalnie lubią fantastyczne klimaty powinni w „Rzekach Londynu” znaleźć coś dla siebie. (Zaiste, magiczny złoczyńca z powieści Aaronovitcha nie jest o wiele bardziej niesamowity od co wymyślniejszych seryjnych morderców z „klasycznych” serii kryminalnych). Polecam i niecierpliwie czekam na więcej.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Rzeki Londynu
Autor: Ben Aaronovitch
Tytuł oryginalny: Rivers of London
Tłumacz: Małgorzata Strzelec
Cykl: Peter Grant
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2014
Stron: 384


Książka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.

sobota, 26 kwietnia 2014

Subiektywne prasowanie #20 - "Nowa Fantastyka" 02/2014

Nadrabiania zaległości ciąg dalszy, czas więc przejść do lutowego numeru „Nowej Fantastyki”. Co w nim było?

We wstępniaku Jerzy Rzymowski nieco złośliwie, a nieco z rezygnacją podśmiewa się z ludzi, którzy w powieściach fantastycznych doszukują się propagowania treści rasistowskich, homofobicznych czy totalitarnych, których zupełnie tam nie ma (bo czasem są, ale to już zupełnie inna bajka). W minidziale naukowym Mateusz Wielgosz zrezygnował z podania garści mininotek o najnowszych i najciekawszych osiągnięciach nauki na rzecz dłuższego felietonu o tym, jak też naukowcy próbują coś radzić na problemy starzenia się. Musze przyznać, że ta forma dużo bardziej do mnie przemawia niż poprzednia – dłuższy, spójny tekst widzę dużo ciekawszym. A i treśc zadowalająca.

Następnie mamy długi artykuł Andrzeja Kaczmarczyka o Robocopie i jego wszystkich popkulturowych odsłonach. Ciekawy i dość wyczerpujący, a bodźcem do jego ukazania była zapewne premiera remake'u historii o roboglinie (jeszcze jej nie widziałam, ale pewnie kiedyś z ciekawości obejrzę, choć projekt postaci głównego bohatera zupełnie do mnie nie trafia). Dalej mamy kolejna nawiązanie o Robocopa, tym razem w kontekście popkulturowego wskrzeszenia umarłych w artykule Tomasza Miecznikowskiego. Co do samego tekstu to mam mieszane uczucia, bo niekoniecznie zgadzam się z tezami postawionymi przez autora, ale całość wypada dość interesująco (a całośc jednak bardziej nawiązuje do Frankensteina, niż Robocopa).

Wawrzyniec Podrzucki w „Czerni zieleni” rozprawia się z ekologicznym pesymizmem w science fiction. Pisze, że na chwilę obecną jest on niczym nieuzasadniony, a wręcz tendencje są odwrotne i ładnie swoje zdanie argumentuje. Rzadko zdarza mi się czytać artykuł tego pana, z którym tak bardzo bym się zgadzała.

Dalej mamy tekst poświęcony komiksowi o króliku roninie, czyli serii „Usagi Yojimbo”. Muszę przyznać, że jest to jedna z tych nielicznych serii komiksowych, które może nawet chciałabym poznać, ale kreska zdecydowanie nie jest w moim guście (a i sama seria rozrosła się już do takich rozmiarów, że biedny laik nawet nie wie, od czego miałby zacząć). Natomiast wahających się artykuł z pewnością zachęci.

W cyklu „Fanatstyczny świat” tym razem pojechaliśmy do Izraela. Jest to dopiero pierwsza część dotycząca tego kraju i jak na razie poznajemy rys historyczny izraelskiego fandomu. Muszę przyznac, ze ta wycieczka podobała mi się znacznie bardziej niż poprzednia do Meksyku. Może dlatego, że fandom izraelski nie jest w stanie zamierania i coś tam ciągle się dzieje. A co teraz konkretnie, to przekonamy się w drugiej części artykułu, w następnym numerze.

Po kolejnej porcji wspomnień Macieja Parowskiego (tym razem to raczej refleksje dotyczące procesu twórczego) i „Rycerzach Siedmiu Królestw” w charakterze książki miesiąca, możemy przejść do felietonów. „Etyka żarcia” Rafała Kosika wypada dość słabo, bo odnosi się w dużej mierze do tego, z czego w swoim artykule naśmiewał się Wawrzyniec Podrzucki. Peter Watts dla odmiany zastanawiał się, czy w związku z rosnącym użyciem dronów i elektroniki na polach bitew odpowiedzialność za zbrodnie wojenne nie ulegnie podobnemu rozmyciu jak odpowiedzialność za cokolwiek w dużych korporacjach. Troce przerażająca wizja. Łukasz Orbitowski tym razem pisze o „Livide” jako o horrorze eklektycznym.

Przejdxmy do opowiadań. W tym numerze dominowały teksty spowinowacone z horrorem. Redakcja twierdzi, że jest nim „Nieistotna ofiara profesora Prysypkina” Jarosława Urbaniuka, ale jak dla mnie to po prostu thriller medyczny w formie reportażu. Warsztatowo bez zarzutu, ale mało wyrazisty. „Poglądomat” Bartosza Działoszyńskiego to coś w rodzaju gorzkiej, ironicznej satyry, bardzo, niestety, trafnej. Przypadła mi do gustu dużo bardziej, niż poprzedni tekst tego autora. „Żywoty bóstw śmiertelnych” Marcina Mleczaka być może nie powalają rozmachem fabuły, ale są oparte na ciekawym pomyśle, mianowicie co by było, gdyby historia zależała tylko od wyobrażeń społeczeństwa na jej temat.


Opowiadania zagraniczne w tym numerze ogólnie oceniam o oczko wyżej od polskich. „Dziewczę, które poszło na sushi” Pat Cadigan zdobyło w zeszłym roku nagrodę Hugo, ale szczerze mówiąc, nie uznała bym go za szczególnie wybitne. Owszem, jest to ciekawe połączenie space opery z cyberpunkiem z dodatkiem kontaktu z obcymi (którzy nie są obcy), ale nic poza tym. „Historia naturalna jesieni” Jeffreya Forda to powrót do klimatu grozy i to w japońskich dekoracjach, w typowym dla autora stylu. „Horyzont zdarzeń” Sunny Moraine to znów horror, z motywem nawiedzonego domu tym razem. Dość subtelny – dla mnie więcej w nim było zagubienia głównej bohaterki niż straszenia sensu stricto. Opowiadanie przyzwoite, choć nie wybitne. Na koniec szorcik Celii Friedman „Doskonały dzień”, czyli jeden dzień z życia obywatela mocno cyberpunkowej, ale przez to i bardzo nijakiej dla zainteresowanego, przyszłości. Nic szczególnego.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Subiektywne prasowanie #19 - "Nowa Fantastyka" 01/2014

Po długiej przerwie (nieprzyzwoicie długiej, rzekłabym) niniejszym wracam do tradycji pisania notek o kolejnych numerach „Nowej Fantastyki”. Jako że nazbierało mi się trochę zaległości, spodziewajcie się w niedługim czasie wielu notek o numerach archiwalnych – zaczniemy od nadrabiania zaległości z tego roku, a później co jakiś czas trafi się zaległość z poprzedniego. Nie przedłużając, pomówmy chwilę o numerze styczniowym.

Jerzy Rzymowski we wstępniaku zaczyna od problemu produkcji odpadów, by skończyć na rozważaniach dotyczących recyklingu kulturowego. Następnie kilka słów o nowościach i zapowiedziach (na ten moment już mocno nieświeżych, więc pominę) i nowinki ze świata nauki i techniki (uwielbiam ten dział, podaje w pigułce to, co musiałam żmudnie wyłuskiwać z różnych „Focusów” i „XXI wieków”). Dalej są już regularne artykuły.

„Krasnoludy i ich brodate żony” Artura Szejtera jest o tym, co w tytule. Idealny dla początkujących tolkienistów i fanów mitologicznych źródeł. Pięknie też rozprawia się z kwestią bród krasno ludzkich kobiet i dla mnie była to najciekawsza informacja w całym tekście. Następnie mamy artykuł Andrzeja Kaczmarczyka o smokach w filmie, mitologii i popkulturze. Rozumiem ograniczenia narzucane przez druk w prasie, ale chyba autor nie trafił z formułą tekstu – z konieczności jest on strasznie wybiórczy i traktuje temat mocno po łebkach.

Następnie mamy tekst należący do bardzo ciekawego cyklu, opisującego oblicze fantastyki w różnych krajach. Tym razem Marek Grzywacz zabrał nas do Meksyku. I okazało się, że kraj ten fanowi nie ma zbyt wiele do zaoferowania, bo i tradycja fantastyczna tam lichutka. Ale zawsze warto wiedzieć, jak to wygląda gdzie indziej. Mój największy problem z tym cyklem jest chyba taki, że robi apetyt na powieści, których polski czytelnik najprawdopodobniej nigdy nie pozna. A szkoda…

Dalej mamy wywiad z Piotrem Kowalskim – polskim rysownikiem (niektórzy czytelnicy mogą kojarzyć jego ilustracje do niektórych opowiadań w NF), który robi karierę w komiksie w USA. Gratka zwłaszcza dla tych, których interesuje komiks i graficzna strona fantastyki. Później mamy drugą część wspomnień Macieja Parowskiego. Ciekawe są, nie powiem, ale większość dotyczy czasów sprzed mojego urodzenia i ludzi, których nawet jakbym chciała, to nie miałabym okazji poznać. Zdecydowanie więcej z artykułu wyniosą starsi czytelnicy.

W moim ulubionym cyklu („Z lamusa”) tym razem mowa o frenologii – trochę jestem zawiedziona, bo temat mi znany i niewiele z niego wyniosłam. Książka miesiąca tym razem też mi doskonale znana (w końcu Scott Lynch i jego cykl „Niecni Dżentelmeni”).

Przejdźmy do felietonów. Rafał Kosik ubolewa nad niefrasobliwością społeczną odnoście przyszłości dalszej niż jakieś kolejne pięćdziesiąt lat i muszę przyznać, że ma facet sporo racji. Za to Peter Watts wybrał się dla odmiany w podróż w przeszłość i wyszła z tego prawdziwa perełka. Wziął się bowiem za racjonalizowanie historii Jezusa z Nazaretu, a zrobił to nie jak naukowiec, ale jak zdroworozsądkowy pisarz – i wyszło coś, co rozwinięte w powieść bardzo chętnie bym przeczytała. Łukasz Orbitowski tym razem dzieli się wrażeniami z horroru o kanibalach, choć wątpię, żeby „Somos lo que Hay” spodobało się fanom „Hannibala”.

Przejdźmy może do opowiadań, które w tym numerze trzymają równy, dobry poziom, choć żadne nie jest wybitne. „Rzeźbiarz bogów” Pawła Nesterwicza to kawał dobrego, pisarskiego rzemiosła z całkiem interesującym światem przedstawionym i historią do opowiedzenia. Niemniej, nie zawiera pomysłu ani pointy, które mogłyby pozostać pamięci czytelnika na dłużej. „Jak uniknąłem służby wojskowej” Lucyny Grad to sympatyczne opowiadanko napisane gładkim, przyjemnym stylem. Akcja rozgrywa się w Turkiestanie w XIX wieku (czas zaborów), a bohaterem i narratorem jest polski zesłaniec. Treść zaś odpowiada na pytanie „co by było, gdyby przypadkowego żołnierza wciągnąć w tryby klasycznej, lokalnej baśni?” i robi to w sposób bardzo przyjemny. „O-Bon Matsuri” Marii Sobieckiej, jak wskazuje sama autorka, było inspirowane twórczością Kena Liu i to bardzo widać – podobna poetyka, styl i tematyka. Niestety, brakuje trochę do wyrazistości i mocy pointy oryginału, w związku z tym dostaliśmy nieco mdławy (ale wciąż dobry warsztatowo) zapis ze spotkania z ojcem w dniu święta zmarłych.

Zagraniczne opowiadania nie odbiegają poziomem od polskich, ale gatunkowo owszem – rodzime krążyły wokół fantasy, zagranica zdecydowanie woli science fiction. „Enigma” Seana McMullena opowiada historię odkrycia planety – pozostałości po nieznanej cywilizacji. Pomysł nie jest jakoś szczególnie zaskakujący, ale wykonanie solidne. „Poniedziałkowy mnich” Jasona Sanforda ma w sobie coś z opowieści o walce z reżimem i uciskiem i jest chyba znacznie bardziej oniryczny, niż autor planował. Jest też najlepszym opowiadaniem numeru, choć przewagę ma niewielką. „Wesprzyjcie moją armię robotów!!!” Keffy R. M. Kehril to zabawny shorcik oparty na zapisie z akcji zbierania na tytułowy pomysł na Kickstarterze czy podobnym portalu. Byłby o wiele zabawniejszy, gdyby nie tak bardzo rzeczywisty.

A niedługo ciąg dalszy nadrabiania zaległości.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Life over. Pleas restart - "Jej wszystkie życia" Kate Atkinson

Kiedy przeczytałam, o czym też może być powieść „Jej wszystkie życia” Kate Atkinson, pierwszym skojarzeniem był trwający nie jeden dzień, ale całe lata „Dzień Świstaka”. Drugim była gra komputerowa – jakakolwiek, w której po nieudanym przejściu poziomu można wrócić do ostatniego save’a i zacząć od nowa. Myślę, że bohater takiej gry mógłby się czuć jak Ursula, której historie przedstawia nam pani Atkinson.

Dziesiątego lutego 1910 roku rodzi się dziewczynka i niestety umiera. Ale rodzi się drugi raz i już przeżywa. Narodzi się jeszcze wiele razy, bo życie codzienne jest pełne niebezpieczeństw: morskie fale, epidemia grypy, otwarte okna. Którą historię uda się doprowadzić do końca? I czy możliwe jest uniknięcie błędów?

Taka przywodząca na myśl grę konstrukcja bardzo mi się podoba, choć nastręcza pewne trudności – trzeba czytać uważnie i baczyć na nagłówki, żebyśmy nie byli zdziwieni, kiedy znowu cofniemy się do któregoś z poprzednich kluczowych momentów w życiu Ursuli Todd. Poza tymi niedogodnościami, styl Atkinson jest bardzo przystępny: prosty, ale nie prostacki, rzeczowy i konkretny, ale nie suchy. W zasadzie zawiera wszystko, co zawsze kojarzyło mi się z dobrym, współczesnym, brytyjskim pisarstwem. Poza tym autorka może się popisać nielichą elokwencją, a łowcy cytatów powinni być zadowoleni. A wszystko to jest niezwykle naturalnie skomponowane.

Jednak nie styl, będący ewidentną zaletą, jest najmocniejszym punktem powieści. Są nią fabuła i bohaterowie. Sama fabuła nie jest może szczególnie porywająca, choć momentami trup ściele się gęsto (bohaterka w końcu przeżyła dwie wojny). Z pewnością spodobałaby się jednak wielbicielom powieści obyczajowych. Dla mnie najciekawsze były nawet nie próby odtworzenia czasów przedwojennych, ale pokazanie, że drobne decyzje mogą zaważyć na całym życiu. I często nie są to nawet decyzje samych zainteresowanych, tylko splot zachowań ludzi z ich otoczenia. Truizm, ale jakże porywająco opisany. Atkinson zdecydowanie pokazała, ze każdemu banałowi można nadać niebanalną formę i znaczenie.

Pomówmy jeszcze chwilę o bohaterach. Ursula przyszła na świat w typowej angielskiej rodzinie z klasy średniej pierwszej dekady dwudziestego wieku. Ojciec – bankier, matka – gospodyni domowa (oczywiście tylko w takim stopniu, w jakim gospodynią mogła być panienka z dobrego domu, bo państwo Todd posiadali gosposię i pokojówkę) i czwórka rodzeństwa, w tym dwoje starszego. Autorce każdego udało się obdarzyć własnym charakterem, a dodatkowo naznaczyć tenże charakter stosunkiem Ursuli (z której perspektywy przez większość czasu) poznajemy świat powieści i wydarzenia) do danego członka rodziny. W miarę, jak dziewczyna dorasta i opuszcza dom, poznajemy też innych jej znajomych współlokatorów i kochanków.

W życiu Ursuli szczególną rolę zdają się odgrywać dwie osoby – młodszy brat i ciotka. Z ciotką Izzie problem jest o tyle ciekawy, ze jest ona osobą ledwie tolerowana w domu Toddów, synonimem chaosu i braku odpowiedzialności, doprowadzającą do szału panią domu. Rzeczywiście, Izzie taka jest, w przeciwieństwie do poukładanej i pruderyjnej pani Todd, przywiązanej do moralnych standardów obowiązujących za czasów jej młodości. Jednak kiedy Ursula wpada w poważne tarapaty, to właśnie ciotka okazuje się osobą, która udzieli jej pomocy. Młodszy brat, Teddy, jest dla odmiany maskotką całej rodziny, przez wszystkich uwielbianą i rozpieszczaną, a mimo to zachowującą miły charakter. Te dwie postacie równoważą się w życiu Ursuli.

„Jej wszystkie życia” to jedna z tych książek, które należy przeczytać samemu. A Kate Atkinson jest jedną z tych pisarek, które nie zapomniały, że powieść powinna przede wszystkim opowiadać jakąś ciekawą historię. Ta opowiada wiele. Wybierzcie sobie ulubioną. 

Książke otrzymałam od wydawnictwa Czarna Owca.

Tytuł: Jej wszystkie życia
Autor: Kate Atkinson
Tytuł oryginalny: Life after Life
Tłumacz: Aleksandra Wolnicka

Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok: 2014
Stron: 564


Książka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

O wiktoriańskiej modzie i młodzieży poważnej... tyle, że nie - "Dziewczyna w mechanicznym kołnierzu" Kady Cross

Już kiedy czytałam pierwszą część „Kronik steampunkowych” autorstwa Kady Cross było dla mnie jasne, że nie jest to literatura wysokich lotów – raczej mocno przeciętne czytadełko. Nawet nie dawałam większych szans na wyjście drugiego tomu. Ale skoro już wyszedł, postanowiłam sprawdzić, czy autorka choć trochę poprawiła warsztat od czasu debiutu. Cóż, obawiam się, że nie.

W kilka tygodni po wydarzeniach z „Dziewczyny w stalowym gorsecie” dzielna ekipa wiktoriańskich x-menów dociera do Nowego Jorku, aby pomóc przyjacielowi. Okazuje się, że ten został wmieszany w intrygę mającą na celu zdobycie tajemniczego, ale niezwykle potężnego urządzenia przez jeden z lokalnych gangów. Czy książę Griffin i spółka zdołają temu zapobiec i oczyścić przyjaciela z zarzutów?

Zacznijmy może od zalet. Pani Cross potrafi czasem błysnąć zaskakującym zwrotem akcji. Co prawda jeśli chodzi o jej twórczość, to nie mam wygórowanych oczekiwań, ale w kategorii „lekka powieść młodzieżowa” jej umiejętności zaskakiwania czytelnika wypadają całkiem nieźle. Niestety, unikanie przewidywalnych rozwiązań wydaje się być mocno przypadkowe i występuje raczej w mniejszości.

Co jest zdecydowanym minusem? Niestety, Finley. W poprzednim tomie autorka zamknęła kwestię jej podwójnej osobowości i teraz nieudolnie próbuje znowu ją wykorzystać, co wygląda dość sztucznie i w zasadzie niczego nie wnosi. Czytelnik ani przez chwilę nie wierzy w wątpliwości bohaterki (to znaczy, jest przekonany, że Finley naprawdę te wątpliwości ma, ale od początku wiadomo, jak je rozwieje). Dodatkowo postać ewoluuje w jakąś koszmarną hybrydę Mary Sue z tomboy (pozwólcie, że posłużę się angielskim słowem, bo polska „chłopczyca” w popkulturze kojarzy się raczej pozytywnie). To, co jeszcze w poprzednim tomie było w tej postaci fajne, sympatyczne i kobiece, teraz okazuje się gorsze (zamiłowanie do pięknych sukien zmienia się w fascynację męskimi strojami i zajęciami. I nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie jednoznaczne wskazanie, że ta kobieca edycja dziewczyny była zdecydowanie drugiej kategorii). Poza tym Finley (cóż, aby było sprawiedliwie dodajmy, że nie ona jedna) zachowuje się jak rozkapryszony przedszkolak, narażając przyjaciół i ich wspólną misje na niepowodzenie tylko po to, żeby zrobić komuś na złość. Jest niestrawna do tego stopnia, że momentami czytelnik życzy jej długiej i bolesnej śmierci.

Pozostali bohaterowie są dość sztampowi, ale zdecydowanie mniej irytujący. Paradoksalnie, najlepiej wypadają ci epizodyczni. Moim faworytem „Dziewczyny w mechanicznym kołnierzu” jest... Nicola Tesla. Pojawia się tylko w kilku scenkach i ewidentnie widać, że z tym facetem coś jest nie tak, zgodnie z zamiarem autorki. Całkiem sympatyczna pozostaje też Emily, zdająca się być jedyną rozsądną osobą w grupie. Sam nie dostał na tyle dużo czasu antenowego, żeby można było coś konstruktywnego o nim powiedzieć, a Griffin... cóż, poza ciągłymi kłótniami z Finley i rozterkami pt. „czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie” prezentuje się czytelnikom jako nieuprzejmy buc, postępując chamsko w stosunku do dziewczyny, która może i inteligencją nie grzeszyła, ale jej jedynym przewinieniem było to, że nie była Finley (której, za podobne zachowanie nie spotyka słowo krytyki. Z drugiej strony, panna z dobrego domu wdająca się w miejscu publicznym w pyskówkę z dziewczyną, którą uważa za utrzymankę jest bardzo mało prawdopodobna psychologicznie). W ogóle postacie kobiece nie należące do naszej zgranej paczki są (z jednym wyjątkiem) albo puste, albo podłe, albo głupie, albo wszystko naraz. To takie... nieprofesjonalne. Dla dopełnienia obrazu dodam tylko, ze lokalny czarny charakter nie ma w sobie ani odrobiny uroku czy niejednoznaczności. Jest po prostu kartonową zabawką, co do której losów od początku nikt nie ma wątpliwości.

A skoro już jesteśmy w temacie, to słów kilka o wątkach miłosnych. O ile w „Dziewczynie w stalowym gorsecie” były całkiem sympatyczne (choć momentami wysilone) i mieszczące się w młodzieżowych schematach, to w kolejnej powieści wypadają po prostu sztucznie. Autorka dała do zrozumienia, że pewne kwestie już wyjaśniła, po czym w kontynuacji otwarła je na nowo tak, jakby kilka ostatnich stron tomu pierwszego nie istniało. W dodatku poprowadziła rozterki bohaterów znowu tymi samymi torami, więc czytelnik otrzymał nużącą powtórkę z rozrywki, okraszona przepychankami z piaskownicy rodem. I o ile niedojrzałości nastoletnich bohaterów można by jeszcze bronić, to w momencie, kiedy czytelnik uświadamia sobie, że nie ma do czynienia z współczesnymi gimnazjalistami, tylko z osiemnastolatkami w czasach wiktoriańskich, wszystko mu opada.

Stosunek do realiów w ogóle autorka ma ciekawy. Rozumiem, że to fantastyka i pewne rzeczy mają prawo się różnić, ale mimo wszystko to nie jest jakiś autonomiczny fantasyland, tylko historia alternatywna. I miło by było, gdyby autorka trochę uwagi poświęciła wyjaśnianiu różnic między naszą rzeczywistością i własną. Choćby sprawa garderoby, której opisy u Cross zajmują sporo miejsca. Nikt nic dziwnego nie widzi w tym, ze w Nowym Jorku przełomu XIX i XX wieku dziewczyna wychodzi w różowych, falbaniastych spodenkach do kolan i gorsecie. Nie wiem jak mieszkańcy miasta, ale ja na ich miejscu pomyślałabym, że panna zapomniała założyć sukienki i wyszła w samej bieliźnie.

Słów kilka o języku. Jest bardzo prosty i to jest w pewnym sensie zaleta, bo target książki taki język preferuje, ale w drugim tomie ta prostota zaczyna męczyć. Być może nie zauważyłam poprzednim razem (a może w poprzedniej książce było lepiej pod tym względem), ale książka pani Cross zawiera męczącą ilość powtórzeń. Autorka średnio trzy razy na rozdział przypomina nam, że Dalton uśmiecha się jak rekin, a Finley potrafiłaby komuś skręcić kark jak kurczakowi. Na dłuższa metę to męczące.

Tak sobie myślę, że jak poprzednia część, tak i ta trafi w gusta targetu – nastolatek zafascynowanych wizją epoki wiktoriańskiej z anime rodem i nie mająca wiele wspólnego z czymkolwiek. Pozostali czytelnicy powinni raczej trzymać się od „Dziewczyny w mechanicznym kołnierzu” z daleka.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Fabryka Słów.
Tytuł: Dziewczyna w mechanicznym kołnierzu
Autor: Kady Cross (Kathryn Smith)
Tytuł oryginalny: The Girl in the Clockwork Collar
Tłumacz: Patricia Sørensen
Cykl: Kroniki steampunkowe  
Wydawnictwo: Fabryka Słów  
Rok: 2014
Stron: 384


Książka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.

środa, 9 kwietnia 2014

Film ostatnio widziałam #3 - "Księżniczka i żaba" ("The Princess and the Frog")

Troszkę spoilerów, ale nieistotnych.

To miała być hejtnotka o najbardziej przeze mnie nielubianej animacji nowego Disneya (starego w sumie też, ale jeszcze nie wszystkie widziałam, więc może znajdzie się coś, co zdetronizuje „Księżniczkę i żabę” – coś, czego nie można wytłumaczyć wiekiem). Specjalnie z tej okazji obejrzałam „Księżniczkę i żabę” raz jeszcze. I stwierdziłam z niejakim rozczarowaniem, że film nie wywołuje we mnie już tylu negatywnych emocji, co za pierwszym razem, choć ciągle go nie lubię.

Z „Księżniczką i żabą” mam dwa potężne problemy. Pierwszym była promocja filmu, drugim – główni bohaterowie. Zacznijmy może od pierwszego.

Jak niektórzy być może pamiętają, tę animację Disney reklamował jako przełomową. Raz, że miała być powrotem do tradycyjnej animacji po dłuższej przerwie (i ta deklaracja została w stu procentach spełniona, bo wizualnie film prezentuje się świetnie), a dwa, miała zrywać z klasycznymi stereotypami wytwórni. Oto widzowie mieli wreszcie poznać Tianę – bohaterkę nie dość, że czarnoskórą, to jeszcze samodzielną, zaradną i niepotrzebującą męskiego wsparcia do spełnienia marzeń. I tu nam się deklaracje z rzeczywistością mocno rozjechały.

Tiana jest zwykłą dziewczyną z Nowego Orleanu i ma marzenie – chce założyć własną restaurację, nie byle jadłodajnię, ale lokal z prawdziwego zdarzenia. W związku z tym tyra na dwie, trzy zmiany jak dziki osioł i kompletnie nie ma życia. Jedyne, co ją interesuje, to praca, zaliczka na budynek starej cukrowni, który upatrzyła na restaurację i spełnianie marzenia ojca, który zginął na wojnie. I tu rodzi się pierwszy zgrzyt, ponieważ niezależnej i silnej Tianie mimo lat ciężkiej harówy i poświęceń nie udaje się uzbierać zaliczki na czas. Z jednej strony, to logiczne: trudno oczekiwać, żeby kelnerkę stać było na zakup dużego lokalu (choćby i do remontu) z samych napiwków. Z drugiej, ośli upór i brak zdrowego rozsądku (bo trudno to nazwać inaczej) u naszej bohaterki jest wręcz porażający. Tiana doskonale widzi, że lata pracy prawie pozwoliły jej uzbierać zaliczkę na spełnienie marzenia, ale zdaje się zapominać, że to dopiero początek. Resztę budynku też trzeba będzie spłacić, całość wyremontować (nawet jeśli własnymi rękami, to materiały przecież kosztują), urządzić i zatrudnić obsługę. W praktyce oznacza to, że Tiana nawet po wpłaceniu magicznej zaliczki będzie musiała znowu przez lata harować na dwie zmiany u konkurencji, żeby w ogóle swój lokal otworzyć. To jest ten moment, kiedy zawieszanie niewiary z łomotem spada z kołka – zwłaszcza, że rzecz się dzieje nie w jakiejś odległej, baśniowej krainie, gdzie może byłaby bardziej prawdopodobna, ale w dobrze znanych Stanach Zjednoczonych.

Rozwiązaniem problemów finansowych okazuje się nie kto inny, jak książę z bajki. Naveen w zamian za zdjęcie klątwy obiecuje dziewczynie, że kupi dla niej wymarzoną restaurację (i to nawet nie za swoje pieniądze, bo tych nie ma, ale za forsę tatusia bogatej koleżanki Tiany, Charlotty, którą Naveen początkowo planuje poślubić). Scena, kiedy dwie żaby planują skok na kasę Charlotty wydaje mi się dość obrzydliwa. Już wcześniej okazało się, że księżniczka Disneya może sobie być pracowita i niezależna, ale bez swojego księciunia i tak do niczego nie dojdzie, choćby pękła. Teraz dowiadujemy się jeszcze, że cel poniekąd uświęca środki – Tiana jest gotowa wmanewrować Charlottę w małżeństwo z nieodpowiedzialnym fircykiem i babiarzem, lecącym wyłącznie na kasę (i to, że Charlotta marzy o wyjściu za księcia, jaki by on nie był, wcale nie jest dla mnie usprawiedliwieniem. To całkiem sympatyczna – choć głupiutka jak gąska i bardzo infantylna – dziewczyna i pchanie jej z premedytacją w małżeństwo, które z pewnością nie będzie na dłuższą metę szczęśliwe, jest podłe) tylko dla własnych, egoistycznych celów. To ja już chyba wolę śpiewanie po lasach i osobowość zwiędłej firany.

A przecież wystarczyło, żeby Tiana porozmawiała z Charlottą i pożyczyła pieniądze od jej ojca. Nawet jeśli ten nie bardzo miałby na to ochotę z powodu przepaści społecznej (wielki, biały bogacz vs ciemnoskóra klasa robotnicza), to córka już by go urobiła, swojej ulubienicy przecież nie umiał niczego odmówić. Mając pieniądze, Tiana mogłaby się poświęcić sensownej ciężkiej pracy nad doprowadzeniem swojej restauracji do świetności, oddać, co pożyczyła, i cieszyć się z sukcesu. A co najważniejsze, takie rozwiązanie w ogóle nie zaburzyłoby linii fabularnej filmu: Tiana mogłaby znów niefortunnie pocałować żabiego księcia i potem, ciągle owładnięta marzeniem o własnej restauracji i etosem ciężkiej pracy, rozpaczliwie pragnąć powrotu do ludzkiej postaci (bo trudno prowadzić interesy, kiedy jest się płazem). Zaś leniwy książę po obowiązkowej przemianie w dobrego, odpowiedzialnego człowieka, mógłby zakasać rękawy i pomagać w remoncie, jak pomagał dotąd. Obeszłoby się bez moralnie niejednoznacznych elementów scenariusza.

Część problemów, jakie mam z głównymi bohaterami, można wywnioskować już z poprzednich akapitów. Ale podsumujmy jednym słowem: Tiana i Naveen są wyjątkowo antypatyczni. Książę to typowy buc-lekkoduch, egoista bez empatii. Oczywiście pod koniec filmu już rozumie, że jego dotychczasowa postawa była karygodna i zmienia się na lepsze, ale wątpię, żeby wielu oglądających dotrwało do tego momentu nie życząc mu choć raz długiej i bolesnej śmierci albo pozostania w słoiku czarownika voodoo do końca życia. Co prawda posiadanie jakiegokolwiek charakteru jest wśród książąt Disneya rzadkością, ale jeśli tak to ma wyglądać, to dziękuję, postoję.

Podobnie rzecz się ma z Tianą. Pisałam już o jej braku rozsądku – może spotkam się z potępieniem, ale uważam, że propagowanie idei ciężkiej pracy dla ciężkiej pracy jest pomysłem mocno przeciętnym. Co innego, gdyby ciężką pracę bohaterki wspierała jeszcze żyłka do interesów czy choćby niechęć do rzucania samej sobie kłód pod nogi. I teraz trochę mam dylemat – Tiana jako bohaterka disnejowskiej animacji jest dla mnie niestrawna, widać jednak, że twórcy chcieli coś przez nią pokazać. Jej egoizm i skupianie się na wąsko rozumianym celu ma widzowi zademonstrować, że dziewczyna zatraciła gdzieś to, co w życiu najważniejsze: miłość. I dopiero klasyczny, spotkany w dziwnych okolicznościach dzień wcześniej facet jest w stanie jej o tym przypomnieć i zmienić perspektywę na słuszną. Niemniej, Tiana-pracoholiczka pozostaje odstręczająca znacznie dłużej niż Naveen.

Co jest zaletą filmu? Postacie drugoplanowe. Charlotta bywa irytująca, ale jest tak rozkosznie przerysowaną głupiutką blondyneczką, że nie mogłam jej nie polubić. Zwłaszcza, iż ta infantylna, rozpieszczona jedynaczka ma dobre serce i potrafi poświęcić własne marzenia dla szczęścia innej osoby – czego przez długi czas nie potrafi Tiana, a do czego już na pewno nie jest zdolna stereotypowa pusta blondi. W ogóle mam wrażenie, że to postać mająca parodiować schematyczną disnejowską księżniczkę – jest białą blondynką, a poza tym jej największe marzenie to poślubić księcia. Trochę kiepsko, jeśli zamierzona parodia budzi więcej sympatii od głównej bohaterki… Człowiek Cień, główny czarny charakter animacji też wypada ciekawie, z tym, że ja mam słabość do disnejowskich czarnych charakterów, więc wystarczy, że będzie pasował do schematu. No i piosenki dają radę – może nie są jakimiś wybitnymi hitami, ale „Prawie udało się” i „Przyjaciele z zaświatów” mają potencjał. 

Charlotta też ma swoje marzenie i realizuje je z nie mniejszą werwą niż Tiana. Tylko metody inne.;)

Mam wrażenie, ze gdyby nie promocja, film byłby bardziej strawny. Dostalibyśmy po prostu mniej udaną księżniczkę Disneya i tyle. Jednak budowanie oczekiwań, których film nie jest w stanie spełnić, było strzałem w stopę – już Pocahontas była od Tiany bardziej wyzwolona, a stereotypom porządnie zagrała na nosie dopiero zeszłoroczna „Kraina lodu”. Cóż, ciekawe, co nam wytwórnia zaprezentuje w tym roku.  

"Księżniczka i żaba" ("Thr Princess and the Frog")
reż. Ron Clements, John Musker
Walt Disney Pictures
2009

sobota, 5 kwietnia 2014

Pokaż mi swój cień, a powiem ci, kim jesteś - "Cienioryt" Krzysztof Piskorski

Krzysztof Piskorski jest jednym z tych pisarzy, od których zaczynałam przygodę z fantastyką. Wtedy, w tych zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze nie miałam Internetu, trafiłam w lokalnej gazetce na króciutką recenzję któregoś tomu „Opowieści piasków” – o dziwo całą trylogię mieli w bibliotece. Wtedy debiutant Piskorski zachwycił nieopierzoną fankę fantastyki. Od tamtego czasu się zestarzałam i zdążyłam przeczytać morze książek (a "Opowieci piasków" nie uznaję juz za tak zachwycające, widzę sporo grzechów debiutanta, ale to wciąż może być przyjemna lektura. I ma jaszczuroludzi. To nie to samo co smoki, ale prawie), autor też parę rzeczy napisał. Czy zdążył też popracować nad brakami warsztatu?

Arahon Y’Barratora jest najlepszym szermierzem w Serivie. Niestety, „najlepszy” nie jest równoważne ani z „najmłodszy”, ani z „najlepiej opłacany”, dlatego też nasz bohater żyje dość skromnie, choć póki co do biedy mu jeszcze daleko. Tymczasem los jakby się na niego uwziął: najpierw w pojedynku zabija młodą wyspiarkę, którą postanawia pomścić o wiele potężniejsza matka, potem wplątuje się w spisek, w który zdają się być zamieszane nie tylko najbardziej wpływowe rody Serivy, ale też potężni cieńmistrzowie. Czy wierny rapier i lata doświadczenia pozwolą szermierzowi wyjść cało z opresji?

Na początek zajmę się może światem przedstawionym. Seriva przypomina hiszpańskie miasta portowe epoki oświecenia – położona wśród wypalonych słońcem terenów, żyjąca z handlu, dopiero co odbudowana po wyniszczających (głównie finansowo) wojnach. Sposobem opisu przypomina trochę Paryż z „Trzech muszkieterów”. Tym razem miasta nie można nazwać równoprawnym bohaterem powieści, ale jego koloryt, historia, a nawet lokalne obyczaje, o których autor nie tylko wspomina, ale także wykorzystuje jako integralne elementy fabuły sprawiają, że staje się idealnym, pełnowymiarowym tłem wydarzeń. Z resztą, nie oszukujmy się – miasto i sytuacja geopolityczna i ekonomiczna (o których informacje autor również przemyca), jest bardzo ważne, ale tym co fantastów interesuje, są różnice względem znanego świata. Istnieje jedna, zasadnicza – magia cienia.

Piskorski wykorzystał tu pomysł bardzo prosty, ale jednocześnie tak przyciął go na własną miarę, że powstało coś bardzo interesującego. W uniwersum „Cieniorytu” istnieje bowiem nie tylko świat nam znany, widziany za dnia. Pod nim kryje się cieńprzestrzeń. A każdy cień rzucany pod ostrym słońcem Serivy (a już osobliwie cienie istot żywych) może stać się pułapką i wrotami do niej. Oczywiście z cieńprzestrzenią jest związana swoista magia, ale nie ona jest tutaj ważna (choć dla fabuły niezbędna). Najważniejsze jest to, że autor pokazał, co obecność cieńprzestrzeni oznacza dla zwykłych ludzi, jak zmienia obyczaje i wpływa na życie mieszkańców. Rzadkość, bo nawet jeśli w fantasy mamy do czynienia z systemem magicznym, to zwykłych ludzi nie dotyczy on tak dalece, że poza polami walki/warsztatami alchemicznymi mógłby nie istnieć. U Piskorskiego jest inaczej i bardzo dobrze wpływa na jakość powieści.

Bohaterowie również są sprawnie wykreowani, choć postaciom drugoplanowym można było dać więcej czasu antenowego. Sam Arahon, będący głównym bohaterem, jest człowiekiem jeszcze niestarym, ale i nie młodzieniaszkiem. Nieco zgorzkniały, mimo doświadczeń wojny i pracy w wywiadzie nigdy nie porzucił do końca swojego idealizmu. Muszę przyznać, że mimo całej mojej sympatii do szermierza, uważam go za jedną z mniej barwnych postaci. Jest trochę jak D’Artagnan - akuratny, do polubienia i kibicowania, ale jednocześnie bardzo przewidywalny (tu zdecydowanie lepiej wypada jego.. hm, „mroczna” połowa). Lepiej wyglądają postacie drugoplanowe, prezentujące cały wachlarz charakterów, dziwactw i niesamowitych pomysłów. Mamy więc niepoważnego artystę, naiwnego uczonego, jego bystrą córeczkę, stateczną i twardą jak skała wdowę, banitę, kobietę, która zdecydowanie nie jest tym, co widać na pierwszy rzut oka i wiele innych. Aż żal, że niektórzy pojawiają się jedynie na kilka akapitów.

Jeszcze kilka słów o akcji. Piskorski poprowadził fabułę w sposób typowy dla opowieści płaszcza i szpady, do którego bardzo pasuje wartka akcja. Mamy mnóstwo scen szermierczych pojedynków, bójek, ucieczek, pogoni i podchodów. Ale uwaga – powieść, zanim nabieże odpowiedniego tempa, bardzo długo się rozkręca. Nie porzucajcie jej więc przez pierwsze sto pięćdziesiąt stron, nawet jeśli zaczniecie przysypiać. Opłaci się.

„Cienioryt” to książka zdecydowanie warta polecenia. Autor bardzo poprawił warsztat, mimo kilku bardzo zaskakujących zwrotów akcji nie musi korzystać z rozwiązań typu „deus ex machina” (co trochę zepsuło mi lekturę „Opowieci piasków”), pióro ma bardzo sprawne, a styl przystępny i zróżnicowany. Czytajcie, bo dobre.

Książke otrzymałam od Wydawnictwa Literackiego.

Tytuł: Cienioryt
Autor: Krzysztof Piskorski
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2013
Stron: 452


Książka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.

środa, 2 kwietnia 2014

Stosik #54

Dziś od razu do rzeczy, bo i stosik niewielki. Na samej górze zdobycz pyrkonowa, którą chwaliłam się już w relacji z konwentu - "Wyposażenie osobiste" Marka Oramusa. Pod nią wygrzebany w carefourowym koszyku z tanią książką "Demi-Monde. Zima". Co prawda książka ma co najmniej trzy tomy kontynuacji, które nie wyszły w Polsce, ale kosztowała niecałe siedem złotych, więc niech tam.

W tym miejscu rozpoczyna się strefa recenzencka. "Rzeki Londynu" chwalił chyba każdy bloger, który choć trochę gustuje w fantastyce i umie czytać po angielsku, więc muszę i ja się zapoznać - choć po prawdzie zwątpiłam już, że do mnie trafią (za to okładka jest paskudna, choć srebzysty napis i tak prezentuje się lepiej od krwistoczerwonego). "Brudne ulice nieba" to książka, na której nie mam autografu Williamsa, bo nie zabrałam jej z hotelu.;_; Liczę, ze wynagrodzi mi to jakością (i tu wiadomo, ze przynajmniej drugi tom na pewno zostanie wydany). Oczywiście od Rebisu. Dwie kolejne dostałam od Czarnej Owcy. "Jej wszystkie życia" mam ambitny plan zrecenzować do poniedziałku, najdalej do środy - zapowiada się ciekawie, węszę podobieństwo do "Żony podróżnika w czasie", minus romans. "Druga płeć" to opasłe tomiszcze z serii Biblioteka Kongresu Kobiet. Coraz bardziej mnie ta seria interesuje, może nawet uzupełnię sobie brakujące tomy.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...