piątek, 29 stycznia 2016

"Studnia Wstąpienia" Brandon Sanderson

„Studnia Wstąpienia” to drugi tom cyklu o Zrodzonych z Mgły, autorstwa Brandona Sandersona. Tak, jak tom pierwszy uznałam za całkiem sympatycznie napisana powieść przygodową, tak z drugim mam pewne problemy.

Po wydarzeniach sprzed roku zapanowały w Luthandel nowe porządki. Zmieniło się wiele, ale sytuacja miasta nie jest najlepsza – kwestią czasu (i to niewielkiego) pozostaje, kiedy zaczną się o nie upominać wrogie armie. Nowy król ma wiele pomysłów, jego Zrodzona z Mgły go wesprze, ale czy to wystarczy, żeby za pomocą nielicznej armii złożonej z byłych niewolników ochronić miasto? (nawet nie wiecie, jak trudno jest pisać ten akapit unikając spoilerów. Ale w kolejnych już niestety będą drobne do pierwszej części, bo inaczej nie da się poruszyć interesujących mnie kwestii).

Wbrew temu, co napisałam w poprzednim akapicie odniosłam wrażenie, że głównym wątkiem „Studni Wstąpienia” są problemy egzystencjalne bohaterów. Vin przez bite siedemset stron tonie w rozterkach natury egzystencjalnej. Sam w sobie ten pomysł nie jest zły, ale przez dłuższy czas coś mi w nim nie grało. I chyba wiem, co. Otóż nie grało mi wrażenie, że autor wraca do problemu, który już pozornie rozwiązał w poprzednim tomie, a tego zabiegu strasznie nie lubię. Vin już w poprzednim tomie początkowo nie mogła się odnaleźć w nowej rzeczywistości, w którą wrzucił ją Kelsier, zabierając ze złodziejskiej szajki. Ten problem zdawał się być rozwiązany, bo bohaterka w końcu zaakceptowała swoje nowe miejsce, przyjaciół i prawo do miłości a także swoją tożsamość jako Zrodzonej z Mgły. Tymczasem w „Studni Wstąpienia” znowu mamy do czynienia z Vin rozdartą, zastanawiającą się, czy jest godna miłości swojego mężczyzny, a także wyalienowaną z powodu swoich mocy. Niby jest to uzasadnione (w końcu została jedyną znaną sobie Zrodzoną z Mgły), ale jednocześnie strasznie wtórne.

Wtórność jest chyba największą wadą tego tomu. Pomijając rozterki Vin, właściwie cała konstrukcja fabuły jest oparta na dokładnie tym samym schemacie, co w poprzedniej części. Zaczynamy o budowania napięcia (co trwa dłuższy czas), potem mamy moment nadziei, nieprzewidziane problemy, chwilową poprawę, wielką bitwę, chwilę ciszy i kluczowe wydarzenie. Jeśli kolejny tom też będzie oparty na tym schemacie (i będzie to tak wyraźnie widoczne), to chyba zwątpię w autora.

Poza rozterkami bohaterów mamy jeszcze wątek polityczny. Względem niego również mam mieszane uczucia. Z jednej strony nie jest przecież źle napisany, a autor doskonale pokazał mechanizm sprawiający, jak zasady demokracji można dzięki machinacjom zwrócić przeciwko dobrym ludziom (i jak bardzo Machiavelli miał rację) i ostatecznie przeciwko dobru publicznemu. Z drugiej strony, choć czasem zaskakujące, nie był to ten rodzaj intrygi politycznej, który sprawia, że ogryzam paznokcie z nerwów., a tylko takie intrygi toleruję.

Co na plus? Bohaterowie. Znowu spotykamy się ze starą ekipą Ocalałego. Autor starał się ich ustawić w zupełnie nowej sytuacji i pokazać nowe aspekty osobowości, które w związku z tym mogły się ujawnić, ale wyszło to równie. W przypadku Breeze’a wyszło bardzo dobrze – poznajemy zupełnie nowe oblicze tej postaci, co pozwala nam nieco zmienić o nim zdanie (ogólnie bardzo lubię zabieg, w którym autor zmienia punkt widzenia, odsłania nieznane dotąd fakty i każe nam w ten sposób zrewidować swoje zdanie o bohaterze). Dla odmiany w przypadku Docksona wyszło bardzo słabo – to, czego się o nim dowiadujemy nie rzuca wiele światła na zmianę jego zachowania, choć najwyraźniej miało. W przypadku Sazeda udało się autorowi pogłębić postać, ale prawdziwa rewolucja czeka go chyba dopiero w kolejnym tomie. Jest jeszcze OreSeur, ale mam ogromny problem z tym, co autor mu ostatecznie zrobił (ale nie rozwinę, bo straszliwe spoilery).

(A tak na marginesie, zauważyłam pewna prawidłowość – wszyscy bohaterowie Sandersona w tym cyklu muszą, po prostu muszą, mieć jakąś traumę w życiorysie, najlepiej pochodzącą z wczesnej młodości. Ja rozumiem, że głównym bohaterów może to dodawać splendoru, ale kiedy wszyscy mają mroczna przeszłość, robi się trochę groteskowo. Jest nawet taka scenka, w której bohaterowie niemal licytują się na to, kto ma większą traumę i więcej wycierpiał w przeszłości…)

Można odnieść wrażenie, że głównie narzekam, ale to dlatego, że dobre elementy dublują się względem poprzedniego tomu, a ja nie lubię się powtarzać. Mogłabym napisać o odsłaniających się tajemnicach świata przedstawionego, ale nie napiszę, bo po pierwsze nie wszystko jest jeszcze jasne a po drugie – spoilery (acz podoba mi się kierunek, w jakim to wszystko zmierza). Mimo miejscowych dłużyzn i pewnej wtórności, „Studnię Wstąpienia” wciąż czyta się bardzo dobrze i wciąga jak diabli. Miejmy nadzieje, że następny tom będzie pozbawiony jej słabości.

Książkę dostałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Studnia Wstąpienia
Autor: Brandon Sanderson
Tytuł oryginalny: The Well of Ascension
Tłumacz: Anna Studniarek
Cykl: Ostatnie Imperium
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2015
Stron: 800

wtorek, 26 stycznia 2016

"Studnia Zagubionych Aniołów" Artur Laisen

Fantasy w schemacie „otwartych drzwi” – kiedy ktoś z naszego świata zostaje jakimś sposobem przeniesiony do świata fantastycznego – od dłuższego czasu nie jest szczególnie popularna (zdaje się, że mniej więcej o czasu, kiedy Tolkien „uprawomocnił” kompletnie autonomiczne światy fantasy). Sama, mówiąc szczerze, nie przepadam za tą konwencją, choć nie byłabym w stanie powiedzieć, dlaczego właściwie. Niemniej, kiedy wydawnictwo Genius Creations zapowiedziało pierwszy tom planowanego cyklu Artura Laisena, koncepcja wydała mi się na tyle interesująca, żeby z książką zapoznać się bliżej.

Na niebie Hamanu pojawia się kometa, która zapowiada bardzo niepokojące wydarzenia. Aby im zapobiec, potrzebna jest pomoc ludzi z innego świata. Władze Hamanu podejmują więc działania, mające na celu sprowadzenie takich ludzi... Tymczasem na drodze z Warszawy w kierunku zacisznej wioski Joanna i jej kuzynka Kinga przeżywają coś dziwnego – manifestują się przed nimi nieznane moce. Jedna z owych mocy objawia się też innym ludziom, niekoniecznie przyjaznym… Do tego dochodzi tajemnicza zielona róża, sny o strasznej leśnej chacie, dwóch facetów o odmiennej filozofii życia i kilka innych tajemniczych zjawisk.

Mam z tą książką pewien problem. Bowiem cała „Studnia Zagubionych Aniołów”, przez 385 stron jest tylko wstępem do czegoś większego. W dodatku dość wolno rozwijającym się wstępem. Wszystkie wątki, jakie autor utworzył albo ciągle pozostają otwarte, albo ich zamknięcie pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi (i właściwie jest deklaracją początku zupełnie nowych wątków). Wątek okołowarszawski (że tak go nazwę) zabiera więcej miejsca, niż jesteśmy przyzwyczajeni oczekiwać po fantastyce tego typu. Nie to, żeby nic się w nim nie działo, ale.. no, nie wiem, jak wy, ale ja zawsze z utęsknieniem czekam, aż bohaterowie przeniosą się do fantasylandu.

I w zasadzie z tego prostego powodu wynikają wszelkie moje zastrzeżenia do innych aspektów powieści. Weźmy na przykład bohaterów. Tych z naszej strony rzeczywistości poznajemy bardzo dobrze. Mamy więc Joannę, młodą kobietę o konserwatywnych (a jakże) poglądach, której marzy się kariera w polityce (acz, aby być sprawiedliwym, należy zaznaczyć, że konserwatywne poglądy bohaterki wydają się być jednak nieco na pokaz). I która ostatecznie okazuje się być mocno elastyczna. Jej kuzynka Kinga to dla odmiany typowy nawiedzeniec metafizyczny, który szuka odpowiedniej religii dla siebie metodą prób i błędów (a w każdą próbę angażuje się bez reszty). Akurat ona jest nieco pokrzywdzona przez autora, bo opisano ją jedynie przez pryzmat religijnych poszukiwań i poza nimi nie ma żadnych cech. Cóż, może później. Prócz dziewczyn, mamy jeszcze dwóch mężczyzn – jeden to typowy, twardo stąpający po ziemi biznesmen, którego przeniesienie do innej rzeczywistości trochę przerasta. Drugi pozostaje tajemnicą i powiem szczerze, że z ziemskiej ekipy wydaje się najbardziej interesujący. Pozostaje obserwować, jak zmieni ich nowa rzeczywistość.

Co do bohaterów z Hamanu, to niestety po pierwszym tomie da się o nich powiedzieć tylko tyle, że autor ma na nich jakiś pomysł. Jaki, okaże się później, ale a chwilę obecną wydaje się ten pomysł być wielce obiecujący. Na etapie „Studni Zagubionych Aniołów” jak dotąd mamy dwie postacie, które wydają się być ważne, ale zważywszy na to, że bohaterowie w nowej rzeczywistości spędzili nieco ponad sto stron, trudno o czymkolwiek wyrokować.

O samym świecie przedstawionym (i pozwólcie, że skupię się na tym fantastycznym, bo jak wygląda polska rzeczywistość to i autor, i czytelnicy wiedzą) też niewiele można powiedzieć, poza tym, że zapowiada się. No zapowiada się całkiem nieźle – może nie jest to uniwersum na miarę Wegnera, ale może być nieźle. Niestety, jak na razie – brak danych.

Literacko jest bardzo dobrze. Styl Laisena może nie należy do szczególnie wyszukanych, ale z pewnością jest bardzo przyjazny czytelnikowi i przejrzysty. Czyta się to bardzo dobrze i widać, że całej opowieści towarzyszył głębszy pomysł na większą całość. Zobaczymy, czy autor poradzi sobie z opanowaniem go.

Jeszcze dwa słowa o wydaniu. W porównaniu z poprzednim „rzutem” tytułów, jakość papieru podoba mi się dużo bardziej – może jest nieco cieńszy, ale dzięki temu bardziej miękki i otwieranie książki nie wymaga siłowania się z nią. Czcionka też nieco większa. Niektórzy może będą sarkać, ale ode mnie tłusta foka aprobaty. Okładka trochę mnie rozczarowała. Sam wzór świetny i mam nadzieję, że kolejne tomy wyjdą w podobnej stylistyce, ale… wiecie, widziałabym go posrebrzanym. Czarny nie jest aż tak epicki.

Cóż, nie powiem wam, czy polecam. Nie mogłabym z czystym sercem, bo za dużo w tej powieści niewiadomych. Za to mogę Wam powiedzieć, że świetnie się zapowiada. Tylko tyle i aż tyle. Na bardziej konkretne informacje trzeba będzie poczekać do kolejnego tomu, bo oczywiście mam zamiar go przeczytać. Wtedy opowiem się bardziej zdecydowanie (o ile autor da mi taką możliwość).

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Genius Creations 

Tytuł: Studnia Zagubionych Aniołów
Autor: Artur Laisen
Cykl: Teraia
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok: 2015
Stron: 385

piątek, 22 stycznia 2016

Zimowy tag książkowy

Prawie zapomniałam, że Ciacho zaprosił mnie do udziału w tej zabawie. Trzeba z zaproszenia skorzystać, póki jest zima. No i wspaniałomyślnie postanowiłam jednak nie używać do odpowiedzi na każde pytanie twórczości Naomi Novik.;) Zaznaczę tylko, że odpowiedzi są dość spontaniczne i za dwa tygodnie mogłyby wyglądać zupełnie inaczej.

Kakao – książka, która rozgrzewa serce:

Hm, "Harry Potter i kamień filozoficzny". Pierwsze tomy HP to takie urocze, przygodowe opowiastki dla młodszej młodzieży. Czyta się to bardzo przyjemnie, no i mam sentyment.

Śnieg – książka z białą okładką:

Nie cierpię książek z białymi okładkami. Zazwyczaj te okładki są strasznie słabe, brzydkie i bez polotu... Ale jeśli miałabym coś wybrać, to pewnie byłby to "Okup krwi" Marcina Jamiołkowskiego. Okładka trochę przypomina śnieg poplamiony krwią.;)

Mikołaj – gruba książka lub długa seria:


Akta Dresdena choć nie powiem, Świat Dysku też byłby na miejscu... Ale jednak pozostańmy przy Aktach. U nas wyszło jak dotąd sześć tomów, w oryginale o około 10 więcej, ale i tak zajmuje kawał półki. No i w liczbie niewielu może mu dorównać.

Rózga – książka, której czytanie było męką:

Nowelki Orzeszkowej. Matko, jak ja się przy tym męczyłam. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie czytałam jakiegokolwiek utworu tak wolno.

Prezent – bardzo dobra książka, którą możesz polecić każdemu!

Szczerze mówiąc, nie wierzę w istnienie książki, która mogłaby się spodobać każdemu. Po prostu tak się nie da. Ale jeśli miałabym komuś polecić książkę, którą sama uważam za bardzo dobrą, to pewnie byłyby to meekhańskie opowiadania Wegnera. Raz dlatego, że to po prostu dobra literatura rozrywkowa, a dwa dlatego, że świetni fantaści zdarzają się u nas bardzo rzadko, więc trzeba promować.;)

I to tyle - dziękuję jeszcze raz za zaproszenie do zabawy. Sama nikogo nie nominuję, ale jeśli macie ochotę, to możecie dołączyć.:)

wtorek, 19 stycznia 2016

"Tak kochają lemury" Violetta Nowakowska

Oprócz fantastyki Moreni czasami czytuje literaturę faktu, reportaże i różne takie. A jeśli ta literatura faktu dotyczy zwierząt, to jest to absolutny must read. Zwłaszcza, jeśli należy do serii Biosfera. „Tak kochają lemury” spełnia wszystkie trzy kryteria (a jako ciekawostkę dodam, że roboczym tytułem tej książki była „Anakonda w klozecie”. Oryginalnie, ale chyba w końcu ktoś słusznie zauważył, że mało medialnie).

Jest to zbiór trzynastu historii o ludziach, w których życiu zwierzęta odegrały bardzo ważna rolę: od bardzo emocjonalnie podchodzących do kwestii prozwierzęcych wolontariuszy po naukowców badających nietoperze z chłodnym profesjonalizmem. Niezależnie od podejścia i wyznawanych zasad, łączy ich jedno – szacunek do braci mniejszych.

Kiedyś czytałam inna książkę z tej serii, „Biuro kotów znalezionych”. Tamtejsza narrację wyróżniało bardzo chłodne podejście do tematyki bezdomnych kotów. Autorka-narratorka dystansowała się do tego co robi i w sumie w pewnym momencie zastanawiałam się, dlaczego właściwie pomaga tym kotom, skoro tak bardzo brak tym jakichkolwiek emocji. Violetta Novakowska wybrała na bohaterów swoich reportaży ludzi o zupełnie odwrotnym podejściu. Nie mamy tu co prawda do czynienia ze stereotypowymi szalonymi „ekologami”, ale z ludźmi, którzy całe serce i wolny czas poświęcają na rzeczywistą pomoc potrzebującym zwierzakom.

Narracja Nowakowskiej nie jest przy tym przesłodzona czy egzaltowana (choć czasem bywa dość naiwna), raczej po prostu ludzka. Autorka nie sili się na sztuczny obiektywizm, opowiada historie swoich bohaterów po prostu po ludzku. A są to historie czasem dość zwyczajne. Ot, chłopak hoduje sobie żółwie, od czasu do czasu nawet je rozmnaża z sukcesem. Albo dziewczyna prowadzi dom tymczasowy dla chomików, które szukają nowych opiekunów (akurat w tym reportażu odnalazłam osoby, które znam z gryzoniowych forów. Dziwne uczucie;)). Dyrektorka schroniska opowiada o codziennych dylematach towarzyszących prowadzeniu takiej organizacji. Szkoda tylko, że o kotach jest eden reportaż. Ale autorka przynajmniej od razu przyznaje, że była stronnicza w doborze materiałów, bo o kotów woli psy.

Czyta się to świetnie, napisane jest gładko i słowa same wlewają się do czytelniczej głowy. Przyznam szczerze, że to jedna z lepiej napisanych książek w serii (trzecia konkretnie, według mojej klasyfikacji. Lepsze są tylko „Corvus” i „Żyjący z wilkami”). Dla tych, co lubią obrazki, jest sporo zdjęć, a dla tych, co lubią opisywanym ludziom zaglądać o domu, znajdzie się kilka smaczków z życia prywatnego zarówno autorki, jak i jej bohaterów. Polecam, w szczególności miłośnikom zwierząt. Zwłaszcza tym, którym brakuje dobrej literatury w tym temacie, rozgrywającej się w naszym kraju. Czytajcie, bo warto. 

Tytuł: Tak kochają lemury
Autor: Violetta Nowakowska
Seria: Biosfera
Wydawnictwo: WAB
Rok: 2014
Stron: 510

piątek, 15 stycznia 2016

Zmyślenia #29: Książki, na które czekam w 2016 roku

Rok temu pisałam o książkach, na które czekam i tak mi się spodobał ten pomysł, że postanowiłam zrobić z tego regularny, doroczny wpis. (No, może co pół roczny wpis. Miałoby to więcej sensu, bo wiele premier z drugiej połowy roku w styczniu jest jeszcze tajemnicą. Więc może pojawi się gdzieś w czerwcu druga cześć tego wpisu. A może nie. W końcu nie należy mnie podejrzewać o podejmowanie sensownych działań). Tak więc macie tutaj listę tytułów, których primer oczekuję w tym roku. Ale najpierw...

Zeszłoroczna weryfikacja

Wiecie, jak już wyprodukowałam rok temu tę notkę, to warto byłoby napisać kilka słów na temat tego, ilu książek się doczekałam. I powiem Wam, że nie było źle. Doczekałam się siedmiu z dziewięciu tytułów:
  1. "Clariel" Nixa mam, przeczytałam i już nawet zrecenzowałam
  2. "Śmiertelne maski" Butchera też mam, przeczytałam i zrecenzowałam. Dodatkowo Mag wydał również kolejny tom, czyli "Krwawe rytuały" (też zrecenzowany). W zapowiedziach na ten rok są już dwa kolejne tomy, na które oczywiście czekam, ale o których nie będę już wspominać w dalszej części notki, bo przecież nie ma potrzeby się powtarzać.
  3. "Szepty pod ziemią" Aaronovitcha niestety jeszcze nie wyszły. A ponieważ wydawca zapowiedział, że należy spodziewać się ich raczej w 2017 (bo teraz skupiają się na Butcherze, a nie ma sensu wypuszczać naraz pozycji na tyle podobnych, że mogłyby ze sobą konkurować), to w tegorocznym zestawieniu się nie znajdą. Choć ciągle na nie czekam.
  4. "Pamięć wszystkich słów" Wegnera NARESZCIE wyszła. Oczywiście już ją przeczytałam i opisałam. Teraz pozostaje czekać na kolejną część, która będzie, jak auto ją napisze.
  5. "The Thorn of Emberlain" Scott Lynch - nie wyszedł w 2015, bo autor się pochorował i nie zdążył napisać. Na chwilę obecną zapowiadają w oryginale w tym roku. Trochę się boję, że będzie powtórka z rozrywki i znowu trzeba będzie czekać kilka lat... Cóż, czekam, ale w nowym zestawieniu nie będę się powtarzać, zwłaszcza, że konkretów brak.
  6. "Niebezpieczne kobiety" już wyszły, ale jak dotąd ich nie czytałam. Poczekamy aż stanieją.;)
  7. "Długi Mars" Pratchetta i Baxtera też już wyszedł i nawet nabyłam, ale ciągle czeka na lekturę. Za to w tym roku ma się pojawić kolejna część, czyli "Długa utopia".
  8. "Muzyka milczącego świata" Rothfussa też już wyszła i na otarcie łez nawet ją przeczytałam (i opisałam). Kolejnego tomu "Kronik Królobójcy" ni widu, ni słychu.
  9. "Drażliwe tematy" Gaimana wyszły, mam, ale nie czytałam. Jakoś po lekturze dwóch pozostałych zeszłorocznych zbiorków nie mam ochoty.
Wyczekiwane w 2016

Rozliczyłam się już z zeszłym rokiem, czas więc na to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli lista książek oczekiwanych. Kolejność, oczywiście, losowa.

1. "Wiatrogon Aeronauty" Jim Butcher
Nie wiem, co autor/tłumacz/redaktor/wydawca pił, kiedy wymyślał ten tytuł, ale musiało być mocne (zwłaszcza, że to pierwszy tom cyklu o wdzięcznej  nazwie "Żużlowe Kasztele"). W każdym razie jest to pierwszy tom świeżutkiego cyklu Jima Butchera, a ja bardzo jestem ciekawa, jak ten autor sprawdzi się w konwencji innej niż urban fantasy (zwłaszcza, że innego cyklu Butchera, czyli "Kodeksu Alera", raczej się w Polsce nie doczekam. Hm, to chyba dobry moment, żeby zacząć składać drugą część notki o książkach, których wydania w Polsce nigdy się nie doczekam;)). No i jeśli "Kasztele" się przyjmą, to będziemy prawie na bieżąco w stosunku do Amerykanów, a nie dziesięć tomów za nimi.;)

2. "Dwanaście srok za ogon" Stanisław Łubieński
Na tę książkę czekam niecierpliwie nie dlatego, że jakoś szczególnie interesuje mnie treść (choć przecież gdyby nie interesowała, to bym nie czekała), ale dlatego, że to kolejny tom serii Menażeria, którą uwielbiam. I o której dalszy los się obawiałam, bo po kilku wydanych w miarę regularnie tytułach słuch o niej zaginął na wiele miesięcy. Jak widać, seria jednak nie umarła, co bardzo chcę potwierdzić trzymaną w dłoni książką.

3. "Zagubieni książęta" Garth Nix
Po cyklu o Starym Królestwie zapałałam do autora sympatią, choć już dawno nie należę do docelowej grupy wiekowej odbiorców jego książek. Tym razem mamy do czynienia z nixowym wydaniem science fiction (definiuję sobie science fiction na potrzeby tego bloga jako coś co pokażę palcem i powiem, że to science fiction. Dziękuję za uwagę) i przyznam, że ciekawam, jak to wyjdzie. Oczekiwań wygórowanych nie mam, sprawnie napisana historia zupełnie mnie zadowoli.

4. "Bratobójca" Jay Kristoff
Już straciłam nadzieję, że ta książka kiedykolwiek wyjdzie. Jest to kontynuacja "Tancerzy Burzy", którzy obiektywnie może nie byli jakąś wybitną literaturą, ale skradli moje serce. A ponieważ wydawca nie kwapił się do wydania kontynuacji przez ładne dwa lata (choć trylogia dawno już przez autora ukończona), doszłam do wniosku, że olał sprawę i nic więcej nie wyda. Na szczęście się myliłam i w marcu ma nam się objawić kolejny tom. Obyśmy ostatniego doczekali się nieco szybciej niż za kolejne dwa lata.

5. "Bezsenni" Marcin Jamiołkowski
Finałowy tom trylogii o Herbercie Kruku czyli najlepszego polskiego urban fantasy, jakie znam (i mam cichą nadzieję, że autor skusi się na napisanie jeszcze jednej trylogii o Herbercie. Albo chociaż zbiorku opowiadań. Albo osobnej powieści. Albo czegokolwiek). No jak mogłabym na niego nie czekać?:)
EDIT: Trylogia okazała się być tetralogią ("Bezsenni"  są więc tomem przedostatnim, co mnie cieszy), a autor nie wyklucza kolejnych, jeśli będzie zainteresowanie. Tak więc ten, kupować. ;)

6. "League of Dragons" Naomi Novik
Ostatni (niestety) tom cyklu "Temeraire". Angielska wersja językowa ma mieć premierę w marcu (i z tego co widzę, będzie rozczarowująco cienka), jest więc nadzieja, że w ostatnim kwartale roku doczekamy się i polskiej. Trochę się boję tego ostatniego spotkania, ale mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze i że najgorsze, co może mnie spotkać, to kolejna paskudna okładka od Rebisu.

7. "Olga i osty" Agnieszka Hałas
Autorki co prawda jeszcze nie czytałam, ale o tym, co pisze słyszałam jak dotąd same dobre opinie (i jest w sumie dziwne, że do tej pory wydawała w jakich małych wydawnictwach, ze żaden większy gracz się nią nie zainteresował). Tematyka powieści wydaje mi się bardzo interesująca, więc chętnie przyjrzę się jej bliżej.:)

8. "The Grace of Kings" Ken Liu
Ken Liu jest znany jako twórca świetnych opowiadań, u nas publikowanych głównie na łamach "Nowej Fantastyki". Właśnie zbiór opowiadań byłby czymś co by mnie uszczęśliwiło najbardziej, ale na to się nie zanosi. Niemniej, Ken Liu w zeszłym roku wydał był powieść (całkiem słusznej postury zresztą; ciekawe, jak taka sztuczka wyszła facetowi zaprawionemu w bojach z krótką formą) i tą powieścią już podobno któreś z polskich wydawnictw się interesuje. A że ja też się interesuję, pozostaje mieć nadzieję, że wyjdzie jeszcze w tym roku. (a swoją drogą, jestem bardzo ciekawa, jak tłumacz przełoży nazwę cyklu, bo "Dynastia mleczy" brzmi jakoś nie teges. "Dynastia mniszków" zresztą też.)

9. "Władcy dinozaurów" VIctor Milan
Ta książka ma wszelkie  predyspozycje do bycia bardzo nieudaną powieścią, ale mam nadzieję, że wbrew pozorom okaże się być udana. Bo wiecie, tam są dinozaury, a dinozaury to prawie jak smoki. Poza tym rycerz wierzchem na raptorze to pomysł tak przepiękny, że wprost nie mogę się oprzeć, muszę zobaczyć, jak to wyszło. Mam nadzieję, że autor wysilił się na coś więcej niż tylko podmiankę koni na raptory i obecność dinozaurów w pseudośredniowiecznym świecie będzie miała jakieś ciekawsze konsekwencje.

A jakich premier Wy z niecierpliwością oczekujecie w tym roku?

wtorek, 12 stycznia 2016

12 książek na 2016 rok

W zeszłym roku brałam udział w wyzwaniu "12 książek na 2015 rok" i, nie oszukujmy się, poległam. Przeczytałam tylko cztery ksiązki z założonych dwunastu. Niemniej, w tym roku mam zamiar spróbować szczęścia jeszcze raz, głównie dlatego, że dzięki wyzwaniu przeczytałam cztery książki, które w innym wypadku najprawdopodobniej dalej leżałyby na półce i czekały na swoją kolej (czyli mimo wszystko jakiś profit z tego był). Nie wiem, czy zeszłoroczna organizatorka wyzwania będzie je organizować również w tym roku, ale nawet jeśli nie, to ja sobie zorganizuję na własne potrzeby.

Tak więc oto moje 12 książek na ten rok. Kolejność na stosie jest oczywiście przypadkowa - mam zamiar je czytać wedle ochoty. Jak będzie ochota na więcej niż jedną miesięcznie, to tak też zrobię. Teraz może krótki opis, kto i dlaczego się tu znalazł.

"Na glinianych nogach" jest tu w ramach dalszego czytania "Świata Dysku", który już od zbyt dawna leży odłogiem (a to cykl o Straży, jeden z moich ulubionych, więc czemu nie. Poza tym, większość z posiadanych przeze mnie tomów już czytałam, to jest jeden z trzech mi nieznanych). "Rozmowy ze zwierzętami" to jedna ze "zwierzęcych" książek, które zdecydowanie zbyt długo czekają, aż je przeczytam, a jednocześnie jedna z obowiązkowych pozycji dla każdego miłośnika przyrody. "Keller" to pozycja do recenzji, no i jednego z moich ostatnio ulubionych polskich autorów. "Tak kochają lemury" to przedostatnia pozycja z serii Biosfera i jedna z dwóch, których jeszcze nie czytałam. Mam zamiar to zmienić. "Trawę" pragnę przeczytać, odkąd tylko zobaczyłam okładkę. Właściwie jest to ta pozycja z serii Artefakty, którą chcę przeczytać najbardziej. Kolejna trójka tytułów - "Szaleństwo aniołów", "Ścieżka Skarabeusza" i "Uczeń skrytobójcy" - to spadkowicze z zeszłorocznego wyzwania i tam też należy szukać wyjaśnienia dal ich obecności tutaj (poza tym oczywistym, że nie przeczytałam ich w zeszłym roku, więc spróbuję w tym). "Długą wojnę" wymógł na mnie Luby, który już przeczytał cały cykl i bardzo chce ze mną o nim porozmawiać, ale nie może, bo ja jestem dopiero po pierwszym tomie. "Wiosna Helikonii" jest tu w ramach poznawania klasyki a "Kiksy klawiatury" - bo miałam taki kaprys. "Sześć światów Hain" to zmyłka. Tak naprawdę mam zamiar odwiedzić tylko trzy z nich, bo w trzech już kiedyś byłam.

Życzcie mi powodzenia (a jak chcecie, to swoje 12 książek też możecie wyznaczyć).:)

piątek, 8 stycznia 2016

"Powietrzny korsarz" Piotr Wałkówski

Miałam straszny dylemat, czy w ogóle zapoznawać się z tą książką. Cykl „Temeraire” należy do moich ulubionych, więc coś tak silnie nim inspirowanego to ogromna pokusa. Główny problem stanowiła moja nieufność wobec fanfików (i wobec wszelkich form selfpublishingu i innego vanity. Choć przyznam, że książki o takiej tematyce raczej żadne normalne wydawnictwo by autorowi nie wydało). Niestety, dziwaczność pomysłów ich twórców jest zwykle odwrotnie proporcjonalna do umiejętności pisarskich. W przypadku „Powietrznego korsarza” również mieliśmy do czynienia z dziwacznym pomysłem, aby głównym bohaterem uczynić hybrydę człowieka i smoka (dla tych, którzy nie wiedzą – w świecie Novik nie ma magii, po prostu jest dodatkowy takson w przyrodzie, czyli smoki. Stworzenie takiej międzygatunkowej hybrydy jest więc równie karkołomne, co u nas skrzyżowanie człowieka z, na przykład, krokodylem). Niemniej, skoro zdecydowałam się czytać, to nie ma na co narzekać – albo się bierze wszystko z dobrodziejstwem inwentarza, albo się nie bierze w ogóle.

Zanim przejdziemy do głównej treści, chciałabym jeszcze kilka kwestii uściślić. Zakładam, że skoro książka została wydana, to autor wszelkie sprawy związane z prawami autorskimi do postaci i uniwersum załatwił jak należy, więc wszelkie wątpliwości na ten temat proszę kierować do niego. Poza tym chciałam zadeklarować, że jestem kanon nazi, czyli tym rodzajem czytelnika, dla którego zgodność z dziełem kanonicznym jest podstawowym warunkiem zaistnienia jakiegokolwiek dzieła fanowskiego, więc bardzo bacznie będę zwracać na to uwagę (wyjąwszy te rzeczy, które ze względu na koncepcję autora musiały zostać zmienione – sam fakt istnienia hybrydy na przykład – i te, o których autor wiedzieć nie mógł, bo pojawiły się w późniejszych tomach cyklu). Z racji tego recenzja będzie zawierać spoilery, ale wszystkie istotne odpowiednio oznaczę. Choć, paradoksalnie, mam wrażenie, że lepiej się tę powieść czytało osobom, które cyklu Novik nie znały (do zrozumienia fabuły nie jest to niezbędne). Kolejna rzecz, to fakt, że uniwersum tego cyklu jest głęboko powiązane z naszą historią, ergo naszą historię właśnie będę uznawać za odnośnik, na zasadzie, że jeśli czegoś nie było w kanonie, należałoby to zrobić zgodnie z wiedzą historyczną. I nie ma, że boli.

Akcja „Powietrznego korsarza” rozgrywa się ładnych parę lat po zakończeniu wojen napoleońskich, czyli także po zakończeniu kanonicznego cyklu (ile konkretnie, nie wiadomo, bo ostatni tom dopiero w drodze). W wyniku zrządzenia losu, w ręce brytyjskich sił powietrznych trafia jajo rzadkiej rasy smoka, tej samej, do której należy Temeraire. Jakież jest zaskoczenie wszystkich, kiedy zamiast spodziewanego Niebiańskiego, wykluwa się z niego dziwaczna, gadzio-ludzka hybryda. Mały wybiera sobie imię Nestor, mieszka i dorasta w bazie lotniczej, dopóki w dość dziwnych okolicznościach nie musi z niej wraz z Temerairem uciekać. W skutek czego nasi drodzy przyjaciele zostają włączeni do udziału w powstaniu listopadowym.

Na początku może zaczniemy od tego, czego mi tu brakowało, jako czytelniczce i fance cyklu. Przede wszystkim, brakowało mi tu kobiet. Widzicie, w innym wypadku brak postaci kobiecych dałoby się obronić, bo wojsko i XIX wiek są średnio z kobietami kompatybilne. Ale Naomi Novik sporo się nagimnastykowała, żeby to obejść, w związku z czym w kanonie mamy całkiem sporo sensownych kobiet, nie tylko ludzkich, ale i smoczych. Tymczasem autor poszedł na łatwiznę i sobie bohaterki odpuścił. Ja rozumiem, że w konserwatywnej Kongresówce mogłoby być ciężko babę z wojskiem pożenić, ale żeby w kryjówce tytułowych korsarzy nie znalazła się żadna zbuntowana pani kapitan ze swoim smokiem? Albo chociaż jakaś sensowna smoczyca z charakterem? Albo jakaś samica z dzikich smoków, która miałaby jakąś istotną rolę do odegrania w fabule książki? Ktokolwiek? Zamiast tego, na pięćset stron książki mamy: dwie głupiutkie wkładki dołóżkowe dla głównego bohatera, smoczycę kompletnie bez charakteru, która bierze udział w jednym dialogu i jedną z kanonicznych pań kapitan, której przypadła rola kwilenia z zachwytu nad malutkim Nestorkiem. Smutne.

Drugim, czego mi brakowało, było rozwinięcie zmian. Wiecie, przed wydaniem „Powietrznego korsarza” autor czytał przynajmniej pięć tomów. W piątym miały miejsce wydarzenia, które po prostu musiały wpłynąć na stosunek społeczności angielskiej do smoków (nie mówiąc już o wprowadzonej dwa tomy wcześniej polityce Napoleona, mającej na celu właśnie taką zmianę na kontynencie). Tymczasem autor postanowił uznać te poszlaki za niebyłe i wygodnie przedstawia nam świat, jaki znamy z pierwszego tomu, bez żadnych narosłych zmian. Rozumiem, że to jego licentia poetica i miał do tego prawo, jednak trochę mi szkoda zmarnowanego potencjału.

Teraz czas przejść do części bardziej obiektywnej. Pochylmy się nad postaciami i zacznijmy od Temeraire’a, gdyż z kanonicznych smoczych bohaterów tylko on odgrywa istotną rolę. Mam z nim problem. W roku 1830, kiedy to rozpoczyna się właściwa akcja powieści, Temeraire ma dwadzieścia cztery lata, czyli jest już smokiem dorosłym, w pełni dojrzałym fizycznie, jak i umysłowo oraz z wieloletnim doświadczeniem bojowym. Naturalnym byłoby, gdyby prowadził niedoświadczonego, młodego Nestora, służył mu radą i ogólnie był mu mentorem i nauczycielem. Chyba nawet taki był pierwotny zamysł autora. Tymczasem im dalej w las, tym bardziej widoczne jest, jak bardzo Temeraire tej roli nie spełnia. Zachowuje się nie jak dorosły i bardziej doświadczony partner młodego żołnierza, ale jak pisklak, któremu wiecznie trzeba objaśniać świat i który wszystkiemu się dziwi. W związku z czym czytelnik zaczyna się poważnie zastanawiać, po jaką cholerę autor obsadził w tej roli właśnie tego smoka (poza oczywistym faktem, że chciał swoją ulubioną postać kanoniczną wcisnąć w opowieść obok swojego ulubionego własnego bohatera), skoro wymagało to cofnięcia go w rozwoju. Co prawda w pewnym momencie (gdzieś tak w połowie książki) autor daje Temeraire’owi trochę więcej do powiedzenia, ale to wciąż dialog na zasadzie szeregowca biorącego z jakiegoś powodu udział w dyskusji oficerów. Osobiście uważam, że chcąc zachować taką konwencję, należało Nestorowi przydzielić jakiegoś młodego smoka, wyklutego nie więcej niż pół roku przed ucieczką do Europy. Niechby nawet był duży, niezwykle rzadkiej rasy i jedyny w swoim rodzaju. Wtedy więcej sensu miałyby nie tylko wzajemne relacje obu bohaterów, ale i okoliczności ich ucieczki z bazy w Loch Laggan (którego nazwę autor notorycznie przekręca).

W ogóle smoki w „Powietrznym korsarzu” są dla mnie dość problematyczne, bo prawie ich nie ma. To znaczy, teoretycznie są – autor dość szczegółowo opisuje swoich bohaterów, to jak wyglądają, skąd pochodzą, co robią podczas bitew. Problem polega na tym, że te opisy ani trochę nie przydają im charakterów. W formacji, w jakiej Temeraire z Nestorem służą na początku powstania, są, jeśli dobrze liczę, cztery smoki. Na początku autor próbował budować ich charaktery (a właściwie jednego z nich, bo reszta doczekała się tylko niewielkich wzmianek), ale dość szybko jakoś się to wszystko rozeszło po kościach. Koniec końców, smoki w ochotniczej formacji nie dostają więcej miejsca niż ukochane konie dowolnie wybranego oddziału kawalerii w dowolnie wybranej powieści wojennej. Szkoda, bo Novik przyzwyczaiła swoich czytelników to tego, że smoki i ludzie są równorzędnymi bohaterami i szczerze mówiąc, jest to jeden z najwdzięczniejszych tematów do wykorzystania w twórczości fanowskiej. A tu jedyny smok „autorski”, Ruryk, który ma jakieś znaczenie fabularne, jest sprowadzony do roli wielkiej maszyny do zabijania, ślepo posłusznej kapitanowi i wypowiadającej może z linijkę tekstu. A może i to nie.

W ogóle czarne charaktery w tej powieści to osobna sprawa. Autor obdarza ich zawsze tym samym zestawem cech – to zapijaczeni, agresywni, okrutni idioci (wyjątkiem jest tu występujący na początku kanoniczny kapitan Rankin, który również jest agresywnym, okrutnym idiotą, ale nie pije). Odnosi się to zwłaszcza do rosyjskich żołnierzy, biorących udział w pacyfikacji powstania, a szczególnie widoczne jest, kiedy nasi dzielni bohaterowie zmuszeni są przez dłuższy czas przebywać w ich towarzystwie. Całe to towarzystwo, wszyscy razem i każdy z osobna, jest konsekwentnie i wielokrotnie opisywane jako zbieranina wiecznie pijanej hałastry, która tylko patrzy, gdzie by tu skopać małego kotka albo ukatrupić żółtą kaczuszkę. Aby być uczciwą, muszę przyznać, że autor jednak w pewnym momencie dodał całego jednego rosyjskiego kapitana, który wykazuje ludzkie uczucia. Poza tym rosyjskie wojska mają dziwny zwyczaj wykazywania się głęboką indolencją akurat wtedy, kiedy jest to na rękę Nestorowi (w budynku, w którym się bronią przed partyzantami, trzymają beczki prochu w tym samym pomieszczeniu, z którego się ostrzeliwują, mimo że budynek ma piwnice; trzymają też kapitana i załogę pojmanego smoka razem z nim, chyba po to, żeby łatwiej wszystkim było uciec). Nie wpływa to dobrze na wiarygodność postaci – stają się najzwyczajniej w świecie groteskowo przejaskrawione, a to powoduje, że czytelnik zamiast przejąć się losem protagonistów, przewraca oczami ze zniecierpliwieniem i irytacją. Bo jeśli bohater ma problem z pokonaniem takich przeciwników, to kiepsko to świadczy o bohaterze. A na koniec dodam jeszcze, że przy opisywaniu Rosjan autor beztrosko posługuje się prawem Kalego: najpierw pisze, jakie okrutne są ich siły powietrzne, bo zdarza się, że rozszarpują smoki przeciwnika (kanonicznie w Europie zachodniej obowiązywała zasada, że smoka wystarczy wyłączyć z walki. Wynikało to z faktu, że wszyscy mięli stosunkowo mało smoków i wysyłanie pogoni za jednostką przeciwnika i tak już niezdolną do walki było bez sensu), po czym Temeraire robi to samo bez krzty refleksji. Więc kto tu w końcu jest okrutny?

Przejdźmy może do głównego bohatera powieści, czyli Nestora. Mam z nim pewien problem, bo, nie owijając w bawełnę, Nestor zachowuje się jak typowy, współczesny gimbus. Przez większość akcji (poza scenkami z dzieciństwa na początku) ma co prawda piętnaście lat (choć też nie do końca, bo wykluł się rozwinięty jak pięciolatek, więc logika nakazywałaby mu być teraz na poziomie rozwoju dwudziestolatka, o ile nie dalej, bo smoki rozwijały się znacznie szybciej niż ludzie, a Nestor w końcu wykluł się, było nie było, ze smoczego jaja) i trudno wymagać od niego doświadczenia, ale jest przy tym strasznie niedojrzały. A ponieważ pełni bardzo odpowiedzialną funkcję, jego niedojrzałość odbija się na podległych mu ludziach i przyjaciołach. Wystarczy porównać go z, również nastoletnią, ale kanoniczną Emily Roland. Dziewczyna jest bystra, sympatyczna, a mając świadomość, że kiedyś odziedziczy po matce dowództwo i smoka, dokłada wszelkich starań, aby do tego momentu nauczyć się jak najwięcej, obserwując i słuchając swojego kapitana i starszych oficerów. Tymczasem Nestor, na którego kapitaństwo spada dość nagle, na dobre rady doświadczonych oficerów irytuje się i zżyma, po czym robi swoje, co często ma bardzo nieprzyjemne konsekwencje. Oczywiście półsmok ma potem wyrzuty sumienia, ale nie na tyle, żeby wyciągnąć wnioski i przy najbliższej okazji schemat się powtarza. Autor próbuje ratować wizerunek swojego bohatera, dopisując mu samotność i poczucie wyobcowania (całkiem uzasadnione zresztą). W sumie gdyby nie to, że Nestor zajmuje tak odpowiedzialną pozycję, dałoby się go lubić. Ale niestety, fochy, którymi odpowiada na szczerą troskę swoich ludzi i konsekwencja, z jaką nie jest w stanie się niczego nauczyć, sprowadzające nieszczęścia na tych, za których jest odpowiedzialny sprawia, że ostatecznie jest tylko irytujący.

Ale to nie jest tak, że autor nie potrafi napisać fajnej postaci. Taki na przykład pierwszy oficer Temeraire’a pod rządami Nestora, Józef Karpiński, to bardzo sensowny facet. Ma swoje wady, ale ogólnie dobry z niego człowiek i zna się na swoim fachu, czyli na wojowaniu ze smoczego grzbietu. Próbuje też jak umie edukować swojego niedoświadczonego kapitana, niestety, z miernym skutkiem. Właściwie to czekałam na scenę, w której wreszcie straci cierpliwość i opieprzy Nestora jak Święty Michał diabła, po czym do młodziaka wreszcie coś dotrze i się poprawi. Niestety, za każdym razem, kiedy już, już miałam nadzieję, autor kazał Karpińskiemu kłaść uszy po sobie i ustępować dzieciakowi. (W ogóle Karpiński jest dość podobny do Granby’ego. Jakoś tak się dziwnie złożyło, że ciekawe postacie z kanonicznej załogi Temeraire’a mają swoje odbicie w „Powietrznym korsarzu”. Niby nazwisko i pochodzenie inne, ale stopień i charakter ten sam). Bracia Satarowie, tureccy oficerowie w nowej, mocno multi-kulti załodze Temeraire’a też zapowiadali się całkiem ciekawie, ale niestety, nie znalazło się dość miejsca na ich rozwinięcie. W ogóle w pewnym momencie miałam wrażenie, że autor spostrzegł, że zapomniał rozwinąć charakterologicznie załogę i gdzieś tak po dwóch trzecich książki zaczął o nich pisać nieco więcej. Niestety, wciąż za mało.

Teraz będzie kilka akapitów, w których odwalę robotę, którą powinien był odwalić redaktor. Bo autor popełnił trochę błędów rzeczowych i logicznych. Przede wszystkim mam wrażenie, że nie za bardzo zdaje sobie sprawę z tego, jak właściwie funkcjonuje armia. Jego bohaterowie w ogóle nie przejmują się reakcją przełożonych na swoje czyny, do jednostki wojskowej wtargnąć mogą cywile i nikt wobec nich nie wyciąga konsekwencji, a taktyka to tylko takie dziwnie brzmiące słowo. Po wykluciu Nestora Lawrence’owi w głowie nie postaje, jak wytłumaczy Admiralicji, że nie dostaną swojego ciężkiego smoka bojowego – martwi się tylko o to, żeby niedoszły kapitan Nestora nie zrobił zbiegowiska (czemu miałby je robić w środku nocy, nie wiem. Raczej bałabym się tego, że z pierwszym kurierem poleci na skargę do Admiralicji właśnie). Kiedy grupa rozwścieczonych wieśniaków wbiega na teren wojskowego aerodromu i chce pobić Nestora, będącego podówczas oficerem (!), nikt wobec nich nie wyciąga konsekwencji (nikomu do głowy nie przyjdzie, że mogła to być na przykład przykrywka dla zaplanowanej przez wroga akcji dywersyjnej, ale nawet zwykłe wtargnięcie na teren bazy wojskowej domaga się przykładnego ukarania winnych. Dla samej zasady). Sposób dowodzenia Nestora też jest ciekawy, mamy tu bowiem wojskowa demokrację (albowiem sztywna struktura czegokolwiek za mało liberalna jest). Czyli rozkazy i awanse przegłosowujemy demokratycznie. Szybki gugiel podpowiedział mi, że taki system zastosowano w historii świata tylko raz, a i tak zniesiono go po pierwszych walkach, bo się kompletnie nie sprawdził (jeśli ktoś ma lepsze informacje, chętnie poczytam). I w sumie nie wiem, czy zamierzenie, ale tutaj również mamy potwierdzenie, jak bardzo demokracja w wojsku się nie sprawdza – formacja Nestora dowodzona jest nieudolnie, żołnierze są niezdyscyplinowani a ogólny chaos widać wszędzie. Tylko nie wiem, czy akurat taki był zamysł autora, czy też tylko tak jakoś wyszło. (Bo jak można zdyscyplinowanym nazywać oddział, w którym pozwala się żołnierzom na wypady do miasta od tak, między wartami, bez żadnej przepustki. Wojsko to nie etat w urzędzie, gdzie masz się stawić w miejscu pracy na ósmą, a co robiłeś przedtem, to twoja sprawa. Może się mylę, ale zawsze mi się wydawało, że w armii chodzi jednak o to, żeby w razie alarmu bojowego wszyscy jak najszybciej stanęli w gotowości. Ale czego się spodziewać po, jakby nie patrzeć, dezerterach i ochotnikach).

Mam też trochę wątpliwości co do opisu walk. Jeżeli ktoś zauważy, że bredzę, to poproszę o komentarz, chętnie się doedukuję. Gwoli wprowadzenia, u Novik każdy smok bojowy ma w załodze strzelców z karabinami oraz bellmanów, którzy zajmują się między innymi zrzucaniem bomb. W „Powietrznym korsarzu” walki powietrzne są bardzo krwawe, wielu ludzi odnosi rany od kul przeciwnika. Zastanawiam, czy ówczesna broń jest wystarczająco celna, aby siać takie spustoszenie wśród załogi (nie zapomnijmy, że tu pukawkami sprzed dwustu lat strzela do siebie załoga z jednego ruchomego obiektu do załogi na drugim ruchomym obiekcie). Poza tym mamy scenę, gdzie ludzie Nestora zrzucają bomby na wrogiego smoka, w związku z czym jego grzbiet ulega praktycznie anihilacji. Tylko że żeby przeprowadzić skutecznie tego typu manewr, trzeba dysponować bombami z zapalnikiem kontaktowym, które wybuchają od uderzenia w cel. W pierwszej połowie XIX wieku jeszcze ich nie znano. Mając bomby z zapalnikiem czasowym (a lont do takich należy), trzeba mieć cholernie dużo szczęścia, żeby bomba wybuchła w momencie wylądowania na smoczym grzbiecie (bo smok może zmienić wysokość lotu i bomba wybuchnie w powietrzu, albo przeciwnie – załoga dostanie kilka cennych sekund na strącenie jej). Jest na sali specjalista od uzbrojenia?

Poza tym, mamy jeszcze mnóstwo drobniejszych błędów. Scena bitwy powietrznej, pod nogi Nestora spada obiekt zrzucony przez wrogą załogę a on, jak ostatni idiota, zamiast go odruchowo kopnąć w siną dal, bierze go w ręce i uważnie ogląda. Obiekt okazuje się być granatem pieprzowym, który wybucha i rozpyla gaz, załoga i smok się krztuszą. Tyle że gaz powinien zostać zdmuchnięty przez pęd powietrza podczas lotu, a Temeraire w ogóle nie powinien go poczuć, bo granat wybuchł na karku smoka, ładnych parę metrów za głową no i pod bardzo silny wiatr. Jest też scenka, w której bohaterowie dyskutują o podświadomości. Wszystko fajnie, ale człowiek, który to pojęcie wprowadzi, urodzi się dopiero za trzydzieści lat. Albo załoga Temeraira zapala olejowe (!) lampy pozycyjne mimo, iż leci nad terenem wroga i wie, że wróg ów posiada smoki widzące w ciemności znacznie lepiej niż Temeraire. Jeszcze parę takich kwiatków by się znalazło.

Względem kanonu również jest trochę błędów, zauważalnych co prawda tylko dla takich zboczeńców jak ja, ale to moja notka, więc o tym napiszę. Są to głównie irytujące drobiazgi: a to wzmianka, że skorupka jaja przed wykluciem mięknie (w kanonie robiła się twarda i krucha), a to zachwyty nad tym, jakiż ten Temeraire niezwykły, ponieważ interesuje się smoczymi jajami (w kanonie jajami interesują się wszystkie smoki. Do tego stopnia, że przekonanie ich, że jaja będą należycie doglądane stanowiło jeden z podstawowych warunków utrzymania smoków w granicach wyznaczonych terenów rozpłodowych). Najbardziej dziwi jednak zachowanie smoków w chwili, gdy zagrożony jest ich kapitan. Widzicie, w kanonie taki smok dostawał furii i nie zważając na ofiary i okoliczności, próbował kapitana ratować. W „Powietrznym korsarzu” mamy z sytuacją zagrożenia do czynienia kilkukrotnie, ale żaden ze smoków nie reaguje (a to jest w sumie dość istotne, bo zastosowanie tej zasady wymagałoby przebudowania całych scen). A na dokładkę Temeraire przez osiem miesięcy przebywania wśród Polaków nie jest w stanie nauczyć się polskiego, choć w tym samym czasie bez problemu biegle opanował chiński w mowie i piśmie…

Zostawmy już może ten temat i przejdźmy do poziomu literackiego. Tutaj nie jest tak źle, za to jest bardzo nierówno. Widać, że autor nie ma doświadczenia, a nikt go przez manowce nie przeprowadził (tak tylko napomknę, że w sumie redaktor powinien się tym zająć). Wstęp, z tego co się dowiedziałam, był wcześniej publikowany jako samodzielne opowiadanie na jednym z fanowskich forów i najwyraźniej przez to forum zredagowany. Zdecydowanie odstaje literacko od poziomu powieści na plus. Nie jest to może wybitna literatura, ale całkiem przyzwoite rzemiosło. Dalsza część jest już niestety dużo mniej dopracowana. Tutaj też mamy ciekawostkę, bo sposób pisania ewoluuje od chorobliwie niedopowiedzianego (na początku są miejsca i wątki, które aż się proszą o rozwinięcie, ale go nie dostają) do przegadanego, przez krótką chwilę znajdując równowagę. To właśnie w tej przegadanej części brakuje ręki redaktora. Kogoś, kto powiedziałby autorowi, że lepiej zaprezentowałby osobowości i przekonania bohaterów, prezentując ich w działaniu, a nie przytaczając ich długie dysputy (po kilka razy i na ten sam temat). Kogoś, kto powiedziałby, że owszem, ta czy tamta scena jest fajna, ale raz, że niczego nie wnosi, a dwa, że zaraz po niej są jeszcze trzy takie i to zdecydowanie za dużo jak na cierpliwość przeciętnego czytelnika. Ogólnie przydałoby się, aby autor opanował najtrudniejszą sztukę w pisarskim rzemiośle – sztukę selekcji własnych pomysłów.

Jeszcze może kilka słów stricte o języku. Trochę trudno mi się wypowiadać o stylu Wałkówskiego, bo widać na pierwszy rzut oka, że starał się go stylizować na pisarstwo Novik. Nie wyszło źle, powiem nawet, że bywało dobrze. Ale widać też wyraźnie, że autorowi brakuje wyczucia językowego Novik. Trudno nazwać „pisaniem z wyczuciem” sytuację, w której pisarz o dwóch rozszarpujących się w szale bojowym smokach pisze „oponenci” (słownik PWN definiuje oponentów jako osoby o odmiennych zdaniach. Niby prawda, bo walczące smoki raczej mają przeciwne zdania względem czegoś, ale sami przyznacie, że to grube niedopowiedzenie). Autor ma też ulubione słówka, których używa trochę zbyt często. Z tym, że, jak pisałam wyżej, wszystkie te błędy mogą wynikać z prób archaizacji. Mam solidne podstawy sądzić, że „własny” tekst wyglądałby lepiej pod tym względem.

Prawie cała ta notka to festiwal wytykania błędów i potknięć (bo niewątpliwie jest ich sporo, nawet nie wymieniłam wszystkich), ale to nie jest tak, że dla autora nie ma nadziei. Z pewnością ma wyobraźnię, może trochę za bardzo skupioną na jednym temacie, ale dość bujną – wymyślanie i opis polskich ras smoków wychodzi mu bardzo dobrze, tak samo jak opisy walk powietrznych, które są należycie dynamiczne i ciekawe. Niemniej, uważam, że „Powietrzny korsarz” narodził się przedwcześnie. Autor zdecydowanie powinien popracować nad konstrukcją postaci i nauczyć się przedkładać wewnętrzną logikę stworzonego przez siebie świata ponad imperatyw narracyjny (przede wszystkim nauczyć się dostrzegać różnicę między tym, co mówi narrator a tym, co postacie rzeczywiście pokazują przez zachowanie. To trudna sztuka, nawet niektórzy uznani pisarze mają problemy z jej opanowaniem, ale bez tego nie da się napisać dobrej książki), powinien też poszukać kogoś, kto przeczyta tekst i udzieli kilku dobrych rad (może warto byłoby poćwiczyć na opowiadaniach?). Wierzę, że następna książka będzie lepsza.

Książkę otrzymałam od autora. 

Tytuł: Powietrzny korsarz
Autor: Piotr Wałkówski

Wydawnictwo: Novae Res
Rok: 2014
Stron: 502

wtorek, 5 stycznia 2016

Książkowe podsumowanie 2015 roku

Rok niedawno się skończył, czas więc na kolejne podsumowanie. Tym razem rzecz dotyczy tego, co akurat w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy czytałam. Nie przedłużając, na początek trochę liczb.

Odrobina statystyk

W tym roku nie za bardzo mam się czym chwalić - przeczytałam tylko 34 ksiązki, czyli o 11 mniej niż w zeszłym. Galopująca tendencja spadkowa, z którą mam zamiar w tym roku walczyć, czytając najmniej jedna książkę tygodniowo (jestem racjonalistką i raczej nie zdarzy się, żebym przeczytała więcej, no ale). Najgorszym miesiącem był marzec, kiedy przeczytałam tylko jedną książkę, najlepszy zaś sierpień, kiedy to przeczytałam ich pięć (uroki urlopu, prawdaż).

Wśród przeczytanych książek 8 było ebookami. Niby to nie dużo, ale jednak prawie 1/4 wszystkiego, co przeczytałam. Oznacza to, ze posiadanie Kundla jednak znacząco wpłynęło na moją czytelniczą strukturę.

Te 34 ksiązki miały łącznie 13 193 strony. Daje to 388 stron na książkę, czyli o 10 więcej, niż w zeszłym roku. Z czego absolutnie nic nie wynika, bo to za mała różnica, żeby coś z niej wynikało. 

W przeciwieństwie do czytania, ściąganie książek do domu szło mi nadzwyczaj sprawnie. Wzbogaciłam się o 143 książki, czyli o 41 więcej niż w zeszłym roku (na swoje usprawiedliwienie dodam tylko, że kilku udało mi się w taki czy inny sposób pozbyć). Z tego przeczytane jest tylko 37 (niektóre czytałam wcześniej, ale dopiero w tym roku nabyłam własny egzemplarz).

Analiza ilościowa za nami, przejdźmy do jakościowej. Przeczytałam 27 książek napisanych przez panów i tylko 7 napisanych przez panie. Trochę słaby ten stosunek, ale zaważył na nim fakt, że kończyłam (lub kontynuowałam) sporo cykli zaczętych wcześniej, a wszystkie były męskiego autorstwa.

Jeśli chodzi o narodowości, nie było zaskoczenia:


Najwięcej pozycji z USA i Polski, najbardziej egzotycznym krajem jest RPA. I miażdżąca przewaga książek napisanych w języku angielskim (drugi był polski, no i po jednej napisanej po szwedzku, hiszpańsku i francusku).

Gatunkowo też bez zaskoczeń:


Równo połowa to fantasy, ale o dziwo książek tego gatunku przeczytałam stosunkowo mniej, niż rok wcześniej (wtedy stanowiły ok. 2/3 wszystkich pozycji). Znacząco za to wzrosła liczba pozycji SF. Standardowo również czytałam trochę powieści młodzieżowych, ale tak jak poprzednio nie wyróżniałam ich, bo wszystkie 6 należało o jakiegoś typu fantastyki.

Książkowe wyróżnienia

Statystyki już za nami, czas więc napisać o tym, co mi się podobało (lub nie) najbardziej w tym roku. Dodam tylko, że tym razem kategorii będzie mniej, bo i tekstów mniej przyswoiłam, więc i nie do wszystkich dało się coś wybrać.
 
Najlepsza powieść
"Pamięć wszystkich słów" Roberta M. Wegnera - najbardziej wyczekana premiera ubiegłego roku, autor jeden z moich ulubionych, to i nie dziwota, ze zgarnął laur pierwszeństwa. Zwłaszcza, że szczerze mówiąc, zbyt licznej konkurencji nie miał.

Najlepsza rola męska
Herbert Kruk - chyba mam słabość do magów w mieście, bo w zeszłym roku też taki wygrał. Fajny z niego gość i o dziwo nie jest detektywem. Zawsze to jakaś odmiana.

Najlepsze dekoracje
Eden - ta ciemna planeta bez gwiazdy była najbardziej fascynującym, najciekawszym i najpiękniejszym miejscem, do jakiego mnie w 2015 roku zabrały książki. Bardzo pomysłowe dekoracje.

piątek, 1 stycznia 2016

Stosik #75

Dziś pierwszy dzień nowego roku, a ja dla odmiany zamiast podsumowania wrzucam stosik (ale nie martwcie się, podsumowanie też będzie). Grudniowy stosik jest bardzo umiarkowany (Mikołaj poleciał bardziej w klimaty rękodzielnicze) i o dziwo prawie nie ma w nich książek do recenzji. W sumie, podoba mi się ten stan rzeczy.


Na górze, standardowo już, dwa tomy z kolekcji Pratchetta. "Kolor magii" czytałam jeszcze w czasach przedblogowych, ale "Carpe jugulum" jeszcze nie. Za to od dawna bardzo chciałam, więc cieszy mnie, że mam własny egzemplarz. 

"Harry Potter i Insygnia Śmierci" to prezent od takiego jednego kochanego Mikołaja. Był ostatnim brakującym tomem w mojej kolekcji. Teraz mogę już spokojnie rozpocząć cykl potterowskich notek na blogu. To znaczy, jak tylko wymyślę dla niego jakąś chwytliwą nazwę.

"Wszystkie lektury nadobowiązkowe" to też prezent, ale urodzinowy, od koleżanki. Niektórzy mówią, że to lektura obowiązkowa dla każdego blogera książkowego, więc się zapoznam.:)

"Sześć światów Hain" to też niespodziewany prezent, tyle że od wydawcy. Przy okazji poprzedniego stosika pokazywałam unboxing paczki-niespodzianki, ale chwalenia się taką piękną książką nigdy za wiele.;)

"Arcydzieła do kolorowania" to jedyny w tym miesiącu egzemplarz do recenzji, otrzymany od wydawnictwa PWN. Zdążyłam już go nawet zrecenzować.:)

Do mojej kolekcji dołączyły też dwa ebooki:


"Simona" to efekt skorzystania z jednodniowej promocji - kosztowała niecałe 11 zł, a zawsze hciałam ją przeczytać. Pewnie jak gdzieś kiedyś wypatrzę tanio papierowe wydanie to też nabędę (chyba, że mi się nie spodoba), ale jak na razie zupełnie wystarczy mi ebook. No a "Legendy polskie" rozdaje za darmo Allegro. Jest w nich opowiadanie Wegnera, no to wzięłam.

Taki przyjemny, umiarkowany grudzień, o.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...