Wychodzenie ze swojej strefy komfortu stało się ostatnio bardzo modne. I dobrze w sumie, bo jest to zjawisko w swoich założeniach pozytywne – zachęcające do porzucenia choć na chwilę znanych i lubianych obszarów i wyruszenia na wyprawę w nieznane, aby poszerzyć własne horyzonty. No więc i ja postanowiłam wyjść ze swojej, tej literackiej i zajrzeć do miejsca, do którego nigdy nie zaglądałam. A nóż, myślałam sobie, mylę się co do oceny konwencji, pełna niesłusznych uprzedzeń, a nuż znajdę tam coś dla siebie. Mam za swoje.
Gatunkiem, który postanowiłam wypróbować jest military science fiction w konwencji space opery (swoja drogą, była przekonana, że ten podgatunek nazywa się military space opera, ale się myliłam – nie ma własnej nazwy). Ogólnie: nasi dzielni chłopcy latają statkami po kosmosie i szczelają do wrażych Obcych. I tak z polecenia zaufanej osoby zaczęłam lekturę „Wezwał nas honor”.
Max Rubichaux, po brawurowej akcji zniszczenia wrogiego okrętu, dostaje awans na kapitana. Wraz z awansem (i okrętem) dostaje też kopertę tajnych rozkazów: ma natychmiast wyruszyć do strefy neutralnej, aby cichcem sabotować wrogie dostawy zaopatrzenia. Niestety, w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu: ma dowodzić „Cumberlandem” niszczycielem co prawda najnowszej klasy, ale o chyba najgorszej opinii w całej marynarce. Na osłodę admiralicja dorzuciła kilku obiecujących oficerów. Czy nowa kadra dowodząca przekształci pogardzany okręt w lśniąca gwiazdę pól bitewnych? I czy, zanim to ewentualnie nastąpi, uda im się wykonać zadanie?
O mój borze szumiący, od czego by tu zacząć? Może od bohaterów. Problem z nimi polega na tym, że w zasadzie mamy jednego: Uniwersalnego Dobrego Oficera (dalej zwany UDO). Czasem zakłada maskę Maxa, czasem doktora Sahima, kiedy indziej jest pierwszym oficerem czy opiekunem kadetów, ale niezależnie od tego, jaką twarz akurat przykleja mu autor, to jest dokładnie ta sama osoba. Tak samo się wyrażająca, tak samo myśląca, tak samo pozbawiona jakiejkolwiek wpływającej na teraźniejszość przeszłości (czy może raczej: obdarzona przeszłością wpływającą na charakter jednakowo niezależnie od rodzaju deklarowanej przeszłości i charakteru)... Kiedy czytałam sceny, w których oficerskie grono spotyka się, aby omówić jakiś problem, miałam wrażenie, że śledzę nie dyskusję, tylko monolog wewnętrzny. Owszem, autor próbuje zróżnicować jakoś swoich bohaterów – jeden jest bardziej humanitarystą, inny zaś preferuje rozwiązania gwałtowniejsze, wywodzą się niby z różnych kultur (co wyszło przezabawnie przy doktorze Sahimie, bo autor przypomniał sobie o jego pochodzeniu i pewnym przywiązaniu do kultury muzułmańskiej po jakichś trzystu stronach powieści). Ale w ostatecznym rozrachunku to nie robi żadnej różnicy.
Rolą UDO (poza zadawaniem strat wrażym Obcym) jest rozwiązywanie problemów z Resztą Załogi. Reszta Załogi to pozostała obsada okrętu i w zasadzie jest tutaj bohaterem zbiorowym, bo nie ma cech szczególnych, ma tylko problemy. Takie jak handel narkotykami i przychodzenie pod wpływem tychże na służbę. Jak niski poziom wyszkolenia i brak poczucia lojalności i więzi z okrętem, na którym służą (co przekłada się na brak motywacji). Takie jak samobójstwa czy podoficerowie pastwiący się nad bogu ducha winnymi podwładnymi. Szkopuł w tym, że te problemy w ogóle mnie jako czytelnika nie obchodzą, bo nie obchodzą mnie bohaterowie, których dotykają – są tylko figurantami, kartonowymi wycinankami z tła. A poza tym i tak wiadomo, ze jakichkolwiek kłopotów by nie sprawiali, UDO rozwiąże je w ciągu rozdziału lub dwóch.
Przy czym, gdyby świat przedstawiony trzymał się kupy, może bym jakoś tych nieudanych bohaterów przełknęła. Tymczasem ma więcej dziur niż gacie kloszarda. Zacznijmy od tego, że wycinek, na którym autor się skupia, jest światem bez kobiet. Bo Krag wymyślili dwadzieścia lat temu broń biologiczną, która zabiła jakieś 80% żeńskiej części populacji (mężczyźni byli bezobjawowymi nosicielami). Toteż marynarka wojenna postanowiła wycofać kobiety ze służby i wysłać do Układów Centralnych, żeby nie narażać jakże cennych obywatelek. Więc na kartach powieści pojawiają się całe dwie panie w tle i zważywszy, jak autor je opisuje, może to i lepiej. Gorzej, że brak kobiet na statkach jest jedyną konsekwencją szeroko opisywanej zarazy, dziwnym trafem nie brakuje bowiem nieletnich kadetów (na samym Cumberlandzie jest co najmniej kilkunastu chłopców w wieku od ośmiu do siedemnastu lat, a autor sugeruje, że to raczej standard, nie wyjątek). Ciekawość, skąd oni się wzięli. Jeszcze dziwniej zrobiło się, kiedy mniej więcej w połowie lektury dowiedziałam się, że Unia nie jest jedynym ludzkim mocarstwem w kosmosie – tylko żadne inne nie przyłączyło się do wojny. I o ile to było w jakimś stopniu prawdopodobne na początku konfliktu, to w momencie użycia broni biologicznej trochę mnie dziwi – w końcu tylko dziki fart uchronił obywateli innych ludzkich imperium przed podzieleniem losu Unii (swoją szosą jeszcze dziwniejsze, dlaczego Krag ograniczyli się ze swoją bronią tylko do Unii, skoro docelowo chcą zniszczyć całą ludzkość).
To były nieścisłości na poziomie, hm, kosmologicznym, tymczasem mamy też dziury mniejszego kalibru. Sugerujące moim zdaniem albo że autor nie za bardzo jest w stanie wyobrazić sobie rozwój technologiczny, albo że tak naprawdę to chciał napisać powieść o okręcie podwodnym w czasach Zimnej Wojny, tylko bał się, że mu się nie sprzeda, więc szybciutko ufryzował ją na SF. Moja ulubiona scena dość dobrze ilustruje, o co mi chodzi: Max dostaje wezwanie do stacji kosmicznej, ma się stawić po odbiór tajnych rozkazów. Więc stawia się w wyznaczonym pomieszczeniu, gdzie podoficer najpierw te przesłane z Układów Centralnych ichnim ekwiwalentem internetu rozkazy drukuje (!), po czym, koniecznie nie patrząc wkłada do koperty (!!) i wręcza Maxowi. Który musi udać się do specjalnie przeznaczonego pokoju (!!!), aby rozkazy wyciągnąć z koperty i przeczytać... A żeby było śmieszniej, komunikat o konieczności stawienia się na stacji odebrał na swoim osobistym, trzymanym zawsze przy sobie minikomputerze.
Ogólnie komplikowanie i wydłużanie zbędnymi opisami wszystkiego jest znakiem rozpoznawczym autora. A to w dynamiczną scenę walki wrzuci długi opis działania granatu (i scena nie jest już dynamiczna, ups), a to przez stronę dokładnie tłumaczy czytelnikowi, jak działką gniazda ciężkich karabinów tylko po to, żeby skonkludować, że były zepsute, a to wreszcie dokładnie opisuje każdą broń, jaka tylko jest w użyciu (z dokładnością co do milimetra i przynajmniej kilka razy, żeby czytelnik nie zapomniał). Przy czym językowo to tez jest dość kalekie (zwłaszcza na początku), a i polski przekład dokłada coś od siebie.
Podobno w kolejnych częściach jest lepiej. Darujcie, ale nie będę sprawdzać. W ogóle mam chwilowo dość wychodzenia ze swojej strefy komfortu. Wracam czytać fantasy ze smokami.
Gatunkiem, który postanowiłam wypróbować jest military science fiction w konwencji space opery (swoja drogą, była przekonana, że ten podgatunek nazywa się military space opera, ale się myliłam – nie ma własnej nazwy). Ogólnie: nasi dzielni chłopcy latają statkami po kosmosie i szczelają do wrażych Obcych. I tak z polecenia zaufanej osoby zaczęłam lekturę „Wezwał nas honor”.
Max Rubichaux, po brawurowej akcji zniszczenia wrogiego okrętu, dostaje awans na kapitana. Wraz z awansem (i okrętem) dostaje też kopertę tajnych rozkazów: ma natychmiast wyruszyć do strefy neutralnej, aby cichcem sabotować wrogie dostawy zaopatrzenia. Niestety, w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu: ma dowodzić „Cumberlandem” niszczycielem co prawda najnowszej klasy, ale o chyba najgorszej opinii w całej marynarce. Na osłodę admiralicja dorzuciła kilku obiecujących oficerów. Czy nowa kadra dowodząca przekształci pogardzany okręt w lśniąca gwiazdę pól bitewnych? I czy, zanim to ewentualnie nastąpi, uda im się wykonać zadanie?
O mój borze szumiący, od czego by tu zacząć? Może od bohaterów. Problem z nimi polega na tym, że w zasadzie mamy jednego: Uniwersalnego Dobrego Oficera (dalej zwany UDO). Czasem zakłada maskę Maxa, czasem doktora Sahima, kiedy indziej jest pierwszym oficerem czy opiekunem kadetów, ale niezależnie od tego, jaką twarz akurat przykleja mu autor, to jest dokładnie ta sama osoba. Tak samo się wyrażająca, tak samo myśląca, tak samo pozbawiona jakiejkolwiek wpływającej na teraźniejszość przeszłości (czy może raczej: obdarzona przeszłością wpływającą na charakter jednakowo niezależnie od rodzaju deklarowanej przeszłości i charakteru)... Kiedy czytałam sceny, w których oficerskie grono spotyka się, aby omówić jakiś problem, miałam wrażenie, że śledzę nie dyskusję, tylko monolog wewnętrzny. Owszem, autor próbuje zróżnicować jakoś swoich bohaterów – jeden jest bardziej humanitarystą, inny zaś preferuje rozwiązania gwałtowniejsze, wywodzą się niby z różnych kultur (co wyszło przezabawnie przy doktorze Sahimie, bo autor przypomniał sobie o jego pochodzeniu i pewnym przywiązaniu do kultury muzułmańskiej po jakichś trzystu stronach powieści). Ale w ostatecznym rozrachunku to nie robi żadnej różnicy.
Rolą UDO (poza zadawaniem strat wrażym Obcym) jest rozwiązywanie problemów z Resztą Załogi. Reszta Załogi to pozostała obsada okrętu i w zasadzie jest tutaj bohaterem zbiorowym, bo nie ma cech szczególnych, ma tylko problemy. Takie jak handel narkotykami i przychodzenie pod wpływem tychże na służbę. Jak niski poziom wyszkolenia i brak poczucia lojalności i więzi z okrętem, na którym służą (co przekłada się na brak motywacji). Takie jak samobójstwa czy podoficerowie pastwiący się nad bogu ducha winnymi podwładnymi. Szkopuł w tym, że te problemy w ogóle mnie jako czytelnika nie obchodzą, bo nie obchodzą mnie bohaterowie, których dotykają – są tylko figurantami, kartonowymi wycinankami z tła. A poza tym i tak wiadomo, ze jakichkolwiek kłopotów by nie sprawiali, UDO rozwiąże je w ciągu rozdziału lub dwóch.
Przy czym, gdyby świat przedstawiony trzymał się kupy, może bym jakoś tych nieudanych bohaterów przełknęła. Tymczasem ma więcej dziur niż gacie kloszarda. Zacznijmy od tego, że wycinek, na którym autor się skupia, jest światem bez kobiet. Bo Krag wymyślili dwadzieścia lat temu broń biologiczną, która zabiła jakieś 80% żeńskiej części populacji (mężczyźni byli bezobjawowymi nosicielami). Toteż marynarka wojenna postanowiła wycofać kobiety ze służby i wysłać do Układów Centralnych, żeby nie narażać jakże cennych obywatelek. Więc na kartach powieści pojawiają się całe dwie panie w tle i zważywszy, jak autor je opisuje, może to i lepiej. Gorzej, że brak kobiet na statkach jest jedyną konsekwencją szeroko opisywanej zarazy, dziwnym trafem nie brakuje bowiem nieletnich kadetów (na samym Cumberlandzie jest co najmniej kilkunastu chłopców w wieku od ośmiu do siedemnastu lat, a autor sugeruje, że to raczej standard, nie wyjątek). Ciekawość, skąd oni się wzięli. Jeszcze dziwniej zrobiło się, kiedy mniej więcej w połowie lektury dowiedziałam się, że Unia nie jest jedynym ludzkim mocarstwem w kosmosie – tylko żadne inne nie przyłączyło się do wojny. I o ile to było w jakimś stopniu prawdopodobne na początku konfliktu, to w momencie użycia broni biologicznej trochę mnie dziwi – w końcu tylko dziki fart uchronił obywateli innych ludzkich imperium przed podzieleniem losu Unii (swoją szosą jeszcze dziwniejsze, dlaczego Krag ograniczyli się ze swoją bronią tylko do Unii, skoro docelowo chcą zniszczyć całą ludzkość).
To były nieścisłości na poziomie, hm, kosmologicznym, tymczasem mamy też dziury mniejszego kalibru. Sugerujące moim zdaniem albo że autor nie za bardzo jest w stanie wyobrazić sobie rozwój technologiczny, albo że tak naprawdę to chciał napisać powieść o okręcie podwodnym w czasach Zimnej Wojny, tylko bał się, że mu się nie sprzeda, więc szybciutko ufryzował ją na SF. Moja ulubiona scena dość dobrze ilustruje, o co mi chodzi: Max dostaje wezwanie do stacji kosmicznej, ma się stawić po odbiór tajnych rozkazów. Więc stawia się w wyznaczonym pomieszczeniu, gdzie podoficer najpierw te przesłane z Układów Centralnych ichnim ekwiwalentem internetu rozkazy drukuje (!), po czym, koniecznie nie patrząc wkłada do koperty (!!) i wręcza Maxowi. Który musi udać się do specjalnie przeznaczonego pokoju (!!!), aby rozkazy wyciągnąć z koperty i przeczytać... A żeby było śmieszniej, komunikat o konieczności stawienia się na stacji odebrał na swoim osobistym, trzymanym zawsze przy sobie minikomputerze.
Ogólnie komplikowanie i wydłużanie zbędnymi opisami wszystkiego jest znakiem rozpoznawczym autora. A to w dynamiczną scenę walki wrzuci długi opis działania granatu (i scena nie jest już dynamiczna, ups), a to przez stronę dokładnie tłumaczy czytelnikowi, jak działką gniazda ciężkich karabinów tylko po to, żeby skonkludować, że były zepsute, a to wreszcie dokładnie opisuje każdą broń, jaka tylko jest w użyciu (z dokładnością co do milimetra i przynajmniej kilka razy, żeby czytelnik nie zapomniał). Przy czym językowo to tez jest dość kalekie (zwłaszcza na początku), a i polski przekład dokłada coś od siebie.
Podobno w kolejnych częściach jest lepiej. Darujcie, ale nie będę sprawdzać. W ogóle mam chwilowo dość wychodzenia ze swojej strefy komfortu. Wracam czytać fantasy ze smokami.
Książka była bohaterką ostatniego odcinka naszego podcastu, więc jeśli chcecie posłuchać więcej o tym, jak zła jest ta książka, to proszę:
Tytuł: Wezwał nas honor
Autor: H. Paul Honsinger
Tytuł oryginalny: To Honor You Call Us
Tłumacz: Justyn Łyżwa
Cykl: Man of War
Wydawnictwo: Drageus
Rok: 2014
Stron: 534
Autor: H. Paul Honsinger
Tytuł oryginalny: To Honor You Call Us
Tłumacz: Justyn Łyżwa
Cykl: Man of War
Wydawnictwo: Drageus
Rok: 2014
Stron: 534
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.