Uwielbiam książki pisane przez weterynarzy o ich pracy. A że tych na polskim rynku jak na lekarstwo, niezwykle nakręcam się na każda podobną zapowiedź. Nie inaczej było tym razem – gdy tylko wypatrzyłam w zapowiedziach wydawnictwa Otwartego „Weterynarza z przypadku”, zaczęłam niecierpliwie odliczać dni do premiery (zwłaszcza, że książka kusiła uroczą, minimalistyczna okładką – takie lubię). Kupiłam ją od razu w dniu premiery i niezwłocznie zasiadłam do lektury.
Przyznam, że mój entuzjazm opadł już na początku. Książka autorstwa Phillippa Schotta jest bowiem (jak autor sam we wstępie przyznaje) w większości kompilacją jego blogowych wpisów (blog po angielsku jest ciągle w sieci, ale nie pokusiłam się o sprawdzenie, ile treści się powiela). To samo w sobie nie jest tragedią, blognotki wszakże mogą być ciekawe, a dla osób niezbyt pewnie czujących się w lengłydżu (jak niżej podpisana) sam przekład jest wartością dodaną. Poza tym miałam nadzieję, że autor wykorzystał książkowa formę do rozwinięcia poruszanych na blogu tematów – wszak w formie lapidarnej notki nie da się zawrzeć niuansów danego zagadnienia, a nawet szczególnie się nad nim pochylić, bo czytelnicy się znudzą i uciekną. Forma książkowa z natury sprzyja dłuższym, bardziej szczegółowym wywodom, bo i takich właśnie czytelnik zwykle po niej oczekuje.
Tyle, że nie. Schott pozostał przy dokładnie takim samym, powierzchownym oglądzie wybranych zagadnień. Jasne, wszystko to napisane jest bardzo przyjemnie – dokładnie w sposób, jakiego oczekujemy po sensownym, poczytnym, posiadającym własny, charakterystyczny styl blogerze. Ale oczekiwałam czegoś więcej. Także pod względem tematyki.
A ta (konkretnie jej wąski dość zakres) też nieco mnie rozczarowała. Autor bowiem skupia się tylko na psach i kotach – to ich dotyczą wszystkie wtręty edukacyjne i porady dla właścicieli, jakie przemycił w książce. Jakiekolwiek inne zwierzęta pojawiają się tylko dwa razy przy okazji wspominania najegzotyczniejszych pacjentów (jest to dziki królik i zupełnie domowa kaczka, jak ktoś ciekawy. A, no i wspominany ze studenckich czasów struś). Nie żebym była szczególnie zaskoczona (umówmy się, właściciele gryzoni, gadów czy choćby fretek są raczej ignorowani w literaturze), ale spodziewałam się większej różnorodności – zarówno wśród gatunków pacjentów, jak i ich schorzeń.
Muszę wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy, która mnie podczas lektury zirytowała. Jest to dość podstawowy błąd rzeczowy w rozdziale dotyczącym kastracji samców, którego jak sądzę dałoby się uniknąć, gdyby książka miała konsultanta naukowego (nikt taki nie jest wymieniony w stopce redakcyjnej, więc zakładam, że nie istniał). Otóż na stronie 161 czytamy takie zdanie: „Wiadomość dla laików: kastracja dotyczy samców, a sterylizacja samic” (i taka terminologia jest konsekwentnie powielana). I o ile w języku angielskim jest to prawda, to w polskim już nie. Anglosasi mają bowiem w słownictwie fachowym (tym rodzimym, nieodwołującym się do łaciny) osobne słowo na usunięcie gonad samicom i osobne na taki zabieg dla samców. U nas co prawda potocznie mówi się o sterylizacji suk i kastracji psów, ale w słownictwie fachowym rozróżnienie bynajmniej nie idzie po linii płci: kastracja to po prostu usunięcie gonad (nie ważne, jąder czy jajników), zaś sterylizacja to zabieg zapewniający bezpłodność, ale z pozostawieniem gonad (czyli np. podwiązanie jajowodów lub wazektomia). I pewnie przeszłabym nad tym do porządku dziennego, jedynie zmarszczywszy brwi, gdyby autor nie poświęcił dwóch rozdziałów na etymologię angielskich pojęć i rozpisywanie, jakie konkretnie zabiegi które z nich oznacza i jak się je prawidłowo w fachowym słowniku nazywa. Jednak, kurczę, w książce napisanej przez specjalistę, mającej mieć walory edukacyjne, spodziewałabym się niepopełniania podstawowych błędów...
Słów kilka może o wydaniu. O ślicznej okładce już wspominałam, więc powtarzać się nie będę, ale „Weterynarz z przypadku" zawiera też humorystyczne ilustracje, całkiem urocze moim zdaniem. Niestety, nawet przy swoich niespełna 270 stronach jest książką bardzo mocno rozdmuchaną. Jestem ostatnią osobą, która narzekałaby na duże litery, ale kiedy nawet ja zaczynam, to wiedz, że coś się dzieje. Tutaj mamy wszystko: ogromną czcionkę, szerokie interlinie i marginesy zajmujące łącznie ponad połowę powierzchni strony (tak, policzyłam)… Tak jakby autor miał za mało historii do opowiedzenia.
Z jednej strony nie żałuję czasu spędzonego z „Weterynarzem z przypadku”. Czytało się to to bardzo przyjemnie, więc jeśli czyjeś oczekiwania na tym właśnie się kończą, otrzyma świetną książkę na plażę czy do pociągu. Ja liczyłam na znacznie więcej, więc rozczarowanie było bolesne.
Przyznam, że mój entuzjazm opadł już na początku. Książka autorstwa Phillippa Schotta jest bowiem (jak autor sam we wstępie przyznaje) w większości kompilacją jego blogowych wpisów (blog po angielsku jest ciągle w sieci, ale nie pokusiłam się o sprawdzenie, ile treści się powiela). To samo w sobie nie jest tragedią, blognotki wszakże mogą być ciekawe, a dla osób niezbyt pewnie czujących się w lengłydżu (jak niżej podpisana) sam przekład jest wartością dodaną. Poza tym miałam nadzieję, że autor wykorzystał książkowa formę do rozwinięcia poruszanych na blogu tematów – wszak w formie lapidarnej notki nie da się zawrzeć niuansów danego zagadnienia, a nawet szczególnie się nad nim pochylić, bo czytelnicy się znudzą i uciekną. Forma książkowa z natury sprzyja dłuższym, bardziej szczegółowym wywodom, bo i takich właśnie czytelnik zwykle po niej oczekuje.
Tyle, że nie. Schott pozostał przy dokładnie takim samym, powierzchownym oglądzie wybranych zagadnień. Jasne, wszystko to napisane jest bardzo przyjemnie – dokładnie w sposób, jakiego oczekujemy po sensownym, poczytnym, posiadającym własny, charakterystyczny styl blogerze. Ale oczekiwałam czegoś więcej. Także pod względem tematyki.
A ta (konkretnie jej wąski dość zakres) też nieco mnie rozczarowała. Autor bowiem skupia się tylko na psach i kotach – to ich dotyczą wszystkie wtręty edukacyjne i porady dla właścicieli, jakie przemycił w książce. Jakiekolwiek inne zwierzęta pojawiają się tylko dwa razy przy okazji wspominania najegzotyczniejszych pacjentów (jest to dziki królik i zupełnie domowa kaczka, jak ktoś ciekawy. A, no i wspominany ze studenckich czasów struś). Nie żebym była szczególnie zaskoczona (umówmy się, właściciele gryzoni, gadów czy choćby fretek są raczej ignorowani w literaturze), ale spodziewałam się większej różnorodności – zarówno wśród gatunków pacjentów, jak i ich schorzeń.
Muszę wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy, która mnie podczas lektury zirytowała. Jest to dość podstawowy błąd rzeczowy w rozdziale dotyczącym kastracji samców, którego jak sądzę dałoby się uniknąć, gdyby książka miała konsultanta naukowego (nikt taki nie jest wymieniony w stopce redakcyjnej, więc zakładam, że nie istniał). Otóż na stronie 161 czytamy takie zdanie: „Wiadomość dla laików: kastracja dotyczy samców, a sterylizacja samic” (i taka terminologia jest konsekwentnie powielana). I o ile w języku angielskim jest to prawda, to w polskim już nie. Anglosasi mają bowiem w słownictwie fachowym (tym rodzimym, nieodwołującym się do łaciny) osobne słowo na usunięcie gonad samicom i osobne na taki zabieg dla samców. U nas co prawda potocznie mówi się o sterylizacji suk i kastracji psów, ale w słownictwie fachowym rozróżnienie bynajmniej nie idzie po linii płci: kastracja to po prostu usunięcie gonad (nie ważne, jąder czy jajników), zaś sterylizacja to zabieg zapewniający bezpłodność, ale z pozostawieniem gonad (czyli np. podwiązanie jajowodów lub wazektomia). I pewnie przeszłabym nad tym do porządku dziennego, jedynie zmarszczywszy brwi, gdyby autor nie poświęcił dwóch rozdziałów na etymologię angielskich pojęć i rozpisywanie, jakie konkretnie zabiegi które z nich oznacza i jak się je prawidłowo w fachowym słowniku nazywa. Jednak, kurczę, w książce napisanej przez specjalistę, mającej mieć walory edukacyjne, spodziewałabym się niepopełniania podstawowych błędów...
Słów kilka może o wydaniu. O ślicznej okładce już wspominałam, więc powtarzać się nie będę, ale „Weterynarz z przypadku" zawiera też humorystyczne ilustracje, całkiem urocze moim zdaniem. Niestety, nawet przy swoich niespełna 270 stronach jest książką bardzo mocno rozdmuchaną. Jestem ostatnią osobą, która narzekałaby na duże litery, ale kiedy nawet ja zaczynam, to wiedz, że coś się dzieje. Tutaj mamy wszystko: ogromną czcionkę, szerokie interlinie i marginesy zajmujące łącznie ponad połowę powierzchni strony (tak, policzyłam)… Tak jakby autor miał za mało historii do opowiedzenia.
Z jednej strony nie żałuję czasu spędzonego z „Weterynarzem z przypadku”. Czytało się to to bardzo przyjemnie, więc jeśli czyjeś oczekiwania na tym właśnie się kończą, otrzyma świetną książkę na plażę czy do pociągu. Ja liczyłam na znacznie więcej, więc rozczarowanie było bolesne.
Tytuł: Weterynarz z przypadku
Tytuł oryginalny: The Accidental Veterinarian. Tales from a Vet Practice
Tłumacz: Martyna Tomczak
Wydawnictwo: Otwarte
Rok: 2019
Stron: 268
Tytuł oryginalny: The Accidental Veterinarian. Tales from a Vet Practice
Tłumacz: Martyna Tomczak
Wydawnictwo: Otwarte
Rok: 2019
Stron: 268
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.