sobota, 29 marca 2025

"Instytut Absurdu" Justyna Sosnowska

Moda na wydawanie wattpadowych powieści zawitała i do Polski. Mało tego, wyszła nawet z klimatów okołoromansowych i dziarsko przeszła do fantastyki. Takim właśnie rodowodem może pochwalić się "Instytut absurdu" Justyny Sosnowskiej. I niestety, nie ustrzegł się łączących się z takim pochodzeniem wad.

Eliza bardzo chce zostać dziennikarką. Tak bardzo, że składa papiery tylko na jeden kierunek, na jednej uczelni. Jakież jest jej zdziwienie, kiedy okazuje się, że nie tylko nie dostała się na studia, ale jej zgłoszenie zniknęło bez śladu. Kiedy załamana duma nad dalszymi krokami, zauważa dziwnie wyglądającego osobnika, przemykającego po kampusie. Postanawia za nim iść i w ten sposób trafia do Instytutu Absurdu, urzędu do spraw magicznych. Gdzie z miejsca proponują jej staż. Pieniądze przydadzą się z konieczności zaocznej studentce, więc Eliza nie zastanawiając się długo, zaczyna nową pracę. Która dość szybko okazuje się wykraczać poza przepisywanie raportów i porządkowanie dokumentów.
W dobie cozy opowieści o różnych fantastycznych miejscówkach (kawiarnie prowadzone przez orczyce, magiczne przychodnie weterynaryjne) opowieść o magicznym urzędzie ma spory potencjał (i, po prawdzie, nie tylko Sosnowska wpadła na ten pomysł. Choć chyba jako pierwsza uczyniła z niego główną oś fabuły). Niestety, w tym przypadku jest to potencjal niewykorzystany.

Aż trudno wybrać, od czego zacząć, więc może od worldbuildingu. Widzicie, dla mnie i mojego zawieszenia niewiary ważne jest, żeby taka fantastyczna lokacja miała pozory realizmu. Wiadomo, że to wszystko będzie romantyzowane i pokryte lukrem fantastycznej fajności, ale cała konstrukcja się zawali, jeśli nie będzie oparda na solidnym szkielecie rzeczywistości. Plus, wiele uroku takich miejsc i opowieści w nich osadzonych wynika z możliwości satyrycznego wykrzywienia zasad tam panujących. Tymczasem w przypadku Instytutu Absurdu brak tego szkieletu. W ogóle wiele tu braków. Nie wiemy, na jakiej podstawie działa Instytut (czy istnieją jakieś skodyfikowane przepisy? Jak się mają do "mugolskich" praw? Czy istnieje jakaś współpraca z administracją państwową?). Do tego mamy poczucie, że pracuje w nim kilkanaście osób (nie licząc ożywionych elementów architektury, które pełnią raczej rolę sprzętów biurowych), co jest bardzo mało prawdopodobne zważywszy na ogólnokrajowy charakter urzędu. Chyba że magiczna społeczność Polski liczy jakieś 5000 osób. Do tego każdy z pracowników obsługuje sprawy od rejestracji pojazdów po kryminalne. To po prostu mało wiarygodne.

Z postaciami jest podobnie: pomysły fajne, ale potencjał niewykorzystany. Eliza pracuje z siódemką (przynajmniej z założenia) niezwykłych  osobistości. Sama dla kontrastu jest raczej nijaka. Ot, naiwna, głupiutka osiemnastolatka. O irytująco egzaltowanej manierze wypowiadania się z nadmiarem wykrzykników. Co trochę przeszkadza zważywszy, że Eliza jest też narratorką. Dodatkowo irytującym faktem jest to, że Eliza niby dziwi się magicznemu światu i wciąż porusza się po nim po omacku, ale zupełnie ignoruje fakt, że ma pod ręką obszerną bibliotekę instytutu, która zawiera odpowiedzi na wszystkie pytania (i to nie jest tak, że zawaliło ją robotą, autorka otwarcie opisuje sceny, gdzie bohaterka markuje pracę).

Pozostali inspektorzy to zwykle ludzie koło trzydziestki (albo na takich wyglądający). Niestety ich zachowania i dynamika relacji pasują bardziej do liceum niż do zakładu pracy. Moras, specjalista od magicznych stworzeń, wiecznie kłuci się z wiedźmą Jagą, specjalistka od magicznych roślin to cicha, szara myszka, gość od magicznych miejsc jest wiecznie w terenie, a magicznymi przedmiotami zajmuje się student. I w sumie tylko kierownik komórki, wampir Garlicki zachowuje się jak dorosły człowiek. Dodatkowo nie mają zbyt wiele głębi i charakteryzują ich pojedyncze cechy, oraz klisze, do których pasują. Garlicki jest kulturalny i dobrze wychowany, Moras to wieczny chłopiec, Jaga jest temperamentna i bywa złośliwa jak to wiedźma. A, no i miewają domieszki krwi magicznych stworzeń. O żadnej z nich na przestrzeni powieści nie dowiadujemy się niczego więcej. A to sprawia, że brak im głębi i pozostają jednowymiarowe.

Sama konstrukcja powieści też jest mocno wattpadowa. Składają się na nią rozdziały-opowiadania, z których każdy jest poświęcony konkretnej sprawie. Dodatkowo łączy je wspólny wątek tajemniczych zaginięć. I w klasycznej powieści po tych 300+ stronach mielibyśmy zwykle przynajmniej częściowe zamknięcie historii albo chociaż jej etapu. Tutaj po prostu książka się kończy. I w sumie mogłaby w dowolnym momencie.

Niemniej, widzę potencjał. Który pozwala mieć nadzieję, że bardziej klasycznie zaplanowana powieść mogłaby autorce wyjść lepiej. Gdyby taka powstała, chętnie się z nią zapoznam. Ale do Instytutu Absurdu już nie zajrzę.

Tytuł: Instytut Absurdu
Autor: Justyna Sosnowska
Cykl: Instytut Absurdu
Wydawnictwo: SQN
Rok: 2024
Stron: 376

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...